Tylko taka obrona Ewangelii ma sens
Od tygodni w Polsce (już nie tylko w świecie wirtualnym) trwa festiwal strachu przed ludźmi, którzy nawet do nas nie dotarli. Od tygodni słyszę, że musimy bronić "chrześcijańskich korzeni" Europy, a przynajmniej Polski. I ciągle - patrząc na zachowania obrońców tychże - zastanawiam się, co to są te "chrześcijańskie korzenie".
Owszem sięgnąłem do pięknych dokumentów św. Jana Pawła II, poczytałem, ale nie mogę się w nich doczytać o tym, co widzą moje oczy i słyszą uszy. Nigdzie w tych dokumentach nie ma mowy o sianiu paniki, o dramatycznym końcu czy o przyklejaniu komukolwiek łatki: "jesteś złym człowiekiem".
Jestem prostym księdzem i moja wiara też jest taka. Dla mnie "chrześcijańskie korzenie" to nic innego jak Ewangelia, która jest Słowem Boga. Słowem skierowanym najpierw do każdego z nas, a później do wspólnot. Słowem, które mówi o tym, że Bóg przychodzi wyratować człowieka od zła.
Muszę obronić Ewangelię w swoim sercu, by nikt nie był w stanie mi jej stamtąd wyrwać - widać to świetnie na przykładzie męczenników. Ewangelia obroniona w sercu, wydaje owoce w moim codziennym życiu.
Ewangelia zredukowana do bycia usprawiedliwieniem przemocy wobec złych jest kłamstwem, przestaje być Słowem Boga. Jest ludzką parodią, z której wyrzuca się istotny wątek, jakim jest Krzyż i Śmierć Jezusa.
Kiedy nie bronię "korzeni chrześcijańskich" w sobie, Ewangelia staje się biczem, który wyciągam zawsze, gdy na moim horyzoncie pojawia się "gorszy" ode mnie lub jakieś zagrożenie. Oczywiście mam wówczas "dobre intencje" i zasłaniam się wielkim hasłem: "obrona wartości, korzeni, cywilizacji chrześcijańskich".
To zjawisko wcale nie musi dotyczyć "wielkiego zagrożenia", jakim są uchodźcy/imigranci, ale przejawia się równie często w naszym codziennym myśleniu i mówieniu o innych kwestiach. Wspominałem o tym w dwóch tekstach: o małżeństwach niesakramentalnych i osobach homoseksualnych.
Wracam do tematu, bo pojawił się kolejny przykład tego, jak my, ludzie Kościoła, nie potrafimy być konsekwentni. Z jednej strony głosimy Słowo Nadziei, a z drugiej, mając dobre intencje, zapominamy, w Imieniu Kogo głosimy i stosujemy język, który jest językiem raniącym.
Znany wszystkim ojciec Leon Knabit OSB napisał tekst, który bardzo mnie zasmucił. Wpisał się on w ten sposób myślenia, o którym wspomniałem powyżej.
Zastanawiałem się, kto może czytać teksty Ojca Knabita. Zapewne w większości Jego czytelnicy to osoby związane z Kościołem, osoby pobożne. Wśród nich są także osoby wierzące o orientacji homoseksualnej.
I właśnie także do osób, które żyją z homoseksualizmem, a próbują swoje życie wiązać z Panem Jezusem, taki tekst trafia. Z jednej strony, jako Kościół, mówimy: "trzeba otoczyć te osoby troską", a z drugiej dowalamy im takimi epitetami. Który z przekazów jest prawdziwszy?
Jest w nas - wierzących - mechanizm, który czasem się nam włącza, a polega on na tym, że wcale nie chodzi nam o ocalenie grzesznika (zbawienie) i głoszenie Ewangelii, ale o poczucie wyższości nad człowiekiem, który grzeszy inaczej niż my.
Tak łatwo wyjąć z katalogu grzechów jeden z nich - szczególnie ten, z którym ja osobiście nie mam problemu - i uderzyć nim w ludzi. Wszystko pod pozorem walki ze złem. Tymczasem Bóg działa inaczej - On ocala grzesznika.
Broniąc "korzeni chrześcijańskich", można nie mieć nic wspólnego z Panem Bogiem. Całkiem niedawno czytana podczas liturgii Ewangelia przypomniała nam o słowach Pana Jezusa, że sama deklaracja i wypowiadanie na sztandarze słów: "Panie, Panie" nie sprawia, że jesteśmy rzeczywiście Jego ambasadorami.
Grzegorz Kramer SJ - duszpasterz powołań Prowincji Polski Południowej TJ, współtwórca projektu Banita. Na jego blogu znajdziesz codzienne rozważania do Ewangelii
Skomentuj artykuł