Jezus marnotrawny? Jestem z Nim na "Ty"
Jak widzę swoje miejsce w Kościele dzisiaj? Dzisiaj daję sobie przede wszystkim swobodę i wolność. Już dawno przestałam zachowywać się „bo tak trzeba”, „bo tak się robi”.
Jak większość osób w naszym kraju zostałam wychowana w rodzinie katolickiej. Wiadomo, składa się to z kilku (-nastu) rzeczy do ogarnięcia: co niedzielę chodzi się do kościoła, co piątek nie je się mięsa, w Wigilię idzie się na pasterkę, a w Wielkanoc święci się pokarmy i czasem wstaje się na bardzo wczesną mszę. A, i jeszcze wieczorem trzeba się pomodlić. I to by było na tyle.
Czy to dodawało mi nadziei i sprawiało, że miałam swoje miejsce w Kościele? Nie bardzo. Raczej to było dość typowe miejsce w kulturze i społeczeństwie.
Kiedy miałam naście lat za sprawą mojej mamy odkryłam krakowskich dominikanów, i to było zarówno moje pierwsze miejsce w Kościele, jak i źródło nadziei. To tam bardzo szybko zaczęłam się czuć jak w domu, znalazłam nawet swoje stałe miejsce, niedaleko ołtarza na kamiennych schodach. Wtedy nie potrzebowałam do tego wspólnoty albo duszpasterstwa, ponieważ każdej niedzieli na wieczornej mszy czułam się jak wśród bliskich mi osób. Widziałam te same twarze, z niektórymi witałam się lekkim uśmiechem, a kiedy widzieliśmy się przypadkiem na mieście rzucaliśmy zdawkowe „cześć” tak jakbyśmy się znali, pomimo tego, że nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. To tam usłyszałam kiedyś po wyznaniu nastoletnich grzechów (czyt. rockowy koncert w w Wielkim Poście): „fajnie było?”. To tam każdy swobodnie trzymał dwie osoby za ręce przy odmawianiu „Ojcze Nasz”. Tam powoli okazywało się, że Jezus to nie tradycja, to żywa Osoba, z którą można mieć życiodajną relację.
Już dawno przestałam zachowywać się „bo tak trzeba”, „bo tak się robi”. Idę za swoją wrażliwością i za swoim sposobem przeżywania relacji z Bogiem.
Od dominikanów niby przypadkiem trafiłam do jezuitów. Któryś wakacji szukałam rekolekcji w ciszy i tak trafiłam na Szkołę Kontaktu z Bogiem. Wiedziałam tylko gdzie jadę, ile dni to będzie trwać, że mam zabrać śpiwór, zegarek, budzik, Pismo święte i notatnik. Nie miałam pojęcia, czym są rekolekcje ignacjańskie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to było jedno z ważniejszych odkryć w moim życiu. Pamiętam słowa mojego kierownika duchowego: „jesteś jak taki mały ptaszek, który na moment da się złapać w ręce Pana Boga, a już po chwili z nich wylatuje. A On chciałby cię trzymać w tych rękach cały czas, tylko czeka aż Mu na to pozwolisz”. Do dzisiaj medytacja ignacjańska to spora część mojego bycia w Kościele. Nieraz je zostawiam, a potem do nich wracam. Ostatnio zdecydowanie wracam, cotygodniowa półgodzinna cisza na spotkanie z Bogiem to coś, czego bardzo potrzebuję.
Od jezuitów trafiłam do... kapucynów. Można pomyśleć, że skoro kapucyni to albo Oaza albo Wołczyn, nic z tych rzeczy. Trafiłam na kurs alfa, przyszłam nieprzekonana, namówiona przez moją siostrę „przyjdź, zobaczysz, jak będzie; zawsze możesz zrezygnować”. To było dziesięć wieczornych cotygodniowych spotkań z wieloma znakami zapytania: „co ja tu robię?”, „nie wiem czy iść”, „dziwnie się tu czuję”. Na dodatek ani razu się nie odezwałam, rozmawiałam tylko w trakcie kolacji. Po skończeniu kursu okazało się, że jest możliwość pomocy przy organizacji kolejnej edycji. I tak się zaczęło. Minął rok, dwa lata i miałam kolejny dom. Znałam każdego po imieniu, nieraz wiedziałam o wielu problemach i rozterkach. Wiedziałam, że mam wokół siebie ludzi, na których naprawdę mogę liczyć. Wiedziałam, że zawsze mam do kogo napisać, jeśli jestem w tarapatach i potrzebuję modlitwy. Niedawno pożegnałam się z tą rzeczywistością, nie znajdywałam już tam dla siebie miejsca, coś się skończyło, to naturalne.
Jak widzę swoje miejsce w Kościele dzisiaj? Dzisiaj daję sobie przede wszystkim swobodę i wolność. U dominikanów nadal siadam nieopodal schodów, gdzie indziej staję nieraz na końcu kościoła w czasie Mszy. Już dawno przestałam zachowywać się „bo tak trzeba”, „bo tak się robi”. Idę za swoją wrażliwością i za swoim sposobem przeżywania relacji z Bogiem. Myślę, że patrzę na Kościół o wiele bardziej krytycznie, ale nadal dostrzegam w nim Jezusa, choć często mam wrażenie, że to nie On jest stawiany w centrum.
Jeśli miałabym nazwać swoje miejsce, to jest nim cicha prostota i różnorodność. Dzisiaj kiedy nie wiem, co powiedzieć w trakcie modlitwy, to nie napinam mięśni duchowych, tylko siedzę w ciszy. Kiedy chcę się wypłakać, to płaczę. Kiedy nie daję rady, to mówię, że nie daję rady. Kiedy potrzebuję nadziei, to o nią proszę. Zdarza mi się pójść na mszę, koncert uwielbieniowy albo na modlitwę Taizé.
A co dodaje mi nadziei? Może to banalne, ale po prostu Jezus. Ten, którego spotykam prawie codziennie na adoracji i często rzucam Mu krótkie „cześć, spieszę się, niech to będzie dobry dzień”. Ten, którego spotykam w innych ludziach, od umierającego po zmartwychwstałego. Ten, z którym spotykam się na medytacji ignacjańskiej i często odkrywa we mnie głęboko zakopane lęki, pragnienia i potrzeby. Ten, którego spotykam na Mszy i który mi daje Siebie. Ostatnio usłyszałam na kazaniu, że przypowieść o synu marnotrawnym, to tak naprawdę przypowieść o Ojcu marnotrawnym, bo to on najwięcej traci. Myślę, że Jezus, który dodaje mi nadziei, właśnie taki jest – marnotrawiący i bardzo kochający.
Skomentuj artykuł