My, "członkowie zbrodniczej organizacji"
Jeszcze niedawno wydawało mi się, że można to ogarnąć podczas seminaryjnego wychowania. Teraz coraz bardziej widzę, że nie. Że może zbyt wielkie zadanie my, świeccy, stawiamy formacji, chcemy, żeby była czegoś gwarantem jak najlepsza szkoła, żeby wpojone tam zasady jak kołnierz ortopedyczny przez kolejne lata trzymały księży wychowanków w moralnych ryzach.
Kilka dni temu Weronika Kostrzewa opublikowała w Stacji 7 felieton pod znamiennym tytułem: Gdy Twój znajomy w trakcie spotkania „zostaje pedofilem”… Pisze w nim o niesprawiedliwości, o wykorzystywaniu wizerunku żywych i prawdziwych (oraz niewinnych) księży do produkcji hejterskich memów o „pedofilach w Kościele”.
O tym, że nie można stać i patrzeć na takie działania w milczeniu, tak samo, jak nie można wszystkich księży wrzucać do jednego worka. To krzywdzące.
Bardzo się z nią zgadzam.
A jednocześnie przeżywam potężny dylemat, widząc, jak Kościół, i to coraz bardziej jego świecka część, zaczyna okopywać się w pozycji obronnej, twierdząc, że wszyscy księża z reguły są dobrzy i porządni, a przestępcy wśród nich zdarzają się, jeśli w ogóle, tak samo często albo nawet rzadziej niż w innych grupach społecznych (bo nie chcę nazywać księży grupą zawodową). I mówienie o nich czegokolwiek krytycznego to oznaka, że człowiek przechodzi na ciemną stronę mocy i zaczyna uprawiać hejt.
To jasne: nie można oceniać wszystkich przez pryzmat kilku. Ale nie można też machać ręką i unikać słusznej krytyki, zwłaszcza, że kiepskie historie wśród księży wciąż się zdarzają. I właśnie to wciąż okropnie mnie niepokoi. Nie zawsze chodzi o pedofilię. Czasem to po prostu sprawy między dorosłymi albo finansowe, ciężkie, gorszące, takie, które nie powinny mieć miejsca. Ale mają. Podskórnie rodzi się we mnie nieznośne oczekiwanie: kto następny? I palące pytania: dlaczego? Dlaczego znowu? Jak temu zapobiec?
Podczas jednej z konferencji, dotyczącej akurat wykorzystania seksualnego w Kościele, zapytałam o „profil” sprawcy. Czy są jakieś wskazówki, kryteria, drobiazgi, które mogą świadczyć o tym, że w głowie księdza coś złego zaczyna się dziać? Czy można to dostrzec? Czy jest jakiś konkretny moment, wiek, sytuacja, w której człowiek jest bardziej narażony na taki grzech i bardziej skłonny, by ulec złu? Jak pomóc? Pytanie zostało przemilczane, zignorowane, nie dostałam na nie odpowiedzi.
Mam inne doświadczenie niż Weronika Kostrzewa: księża, z którymi przed chwilą się widziałam, rozmawiałam, stają się złą informacją dnia i nie jest to hejt, tylko prawdziwa wina. Nie jest ich wielu, ale ze zgrozą stwierdzam, że coraz więcej. Można powiedzieć: moje dane to dowód anegdotyczny. Moja praca – teologa, dziennikarki obecnie w katolickich mediach – sprawia, że statystycznie znam o wiele więcej księży niż przeciętny katolik, więc mam też o wiele większe szanse trafić na tych, którzy dopuszczają się rzeczy złych. A mimo to czuję, że ten dylemat to nie jest tylko mój problem. Że przeżywają go również ludzie, którzy nie mają na koncie takich ponurych odkryć. Nie mówiąc o tych, którzy mają…
Co to za dylemat?
To bycie rozdartym między chęcią obrony tych wszystkich niesprawiedliwie mieszanych z błotem księży i stanięcia po ich stronie i potrzebą wykrzyczenia na całe gardło, żeby się niektórzy, a może więcej niż niektórzy wreszcie ogarnęli i zastanowili, jak żyją. Zanim będzie za późno. Zanim skręcą w ścieżkę ciężkiego grzechu. Bo zło nie bierze się znikąd. Nie wjeżdża jak czołg w życie człowieka, zaskakując go i przejmując nad nim władzę. Wkrada się po cichu, przez furtkę frustracji, przez poczucie bezkarności, pewnie jeszcze wieloma dróżkami, o których nie mam pojęcia. Sprawcą wykorzystania seksualnego, nadużyć finansowych, zaniedbań innej maści człowiek nie staje się z dnia na dzień, ot, tak. To trwa. Innymi słowy – jest czas, by zareagować. By się ogarnąć. By poprosić o pomoc i by pomoc dostać, bo nikt tak bardzo nie potrzebuje pomocy, jak człowiek ciężko kuszony przez zło. Wtedy potrzebuje wsparcia. Rozmowy. Ustawienia do pionu. Zanim. Nie, gdy będzie już za późno.
Jeszcze niedawno wydawało mi się, że można to ogarnąć podczas seminaryjnego wychowania. Teraz coraz bardziej widzę, że nie. Że może zbyt wielkie zadanie my, świeccy, stawiamy formacji, chcemy, żeby była czegoś gwarantem jak najlepsza szkoła, żeby wpojone tam zasady jak kołnierz ortopedyczny przez kolejne lata trzymały księży wychowanków w moralnych ryzach. Żeby seminarium nauczyło ich przyzwoitości, pokory, rezygnowania z egoizmu, szukania pomocy wtedy, gdy jej potrzebują, zanim znajdą sobie kochankę, wpadną w alkoholizm, zaczną grać w kasynie albo zaczną molestować dzieci.
Nowe wytyczne dla seminariów stawiają na budowanie wspólnoty, kładą wielki nacisk na jakość formatorów, ojców duchownych. Może wyrośnie nam pokolenie księży, którzy jeszcze bardziej czują wagę przynależenia, którzy nie wpadną w indywidualizm, w klerykalizm, będą o siebie wzajemnie dbać, co oznacza też otwartość i przyjmowanie uwag na temat swojego postępowania oraz pomocy - także od świeckich, co wciąż bywa prawdziwą rewolucją...
Pierwsze optymistyczne jaskółki już są, i chwała Bogu. Ale znowu: tak, jak wychowanie w seminarium jest pewnego rodzaju czasem „dziecięctwa”, które potem owszem, procentuje, ale to wychowanek sam wybiera swoją drogę i może temu wychowaniu zaprzeczyć działaniem – tak samo nie da się nikogo przymusić do wybrania wspólnoty, gdy już z tej seminaryjnej wyjdzie. Może po prostu, od wieków i na wieki, jest tylko jeden, jedyny, skuteczny sposób: osobista świętość, bez oglądania się na innych. I determinacja, by w niej trwać. I tak ukształtowane sumienie, które jasno powie w krytycznej sytuacji: weź się, chłopie, opamiętaj, póki czas. A wtedy nikt już nie będzie używał cudzych zdjęć niewinnych ludzi, żeby robić hejterskie memy o członkach „zbrodniczej kościelnej organizacji”, bo zwyczajnie nie będzie żadnego powodu.
Skomentuj artykuł