Porwany przez falę ksiądz cudem przeżył. "Chwyciłem krzyż i przytulałem cały czas"

Fot. Zdjęcie ilustracyjne / depositphotos.com / diecezja.swidnica.pl
gosc.pl / tk

Wikariusz parafii NMP w Lądku-Zdroju ks. Wiktor Bednarczyk ledwo uszedł z życiem po tym, jak porwała go fala powodziowa, gdy zamykał kościół. Przez ponad godzinę walczył o przetrwanie. Dziś, jak sam przyznaje, "ważne jest, że żyjemy. Bogu niech będą dzięki".

Wiele miejscowości wciąż walczy z powodzią, a niektóre próbują wstać z kolan po tym, co je dotknęło. Tak jest w Lądku-Zdroju, który ucierpiał z powodu pęknięcia tamy w Stroniu Śląskim. Już wcześniej ulice powoli zalewała rzeka Biała Lądecka, lecz dopiero nadchodziło.

Uratować kościół przed powodzią

Księża z tamtejszej parafii Najświętszej Maryi Panny już przy pierwszej wodzie postanowili jak najszybciej zabezpieczyć Najświętszy Sakrament i swój kościół. Tej ważnej i niebezpiecznej misji podjął się wikariusz ks. Wiktor Bednarczyk.

DEON.PL POLECA

– Woda już dochodziła do kościoła i delikatnie się podnosiła. Była na podwórku na wysokość kostek. Wyszedłem zabezpieczyć Najświętszy Sakrament, sprawdzić, co się dzieje w kościele i zamknąć go. Postanowiłem wyjść z plebanii przez okno z jadalni po drabinie, a parter tam jest wysoki. Od głównego wejścia szedłbym już bowiem po wodzie. Kiedy doszedłem te kilkanaście metrów do kościoła, zobaczyłem, że nie było tam żadnej wody. Sprawdziłem jeszcze zakrystię i strych. Wszystko było porządku. Zrobiłem zdjęcia dla proboszcza. Chwilę później okazało się, że byłem tam za długo – opowiada "Gościowi Niedzielnemu" kapłan.

Bezlitosne fale z każdą sekundą nacierały na Lądek-Zdrój i kiedy ks. Wiktor w biegu opuszczał kościół, woda znajdowała się już w kaplicy adoracji. Wtedy uświadomił sobie, że znalazł się w śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji.

Ksiądz porwany przez falę powodziową

– Z trudem zamknąłem drzwi i nagle przyszła potężna fala, jak na morzu. Zmyło mnie. Prąd poniósł mnie kilka metrów. Zaczepiłem się o krzaki. Zacząłem się ratować i wspinać po roślinach w wodzie. Zobaczyłem swoją drabinę, która także zatrzymała się na krzakach. Wszedłem na nią i dostałem się na parapet okna. Tam od środka otworzyła mi gospodyni. I wydawało się, że sytuacja jest ustabilizowana – przyznaje wikariusz.

Na tym się jednak nie skończyło. Woda wyrwała drzwi plebanii, zalewając jadalnie. Gospodyni przewróciła się, podniosła i postanowiła uciec po schodach piętro wyżej.

– Zostałem sam na parapecie. Chciałem zrobić to samo, co gospodyni, ale nagle wody przybyło do 170 cm i więcej. Wtedy drzwi do jadalni się zatrzasnęły. Zamknąłem okno i nie myśląc zbyt wiele, wskoczyłem do wody wewnątrz pomieszczenia. Dostałem się do drzwi, ale nie mogłem ich otworzyć. Udało mi się je ruszyć na zaledwie 10 cm, mimo że mam trochę siły – mówi ks. Bednarczyk.

Kapłan postanowił wrócić do okna i wskoczyć na parapet. – Zobaczyłem mój samochód, który płynął obok kościoła. Nie wiedziałem, co robić. Wpadłem na abstrakcyjny pomysł, że wskoczę na niego. Nurt był bardzo silny i wartki. W jadalni zrobiło się bardzo głęboko. Woda lała mi się przez parapet pomiędzy kolanami. Była mętna i zimna – wspomina.

"Chwyciłem krzyż i przytulałem cały czas"

Sytuacja stawała się coraz gorsza. Przemoczony i zmarznięty ksiądz Wiktor od kilkudziesięciu minut stał na parapecie, błagając o pomoc. – Modliłem się. Wzywałem Matkę Bożą i mojego patrona św. Antoniego. Zobaczyłem też pływający drewniany krzyż, który wisiał na ścianie jadalni. Chwyciłem go i przytulałem cały czas. Był razem ze mną w najtrudniejszym momencie – wyznaje duchowny.

Księdza Wiktora zauważył z okna jego proboszcz ks. Aleksander Trojan. Zrzucił mu kabel od przedłużacza. Kapłan chwycił go i związał z przepływającym obok wężem ogrodowym, aby w jakiś sposób wspiąć się po ścianie na górę. Wielokrotne próby okazały się jednak bezskuteczne. Związał więc wężem drabinę, aby nie porwały go fale.

– Równolegle coraz gorzej się czułem, traciłem czucie w nogach, zaczęły mi drętwieć. Następowała hipotermia. Postanowiłem zostać na tej drabinie, obserwując zachowanie wody – opowiada ks. Bednarczyk.

Z każdą minutą powódź na szczęście ustępowała. – Szybko zeskoczyłem do jadalni, kiedy woda sięgała mi do wysokości pępka. Kościelny z mężem gospodyni zeszli z góry i wciągnęli mnie na schody, gdzie byłem już bezpieczny. Miałem w rękach krzyż, który pływał i topił się ze mną. Wziąłem go do siebie do pokoju – mówi kapłan. Wikariusz lądeckiej parafii po tym co przeżył, długo dochodził do siebie.

Plebania doszczętnie zniszczona

Woda doszczętnie zniszczyła parter plebanii. Meble, obrazy i sprzęt nie nadają się już do użytku. Posadzka kościoła została rozsadzona od spodu.

– Nie ukrywamy, że jesteśmy nieco podłamani, ale nie poddajemy się. Próbujemy to posprzątać. Kościół uchronił się od większych szkód, plebania nie. Ważne, że żyjemy. Bogu niech będą dzięki – mówi przejęty ks. Bednarczyk.

Źródło: gosc.pl / tk

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Porwany przez falę ksiądz cudem przeżył. "Chwyciłem krzyż i przytulałem cały czas"
Komentarze (1)
GG
~Gość Gość
23 września 2024, 14:05
Dziękuję za ten rzeczowy i dokładny opis. Bardzo plastyczny. Słowa księdza są do zapamiętania przez wszystkich, a szczególnie tych co mieszkają na zagrożonych powodzią terenach: jak w kilka minut może przyjść wielka woda. Jaki to silny, niszczący żywioł.