Wygodna proteza to wciąż tylko proteza
Ikona, świeca, krzesło. Na krześle laptop, a na jego ekranie widok minimalistycznego wnętrza kaplicy. Na podłodze leży koc, tymczasowo sprawujący funkcję klęcznika. Tak w skrócie wygląda mój domowy kościół, do którego „chodzę” niemal codziennie od czasu ogłoszenia światowej pandemii i zaostrzenia związanych z nią restrykcji.
Na początku było trochę dziwnie – trochę niby jak w świątyni, ale jednak w kapciach i z kubkiem parującej herbaty w ręku (o tym, że nie była to do końca dobra praktyka, za chwilę). Niby na Eucharystii, a trochę jak na kameralnym spotkaniu z kimś bliskim – z kimś, przed kim nie trzeba paradować w uprasowanej koszuli i zabiegać o podtrzymanie rozmowy o niczym. Z kimś, przed kim można po prostu pomilczeć, popatrzeć na siebie i nie denerwować się rozproszeniami w postaci fałszującej obok kobiety, dziecka kopiącego stopą w ławkę czy wreszcie księdza sypiącego banałami z ambony.
Tak, Kościół w izolacji, przeżywany w domowych warunkach, daje sporo wytchnienia i zdejmuje wiele ciężarów, które jako wspólnota od miesięcy dźwigaliśmy ze szczególnym wzmożeniem. Skandale pedofilskie, pozbawione empatii, a czasami wręcz głupie wypowiedzi kościelnych hierarchów i narastające tarcia wśród samych katolików mocno nadszarpnęły poczucie przynależności do Kościoła u wielu z nas. Ci, którzy czuli się zmęczeni atmosferą panującą w naszej wspólnocie, nagle dostali szansę na „bezkarny” urlop od wiary w wymiarze instytucjonalnym. Nie ukrywam, że sama z chęcią z tego urlopu skorzystałam, korzystam nadal i będę korzystać – tak długo, jak będzie tego wymagać sytuacja. Czasami tylko zastanawiam się, co dalej. Jak będzie wyglądać Kościół po kwarantannie, gdy do świątyni będzie mogło wejść już nie pięć, pięćdziesiąt czy sto osób, ale wpuszczeni zostaną wszyscy, którzy tego chcą. Czy ja sama będę tego jeszcze chciała?
Ile aniołów zmieści się na końcu szpilki?
Kryzys wywołany koronawirusem okazał się swoistym testem na kondycję naszej wiary. Doszło do absurdalnych sporów wokół sposobu przyjmowania komunii, dywagacji na temat tego, czy konsekrowana hostia przenosi cząsteczki wirusa czy nie, a także tego, ilu katolików na metr kwadratowy kościelnej powierzchni może bezpiecznie swoją wiarę praktykować. Zwłaszcza ten ostatni przykład zabawnie współgra ze słynnym „problemem” filozoficzno-teologicznym dotyczącym liczby aniołów, które mogłyby zmieścić się na główce szpilki. Te absurdy doprowadziły do teologicznych potworków serwowanych przez niektóre środowiska katolickie (?), a co gorsza – część księży.
O ile na podobne dywagacje można by machnąć ręką i wpisać je w kościelny folklor, o tyle dużo bardziej niepokojąca wydaje się ignorancja części wiernych. Niektórzy pierwszy raz w życiu usłyszeli o czymś takim jak komunia duchowa, inni – łącznie ze mną – nie do końca rozumieli jej sens. „W sytuacji, gdy nie ma możliwości przyjęcia komunii św. poprzez spożycie Ciała/Krwi Pańskiej, można – jeśli się jest w stanie łaski uświęcającej – wzbudzić pragnienie przyjęcia komunii i powiedzieć o nim Bogu w dowolnej formie, prosząc o sakramentalne zjednoczenie z Chrystusem. Skutkuje to faktycznym przyjęciem łaski Najświętszego Sakramentu” – tłumaczy ks. Grzegorz Strzelczyk na łamach „Więzi”. Z tym stwierdzeniem większość z nas nie powinna mieć problemu. Schody pojawiają się w momencie, w którym uświadomimy sobie różnicę między wyrażeniem pragnienia komunii a duchową dyspozycją do przyjęcia jej. „W ramach dyskusji dotyczących sytuacji osób żyjących w związkach niesakramentalnych pojawiają się czasem sugestie, by osoby te – nie mogąc przyjmować komunii sakramentalnie – praktykowały komunię duchową. Należy podkreślić, że jest to opinia błędna i szkodliwa, bowiem skutki komunii duchowej mogą dokonać się jedynie w osobie dysponowanej do komunii sakramentalnej (w stanie łaski uświęcającej). Trzeba bardzo wyraźnie odróżnić komunię pragnienia (komunię duchową) od pragnienia komunii, czyli wyrażanego Bogu przez osobę nie będącą w stanie łaski uświęcającej pragnienia zjednoczenia. Pragnienie takie nie pociągnie za sobą skutków sakramentalnych, może jednak – jako że jest pewnym otwarciem na łaskę – przyczynić się do nawrócenia tej osoby” – czytamy w przywoływanym przez ks. Strzelczyka fragmencie książki „Znaki Tajemnicy. Sakramenty w teorii i praktyce Kościoła”.
Dla mnie to było rewolucyjne odkrycie. Abstrahując od toczącego się od lat sporu wokół komunii dla osób żyjących w małżeństwach niesakramentalnych, nagle uświadomiłam sobie (nie bez lekkiego zażenowania), jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem o wspólnocie, w której żyję. To zmieniło moje myślenie o katechizmie: wcześniej uznawałam go za suchy zbiór zasad, wykorzystywany często jako bat przez jednych katolików na drugich; kojarzył mi się z pilnie (a czasem wręcz bezlitośnie) egzekwowanym przez faryzeuszy Prawem Mojżeszowym, bez względu na tzw. ducha prawa. Dziś zaczynam odkrywać jego bogactwo, dostrzegając, że ten sam katechizm, którego można użyć jako broń wymierzoną w „liberalnych” katolików, w równym stopniu chroni naszą wspólnotę przed tymi, którzy chcieliby „zaostrzenia” nauki Kościoła, idąc w niebezpiecznym kierunku magii i bałwochwalstwa (czego przykładem w ostatnim czasie była seria wywodów na temat tego, czy pandemia jest „karą” za grzechy ludzkości).
Ten potop kiedyś się skończy
Ogołocenie z kościelnych rytuałów niczym odpływ morza odsłoniło wszystko to, co zalega na dnie serca. Część z nas odkryła tam mnóstwo śmieci i zanieczyszczeń, inni konfrontowali się z przerażającą pustką ukrywaną dotychczas pod osłoną religijności. Inni zaś przekonali się, że wejście w osobową relację z Bogiem może w sytuacji kryzysu prawdziwie zaprocentować. Niczym Noe, wznosząc swoją duchową arkę, zanim nadszedł potop w postaci pandemii, możemy dziś przetrwać bez większego uszczerbku dla naszych dusz.
A jednak, perspektywa dalszego życia w duchowym stanie nadzwyczajnym nie jest czymś normalnym. Tak jak skończył się potop i na niebie pojawiała się tęcza, tak prędzej czy później (miejmy nadzieję, że prędzej) dzisiejszy świat upora się z pandemią. Ośmielam się rzec, że to właśnie wtedy nastąpi prawdziwy egzamin z chrześcijańskiej dojrzałości. Absolutną porażką byłaby sytuacja, w której po okresie kwarantanny wrócilibyśmy do naszych wspólnot tacy sami jak wtedy, gdy byliśmy zmuszeni je opuścić.
Małe tęsknoty
Skoro o zaletach duchowości w czasach pandemii już było, to teraz czas na wady. Na obecnym etapie dostrzegam ich mniej niż plusów całej sytuacji, ale ważna jest nie tylko liczba, ale i waga argumentów. Tym, za czym tęsknię chyba najbardziej, jest wspólnota. Jasne, że fajnie przeżyć mszę w towarzystwie tylko najbliższych osób i to w dodatku z udziałem „ulubionego” kaznodziei (transmisji z różnych kościołów i wspólnot jest w czasie pandemii tak przytłaczająco dużo, że naprawdę trzeba być wielkim malkontentem, by nie móc wybrać czegoś idealnie skrojonego pod naszą wrażliwość). Pisałam też o kapciach i kubku gorącej herbaty, które pozwalały „odczarować” rytualne spotkanie z Bogiem i wejść na poziom intymniejszego spotkania. A jednak po jakimś czasie zrezygnowałam z takiego „udomowionego” przeżywania mszy (choć pokusa, zwłaszcza w okresie przedświątecznych przygotowań, by jednocześnie „słuchać” nabożeństwa i doglądać dochodzącego w piekarniku pasztetu, była duża). Czym innym jest indywidualna modlitwa, podczas której można faktycznie spotkać się z Bogiem jak z najlepszym Przyjacielem „na kawę”, a czym innym msza święta, będąca absolutną esencją chrześcijańskiego życia. W końcu będąc fizycznie w kościele, nie myślę (a przynajmniej staram się nie myśleć) o tym, co za chwilę zjem, ani nie spaceruję po świątyni, chociażby po to, by rozprostować kości.
W domu znacznie łatwiej „poluzować” standardy, w kościele w znacznym stopniu chroni przed tym właśnie wspólnota. Starając się nie przeszkadzać innym w przeżywaniu Eucharystii, sami wewnętrznie dyscyplinujemy się w sztuce skupiania uwagi na Bogu. Ale ta funkcja wspólnoty nie sprowadza się jedynie do utrzymywania porządku – ważne jest poczucie jedności uświadamiające nam, że w drodze do zbawienia nie jesteśmy samotnymi wędrowcami. W tej perspektywie wspomniana na początku tekstu kobieta fałszywie wyśpiewująca tony religijnej pieśni czy dzieciak wyładowujący kopniakami nadmiar energii na kościelnej ławce nie są już przeszkodą, ale okazją do okazania jeszcze większej miłości i wdzięczności za to, że mamy siebie nawzajem. Dlatego już nie mogę się doczekać, kiedy wróci normalność i w końcu będzie można na znak pokoju podać dłoń stojącym obok ludziom – tak po prostu, bez uprzedniego sprawdzania ich światopoglądu i tego, czy bliżej im do Jędraszewskiego czy Rysia, dominikanów czy jezuitów, bez deklaracji „Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa”. Tak naprawdę wszyscy jesteśmy Chrystusa, choć tak często gorszy nas ta prawda, i tak często ulegamy – i ulegam ja sama – pokusie wyrzucenia innych poza nawias wspólnoty.
Wygodna proteza to wciąż tylko proteza
Drugą moją tęsknotą za „normalnym” trybem praktykowania wiary jest ta odnosząca się bezpośrednio do przeżywania spotkania z Bogiem. Nie mam zamiaru negować idei komunii duchowej, bo przyjmuję ją w pełni i jestem wdzięczna Kościołowi za taką, niedocenianą do niedawna, możliwość. A jednak nie bez powodu w Wielki Czwartek Chrystus odmówił błogosławieństwo nad chlebem i winem. Skoro jestem człowiekiem, konstytuuje mnie nie tylko dusza, ale i ciało. Ciało to fizyczność, potrzeba bezpośredniego kontaktu.
Rozumie to każdy, kto był kiedykolwiek w tzw. związku na odległość albo po prostu przeżywał tegoroczną Wielkanoc z dala od bliskich. Słowa „kocham cię” wypowiedziane przez najlepszy nawet komunikator, sprawiający nie tylko, że się słyszymy, ale i widzimy, nie są mniej wartościowe, co nie oznacza, że tak samo je odbieramy. Przesłane za pośrednictwem bitów najlepsze życzenia i wirtualne uściski nigdy nie zastąpią fizycznego kontaktu. To, z czym obecnie mamy do czynienia, to tylko proteza mszy świętej – bardzo wygodna, może nawet w wielu aspektach wygodniejsza niż pełnosprawny narząd, ale nadal to tylko substytut, który na dłuższą metę nie zastąpi dobrze zbilansowanej „duchowej diety”. Dostrzega to również papież Franciszek, który w jednej ze swoich niedawnych homilii przestrzega: „To prawda, że w obecnym czasie musimy tak żyć, ale po to, by wyjść z tunelu, nie pozostawać tam. To jest właśnie zażyłość apostołów, nie gnostyczna, nie wirtualna, nie samolubna, ale zażyłość konkretna, w ludzie”.
Do zobaczenia
Długo zastanawiałam się, jak to będzie ze mną i Kościołem po kwarantannie. Skoro owoce zaproszenia Boga do domu i uczynienie z mieszkania swoistej świątyni są tak cenne, to po co w ogóle wracać do kościoła w wymiarze fizycznym? Poza tęsknotą za widzialnymi znakami łaski i wspólnotą innych wierzących jest jeszcze trzeci powód, dla którego wrócę do praktykowania wiary w przedpandemicznej formie, jak już tylko będzie to w pełni możliwe i bezpieczne. Wypływa on z poczucia odpowiedzialności za tkankę tworzącą Kościół.
Z ogromnym niepokojem obserwowałam narastające w czasie epidemii tarcia między katolikami. Coraz trudniej mi znieść, że część środowisk usiłuje zawłaszczyć Kościół na użytek własnych interpretacji rzeczywistości i przeforsować fałszywy obraz Boga jako mściwego sadysty, zsyłającego zarazę na swoje niegrzeczne dzieci. Sama doświadczyłam prób wypchnięcia poza wspólnotę przez tych, którzy kreowali się na „jedynych prawdziwych” wiernych, walcząc o to, by znaleźć się w szczęśliwej piątce osób wpuszczanych do świątyni. Może rzeczywiście są tacy, którzy potrzebują tej niedzielnej mszy sprawowanej w kościele bardziej niż ja. Może jestem na takim etapie, gdy łatwo mi to oceniać, bo mam nieco inne doświadczenie w relacji z Panem. Ale myślę sobie, że ten szacunek powinien działać w obie strony. Nie dam się więc złamać i nie dam sobie wmówić, że przez to, że nie ustawiam się w kolejce do świątyni, tęsknię mniej, czy że moje spotkania z Bogiem są mniej warte. Bo jeśli dziś część z Was może uczestniczyć w kościelnych obrzędach, to dlatego, że ja zostaję w domu. A kiedy już wrócę, będę nadal sobą, może nawet jeszcze pełniej i odważniej niż dotychczas.
Skomentuj artykuł