Subtelny język natury jest tym, w którym mówi moje serce

Pamiętam chwilę, w której zdałem sobie z tego sprawę. To był najbardziej mistyczny moment w moim życiu. Nie zadawałem pytań, a wszystko dookoła było w jakimś sensie odpowiedzią.

Za każdym razem, gdy siadam do napisania tekstu w jakiejś mierze osobistego, chciałbym uciec w chłodną publicystykę. Łatwiej w niej uczepić się jakiejś definicji, powiedzieć coś na podstawie powszechnie znanych faktów. Trudniej mówi się o tym, skąd czerpię nadzieję lub o swoim miejscu w Kościele. Wiadomo, najlepsze recepty mamy na życie innych. Ja tymczasem podczas jednej mszy mentalnie wędruję od pierwszej do ostatniej ławki. Z nadzieją mam podobnie. Budzę się z nią, ale w trakcie dnia powoli tracę, by wieczorem znów ufać, że kolejny dzień… no właśnie, jaki będzie? I czym w ogóle jest nadzieja? Czuję ją, ale nie potrafię opisać. W poszukiwaniu inspiracji zerkam szybko do definicji słownikowych: „życzenie zaistnienia określonego stanu rzeczy i niepewność, że tak się stanie”. Wygląda więc na to, że całe moje życie jest w takim razie jedną wielką nadzieją.

U mnie te dwa pytania – o nadzieję i miejsce w Kościele – są ze sobą w jakimś stopniu powiązane. Wszędzie tam, gdzie odkrywam źródło nadziei, czuję się też bardziej niż gdzie indziej obecny w Kościele. Nie zawsze działa to w drugą stronę. Bywa, że Kościół w swojej ziemskiej otoczce raczej mi tę nadzieję odbiera. Byłoby to jednak śmieszne i tragiczne zarazem, gdybym nadziei szukał wyłącznie we własnych oczekiwaniach i w wierze, że się one spełnią. W gruncie rzeczy taka postawa nie różni się wiele od roszczeniowości, a momentami zahacza o rozczarowujące tkwienie z głową w chmurach. Nadzieja tym jest piękniejsza, im bardziej dotyka rzeczywistości. Na jednej z naszych deonowych grafik, które codziennie projektuje Ania, zobaczyłem ostatnio cytat ks. Twardowskiego: „Wiara to znaczy ufać, kiedy cudów nie ma”. Podoba mi się ten tok myślenia. Idąc za nim, mógłbym dodać, że nadzieja jest wtedy, kiedy kończą się oczekiwania.

DEON.PL POLECA

W nadziei kluczowe dla mnie jest to, że stoi za nią osoba – wierzę, że Bóg.

To wszystko świetnie brzmi na papierze, ale bohaterowie życia są pełnokrwiści, nie papierowi. Ile z tego, co dziś napisałem, dotrze do mnie samego? A może nadzieja jest czymś, czego opisać po prostu się nie da, jest łaską? Kolejne zdanie, które choć prawdziwe, to okrągłe i odległe. Jedyne, czego jestem teraz pewien, to, że nie da się nadziei zaprogramować. Nie pomoże wymuszony uśmiech aktywujący uśpione neurony ani nawet zapalenie klimatycznych świeczek i comfort food w środku życiowej nawałnicy – nadzieja nie jest odruchem Pawłowa. Czy zatem warto o nią walczyć za wszelką cenę? Nie. Ale warto się na nią otworzyć, robiąc choć trochę miejsca na nieznane i niezaplanowane. Nadzieja jest przestrzenią w zatęchłym zagraconym pokoju, która napełnia się świeżym powietrzem. Jeśli je czujesz, znaczy, że ktoś właśnie otworzył drzwi. Nie musisz wiedzieć, kto jest za drzwiami.

Do mnie nadzieja przychodzi razem z naturą i to w niej szukam, gdy przygniata mnie rzeczywistość. Najczęściej przychodzi niespodziewana i nieoczekiwana, wtedy gdy wydaje mi się, że niczego przecież nie potrzebuję, więc nie mam na co czekać. Daje

mi wolność i poczucie, że jestem na swoim miejscu. Nadzieja, którą kocham, nie boi się wątpliwości, nie karmi się też marzeniami i oczekiwaniami. Po prostu jest. Przypominają mi o tym wszystkie momenty, gdy niezaprzeczalnie ją czułem. Gdy staję pośrodku lasu, gdy zatrzymuję się na brzegu górskiej ścieżki lub gdy siadam nad brzegiem morza. Biorę wtedy głęboki oddech i wiem, że ona jest we mnie. Cała jej esencja mieści się w tym poczuciu, że jestem w miejscu, do którego dotarłem, ani nie goniąc za czymś, ani przed niczym nie uciekając. Czuję w sobie życie.

Pamiętam pewien szczególny moment, w którym zdałem sobie z tego sprawę. Kilka lat temu wybrałem się do zachodniej Kanady. Jedną z pierwszych rzeczy, którą wpisałem do planu podróży, było zatrzymanie się nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Dotarłem do Ucluelet. Spędziłem tam dobre kilka godzin, patrząc przed siebie. Szumiący ocean, niebo złote od zachodzącego słońca i powietrze pachnące solą, żywicą, suchym drewnem oraz piaskiem. To był najbardziej mistyczny moment w moim życiu. Nie zadawałem pytań, a wszystko dookoła było w jakimś sensie odpowiedzią. Uwielbiam, kiedy natura odpowiada mi ponad słowami, opowiadając własne historie. Mam często wrażenie, że żyjemy w czasach, w których słów pada coraz więcej, a coraz mniej znaczą. Stąd mój problem, by opisać coś, co wydaje się przecież takie proste. Wchodząc w kontakt z naturą, czuję, że subtelny język, jakim się ona posługuje, jest językiem, którym mówi moje serce. Pozwalam sobie na ten dialog bez słów, który napełnia mnie nadzieją.

W nadziei kluczowe dla mnie jest to, że stoi za nią osoba – wierzę, że Bóg. Mogę racjonalizować, że On się o mnie troszczy i chce dla mnie najlepszych rzeczy oraz rozwiązań. Ale tak naprawdę kluczowe dla niej nie jest to, co Bóg mi może dać, ale że jest. Nie muszę nawet wiedzieć, jaki. Od tego, że Bóg jest dobry, miłosierny, czuły, uważny, sprawiedliwy, ważniejsze jest to, że On jest. Do takiego samego bycia inspiruje mnie Jego obecność. Myślę, że nic nie wyraża tego lepiej niż natura, która wszystko, co najpiękniejsze, zawiera w swoim prostym byciu. Nawet jeśli jest ono niesamowicie kruche, o czym przypomina mi zmieniający się na moich oczach świat. I ja pośród tego, co chciałbym w życiu mieć i znaczyć, uczę się po prostu być. To jest właśnie moment, w którym przychodzi do mnie nadzieja. Wolna od projekcji i oczekiwań, ufająca bez słów. W niej odnajduję swoje miejsce w Kościele – pośród innych stworzeń, dążąc do pełni i jedności.

Gdy brakuje mi nadziei, biorę do ręki kamień, kawałek drewna, dotykam ziemi, wody, słucham i oddycham, a ona pokornie wraca.

Dziennikarz, reporter, autor książek. Specjalista ds. social mediów i PR. Interesuje się tematami społecznymi.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Subtelny język natury jest tym, w którym mówi moje serce
Komentarze (1)
AM
~Andrzej Mateusz Kamiński
21 października 2019, 05:58
Jeśli odnajdziemy w sobie duszę to odnajdziemy też Boga, który chce z nami rozmawiać. Niektórzy z nas tę duszę nazywają sumieniem, ja nazywam ją głosem Boga.