Wspomnienie o ś.p. ks. Antonim Mruku SJ
W kurii generalnej jezuitów w Rzymie odbyły się 22 grudnia uroczystości pogrzebowe o. Antoniego Mruka SJ. Długoletni profesor Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, postulator procesu kanonizacyjnego s. Faustyny Kowalskiej i ostatni spowiednik Jana Pawła II zmarł 20 grudnia w wieku 95 lat.
Podczas liturgii odczytano telegramy kondolencyjne kard. Stanisława Dziwisza, nuncjusza apostolskiego w Polsce, abp. Józefa Kowalczyka oraz bp. Ryszarda Karpińskiego z Lublina. Metropolita krakowski przypomniał w swoim przesłaniu „ciemną dolinę” życia ks. Mruka, jakim była druga wojna światowa, którą prawie w całości spędził w hitlerowskich więzieniach i obozach. „To straszliwe doświadczenie zbliżyło go jeszcze bardziej do Boga i do człowieka” – napisał kard. Dziwisz. Przypomniał on także mniej znany fakt przyjaźni, jaka łączyła go z Karolem Wojtyłą, którego poznał w Rzymie w 1946 r. To właśnie on jako kardynał „poprosił o. Mruka, by podjął się roli postulatora sprawy kanonizacyjnej Apostołki Bożego Miłosierdzia” – napisał kard. Dziwisz składając wyrazy wdzięczności za miłość zmarłego do Kościoła i do Następcy Piotra.
W związku ze śmiercią o. Antoniego Mruka jezuicki portal internetowy Deon.pl przypomniał wywiad, jakiego udzielił on przed dwoma laty kwartalnikowi Życie Duchowe (49/2007). Sędziwy już wówczas zakonnik opowiadał w nim o swoim bogatym i niełatwym życiu, do czego warto wrócić w obchodzonym obecnie Roku Kapłańskim. Szczególnie wiele miejsca w rozmowie z o. Józefem Augustynem SJ poświęcił on pobytowi w obozie koncentracyjnym, gdzie dostał się jeszcze jako kleryk, m.in. wraz z rodzonym bratem Edwardem, również jezuitą.
O. Mruk wspominał ten czas pogodnie, jako „dobrą szkołę, nie tylko ludzką, ale duchową, jezuicką. Był to okres bolesnego doświadczenia, które mimo wszystko kształtowało i hartowało człowieka – mówił. – Śmialiśmy się między nami, jezuitami, że zamiast nowicjatu, można by robić dwa lata obozu”. Z drugiej strony był to jednak „czas straszny”, gdy tęskniło się za wolnością i normalnym życiem, gdy się nie miało dosłownie nic, nawet możliwości spokojnej modlitwy. Tym niemniej jezuici starali się zachować w obozie pewien rytm życia zakonnego, nawet łącznie z dorocznymi rekolekcjami. „Ta dobra szkoła polegała na przyjmowaniu tej sytuacji taką, jaka była” – wyjaśniał o. Mruk. Najtrudniejszym doświadczeniem było niesamowite wleczenie się koszmaru całymi latami, bez żadnej pewności wyjścia zeń z życiem.
Dla młodego zakonnika wielką pomocą była w tamtym czasie jezuicka wspólnota i wzajemne wsparcie. To dawało nadzieję. O. Mruk wspominał jednak, że niektórzy księża diecezjalni gorszyli się zbyt poufałymi ich zdaniem relacjami między jezuickimi klerykami a wyświęconymi ojcami. Klerycy prowadzili też rodzaj obozowego duszpasterstwa konspiracyjnie doprowadzając do spowiedzi innych więźniów. Prawdziwą sztuką i niezwykle odczuwaną łaską było wówczas przyjęcie Eucharystii.
W okresie uwięzienia nie rezygnowano także z prób formacji intelektualnej. O. Mruk przypomniał tzw. „kartoflaną teologię” wykładaną w więzieniach w Krakowie i Wiśniczu przez wybitnego jezuickiego teologa, Mariana Morawskiego. Był to także rodzaj psychicznego oderwania się na chwilę od rzeczywistości, która otaczała aresztowanych zakonników. Doznane cierpienia niektórych załamywały, ale inni starali się przyjmować doznane szykany raczej jako „z ręki Bożej”. „Tak, tak, z ręki Bożej – powtórzył o. Mruk. – I czekało się na chwilę, kiedy będzie się już wolnym. To nas ratowało”.
Straszliwym doświadczeniem była nieustanna bliskość śmierci. Powtarzano wszędzie: „Stąd nie wyjdziesz żywy”. Szczególnie ciężko było w Oświęcimiu. „Mieszkaliśmy w celach więziennych, obok byli więźniowie skazani na śmierć – opowiadał o. Mruk. – Bito ich, w nocy słychać było krzyki i odgłosy uderzeń. To robiło na nas straszne wrażenie. Pamiętam, że śniło mi się wtedy, że jestem w Rzymie, że klęczę przed Ojcem Świętym. Dziwiło mnie tylko, że nie jest to Pius XII. Śniło mi się, że tam będę na święceniach”.
Ten sen jakoś się spełnił po wyzwoleniu. Jednak wcześniej był obóz w Dachau. Tam było nieco lżej, zwłaszcza pod koniec wojny, gdy jezuicki kleryk trafił jako krawiec do esesmańskiego lazaretu. Jednak i tu nie było bezpiecznie, zwłaszcza gdy na obóz zaczęły się sypać alianckie bomby. Dodatkowym przykrym doświadczeniem była bezwzględność innych współwięźniów – Niemców. Problemem była ich mentalność – opowiadał lakonicznie o. Mruk. – Hitlera potępiali, jak my, ale traktowali nas z góry”. Nieco lepiej sytuacja się miała wśród księży. „Była to solidarność stanowa – ciągnął jezuita. – Ale nie żebyśmy byli wielkimi przyjaciółmi...”.
Skomentuj artykuł