Śmieszkowanie z “madek” i “gównianiaków” to nowe narzędzie dyskryminacji
Zawstydzanie matek małych dzieci nigdy nie było tak proste, jak dzisiaj. Podczas pisania tego tekstu w drugim oknie przeglądarki mam otwartą facebookową grupę, której celem istnienia jest wyśmiewanie tak zwanych “madek”, czyli kobiet, którym - zdaniem części internautów - macierzyństwo “weszło za bardzo”.
Muszę przyznać, że część wrzuconych tutaj screenów wywołuje u mnie niesmak lub nawet przerażenie - publikowanie zdjęć dziecka z kąpieli lub “chwalenie się” tym, że maluch nie został zaszczepiony, świadczy o braku odpowiedzialności i wiedzy. Jednak styl opisywania tych zdjęć, a także komentarze pod nimi (których często jest zdecydowanie powyżej stu) są nierzadko jeszcze bardziej żenujące i - jak sądzę - potencjalnie raniące dla mam i dzieci. Przykre jest to, że członkami tego rodzaju grup i osobami “lubiącymi” podobne fanpage są nie tylko zdeklarowani cynicy, ale również osoby inteligentne, obdarzone pewną wrażliwością.
Mój feministyczno-macierzyński zmysł podpowiada mi więc jedno: w społeczeństwie brakuje świadomości, że szydzenie z matek oraz dzieci to nie ogólnodostępna, niewinna zabawa, ale tak zwany mum shaming, stanowiący jedną z form dyskryminacji.
Madka poluje na 500+ i pisze z błędami
Czytanie postów wymierzonych w matki (zwłaszcza te młode i samotne), nie sprawia mi przyjemności - a już na pewno mnie nie bawi. Sądzę jednak, że hejt wobec matek stał się na tyle poważnym zjawiskiem, że warto mu się przyjrzeć i potraktować poważnie. Scrollując zatem antymadkowe strony, próbuję uchwycić, jakie matki mają największą “szansę” doczekać się szyderstwa oraz - w drugiej kolejności - kto pisze tego typu komentarze.
Pierwsza część zadania jest łatwa: już po paru postach widoczne staje się, że niechęć budzą przede wszystkim matki, które w internecie zamieszczają nieodpowiednie zdjęcia swoich dzieci (na przykład zrobione wtedy, gdy maluch siedzi na nocniku). Oczywiście, takie fotografie nigdy nie powinny być wynoszone poza album rodzinny - a w wielu przypadkach warto byłoby zastanowić się, czy naprawdę daną chwilę warto uwieczniać. Jednak nie uwierzę w to, że wrzucanie screenów tego typu postów ma na celu propagowanie ochrony prywatności dzieci - temu mogłoby służyć zwrócenie danej mamie uwagi w wiadomości prywatnej. W tym kontekście jest to zwykłe podsycanie niechęci wobec określonej grupy osób.
Poza matkami, które publikują zbyt osobiste zdjęcia pociech w internecie, “obrywa się” także mamom niepracującym, którym zarzuca się “żerowanie” na partnerze i - o zgrozo! - innych podatnikach, matkom poszukującym w internecie porad dotyczących zdrowia i żywienia dziecka - bo one takie głupie i niedouczone, a także kobietom wielodzietnym - internauci często są pewni, że posiadanie gromadki dzieci nie może być świadomym wyborem, ale stanowi efekt polowania na pięćset plus (nie, nie jestem jego zwolenniczką).
Żadna matka, która jest zależna od “socjalu” i która, aby dać dziecku zabawkę, musi prosić nieznajomych o naklejki na “Świeżaka”, nie marzyła o takim życiu - i raczej nie jest zachwycona położeniem, w którym się znalazła.
Oczywiście, dużo reakcji “haha” otrzymują też screeny postów zawierających błędy ortograficzne. Sporządzenie “rysopisu” antymadkowców jest trudniejsze: mam do dyspozycji wyłącznie ich facebookowe profile, w których pokazujemy przecież siebie w nieco lepszym świetle. Jednak już na pierwszy rzut oka widoczne staje się, że mum shaming uprawiają zarówno osoby bezdzietne, deklarujace niechęć wobec maluchów, jak i osoby posiadające potomstwo - i często, jak obwieszcza ich “prezentacja” na facebooku, będące w związkach. Z ich wypowiedzi wyłania się niemal namacalny obraz postrachu liberalnej części społeczeństwa: współczesnym “Golemem” jest kobieta aktywna w social mediach, słabo wykształcona, która zaraz-przyjdzie-i-zabierze Twoje ciężko zarobione pieniądze. I rozda je bombelkom albo weźmie sobie.
Roszczeniowość to forma przetrwania
Oczywiście, jako zwolenniczka odpowiedniego gospodarowania pieniędzmi i entuzjastka pracy, uważam, że każdy rodzic powinien starać się tak pracować, aby móc zaspokoić potrzeby dziecka - nie powinniśmy oczekiwać, że ktoś zwolni nas z tego obowiązku. Za dzieci odpowiedzialni są przecież rodzice - także w sensie ekonomicznym. Jednak cały mum shamingowy dyskurs opiera się na założeniu, że roszczeniowość i skupienie się wyłącznie na dziecku jest spowodowane złośliwością czy brakiem poszanowania dla pracy. Jest to naprawdę bzdurna hipoteza.
Żadna matka, która jest zależna od “socjalu” i która, aby dać dziecku zabawkę, musi prosić nieznajomych o naklejki na “Świeżaka”, nie marzyła o takim życiu - i raczej nie jest zachwycona położeniem, w którym się znalazła. Takie zachowania są po prostu reakcją na trudne okoliczności - próbą przetrwania w niesprzyjających warunkach. Zgodnie z koncepcją piramidy potrzeb Maslowa (tak, wiem, że niedoskonałej) człowiek może zadbać o swoją samorealizację wtedy, gdy potrzeby niższego rzędu - czyli na przykład potrzeby fizjologiczne oraz potrzeba bezpieczeństwa - są zaspokojone. Nie ma więc nic zaskakującego w tym, że samotna matka dziecka, które często choruje (i której nie stać na pakiet prywatnej opieki medycznej), nie szuka dla siebie i dziecka ambitnych rozrywek i nie rozmawia ze znajomymi o sztuce, ale z dużym zaangażowaniem wyszukuje promocji w sklepach dla dzieci, a czasem nie do końca uczciwymi sposobami usiłuje zdobyć dla dziecka nową czapkę. Jasne, nie pochwalam kłamstwa i nadużywania pomocy ze strony innych - ale w trudnych sytuacjach życiowych skupiamy się przecież na przetrwaniu swoim i dziecka.
Jeśli istnieją różne levele trudności macierzyństwa, to ja gram na levelu “easy”. I niewiele w tym jest mojej zasługi.
A przecież sytuacja matek w Polsce jest daleka od ideału - pracodawcy w dalszym ciągu obawiają się zatrudniać młode kobiety (zwłaszcza te z dziećmi), panie zarabiają mniej od panów na tych samych stanowiskach (nawet wtedy, gdy mają te same kompetencje), a samotne matki często są zdane same na siebie - w naszym kraju około miliona dzieci nie otrzymuje zasądzonych alimentów. Gdy jest się porzuconą przez męża kobietą z dwójką dzieci, w dodatku dotkniętej brakiem dobrze płatnej pracy, uruchamia się tryb “przeżycie”, a nie tryb “kobieta sukcesu z dziećmi”. Zwłaszcza, że społeczeństwo chętnie przypomni takiej kobiecie, że wychowanie dzieci to jej sprawa - mogła nie wiązać się z palantem. Albo, jak uwielbiają pisać członkowie mum shamingowych grup, się zabezpieczyć. Poza pogardą dla kobiet, na stronach tego rodzaju nie mogę zdzierżyć poniżającego dzieci języka. Nazwanie małego człowieka “gówniakiem” jest przecież przemocowe i okrutne - tak samo jak wszystkie inne słowa, które mają na celu porównanie człowieka do fekaliów. Używanie takiego słownictwa z pewnością nie świadczy o nikim dobrze - nawet jeśli nie przepada się za dziećmi, to należy mieć na uwadze, że to również są ludzie, których należy traktować z szacunkiem.
Do bycia madką jest bliżej, niż myślisz
Choć mamą jestem już od ponad półtora roku, to nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek została nazwana madką. Nie, nie dlatego, że nie rozczulam się nad moją córeczką (oczywiście najpiękniejszą i najsłodszą na świecie!) i nie lubię buszować po sklepach z rzeczami dla dzieci, ale dlatego, że mam ogromne szczęście. Polega ono na tym, że mój małżonek jest zaangażowanym ojcem, że mogę korzystać z właściwie nielimitowanej pomocy rodziny i przyjaciół w zakresie opieki nad dzieckiem, mam przyjaciółkę lekarkę, która kiedyś rozwiała moje wątpliwości natury medycznej (więc nie przyszło mi do głowy szukanie “pomocy” na forach), a mój czas pracy jest na tyle elastyczny, że mogę pogodzić ją (a także dalsze kształcenie, którego wymaga) z wychowaniem córeczki.
Do tego wszystkiego zgarnęłam dobrą pulę genów, dzięki której ja i moja latorośl jesteśmy zdrowe. Gdyby jednak zdarzyło się tak, że mój mąż postanowiłby szukać szczęścia poza rodziną i włożyłby odrobinę wysiłku w to, by znaleźć pracodawcę, który zatrudni go tak, by “nie było z czego” ściągać alimentów, a ja straciłabym pracę, to nasz poziom życia znacząco by się obniżył, więc byłabym zainteresowana socjalem. Gdym była przewlekle chora albo - nie daj Boże! - zachorowałoby moje dziecko, nie byłoby mowy o wykonywaniu pracy, którą uwielbiam - i zostałabym w domu, być może pocieszając się dodaniem na facebooka miejsca pracy “MAMA 24/7”, by ludzie myśleli, że to mój wybór i nic złego się nie dzieje.
Gdyby nie życzliwość moich bliskich (z których chyba każdy wysłanymi przeze mnie zdjęciami córki mógłby wytapetować sobie mieszkanie), to może z samotności wrzucałabym zdjęcia latorośli do sieci, by mieć poczucie, że mogę z kimś podzielić się radością. Wreszcie, gdybym przez całe dzieciństwo słyszała od rodziny, że jedyną rolą kobiety jest rodzenie i wychowywanie dzieci, to niewykluczone, że nie bawiłabym się dziś w kontynuowanie mojej edukacji, bo zwyczajnie nie odkryłabym w sobie potrzeby dalszego kształcenia. Jeśli istnieją różne levele trudności macierzyństwa, to ja gram na levelu “easy”. I niewiele w tym jest mojej zasługi. Inne kobiety z różnych powodów grają na levelu “hard” lub “extreme” - więc nawet jeśli czasami stosują cheaty, to nie powinniśmy ich surowo oceniać.
Bo w pewnych okolicznościach każda z nas mogłaby zostać kimś, kogo inni pogardliwie nazywają “madką”.
Skomentuj artykuł