Alternatywna historia depesz PAP
Nie każda wypowiedź nadaje się do zacytowania, nie zawsze relacja brzmi bezstronnie, niejedna literówka nie jest błaha. Historia PAP-owskich depesz ma swoją alternatywną wersję w postaci błędów, wpadek i przejęzyczeń.
Zasada pierwsza pisania depesz sprowadza się do odwróconej piramidy, czyli na początku znajduje się informacja najważniejsza. I w tym przypadku brzmi ona tak: chociaż depeszę agencyjną określa szereg reguł dotyczących wyboru przekazu głównego, doboru wypowiedzi, koniecznego źródła, powiadomienia o okolicznościach i umieszczenia w odpowiednim kontekście, to jednak wciąż pozostaje ona dowodem dojrzałości, czujności, mozolnej pracy i niezbędnego dystansu reportera kryjącego się za anonimowym podpisem. I to nie zmieni się nigdy.
Historia PAP-owskich depesz dowodzi najdobitniej, że umiejętność oddzielania informacji od komentarza nie zestarzała się, że w dobie najbardziej zdemokratyzowanych i stechnologizowanych mediów to informacja pozostaje najważniejsza. Jednak - zgodnie z regułą nazywaną przez nas potocznie zasadą drugiej nogi - historia relacjonowania posiada także swoją alternatywną wersję, kiedy depesze nie zawsze opisywały rzeczywistość najadekwatniej. I nawet jeśli to historia pomyłek, nieszczęsnych zbitek i lapsusów, to opowiada także o tym, jak na przestrzeni lat zmieniała się informacja i postrzeganie jej istoty.
Podstawą każdej depeszy jest cytat i źródło informacji. PAP-owska precyzja nakazuje nie dopowiadać za dużo, dlatego brniemy w cytaty, co chwalą sobie dziennikarze innych mediów (bo u nas znajdą słowo w słowo to, co powiedział ów i tamten).
Nie każda wypowiedź - smakowita np. dla telewidzów - nadaje się jednak do zacytowania w agencyjnej depeszy i nie każda daje się łatwo omówić, bo co zrobić, kiedy partyjny lider mówi o jednym z posłów, że "to członek w stanie zawieszenia, który może szybko zamienić się w członka w stanie spoczynku"? Oczywiście omawiamy, ale sedno "setki" umyka.
W relacjonowaniu też nie zawsze udaje nam się zachować powagę, nawet jeśli sytuacja jest groźna dla życia, jak choćby taka oto, kiedy w Średniej Wsi k. Leska doszło do dramatycznego spotkania człowieka z niedźwiedziem:
"Mieszkaniec wsi Żerdenka w lesie natknął się na młodego misia. Próbując uciekać, wspiął się na drzewo, skąd spadł, doznając urazu kręgosłupa. W tym czasie niedźwiedź wspiął się na sąsiednie drzewo" - przypomniał rzecznik Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych.
Trudno nam współczuć mieszkańcowi Żerdenki, bo zwyczajnie żałujemy, że nie było przy tym naszego fotografa. A tam, gdzie relacja miała swoją wizualną oprawę, opis i tak niezdrowo pobudza wyobraźnię - jak na Polach Grunwaldu, kiedy pewnego roku ustawiono ekrany, na których - donosił PAP - "widzowie będą oglądać zbliżenia wojów". I trudno nas podejrzewać o ciągle te same skojarzenia, bo akurat na corocznych obchodach rocznicy bitwy pod Grunwaldem - podawał PAP - policja ujęła gwałciciela.
Nasza bezstronność również ma swoją chlubną tradycję, bo jeszcze na długo przed popularyzowaną w debatach publicznych i wytycznych unijnych troską o prawa zwierząt dawaliśmy dowód naszej rzetelności w tej kwestii. Oto krótka relacja z wypadku drogowego, w którym ucierpieli - jak doniósł PAP w tytule - motocyklista i krowa:
"We wtorek wieczorem drogą w kierunku Dąbrowy Białostockiej jechał 29-letni mężczyzna, poruszał się motocyklem CZ-350 bez numerów rejestracyjnych, bez świateł. Nie miał też przy sobie żadnych dokumentów. Jechał bez kasku. Na ogrodzonym pastwisku niedaleko drogi na noc pozostało stado 8 krów. Jak ustalono, wszystkie wyszły poza ogrodzenie, gdyż były atakowane przez psy i zmierzały w stronę gospodarstwa właściciela. Gdy jedna z krów wyszła na drogę, doszło do zderzenia z motocyklem. W wypadku dodatkowo ucierpiała także pogryziona wcześniej przez psy 4-letnia, wysokocielna krowa".
Nierzadko zdarza się też, że podmiotowość zyskuje jakaś część ciała, jak choćby ręka studenta, która stała się przyczyną policyjnej obławy: "Zwisająca z bagażnika jednego z aut ludzka ręka zaniepokoiła kierowców. Ręka nie należała jednak - jak podejrzewano - do osoby porwanej przez mafię, ale do studenta". Grzywnę zapłacił student, udziału ręki PAP nie odnotował.
Najtrudniejsze pozostają relacje "dziwnych zachowań" polityków, z czym na początku naszego wieku zmagał się polityczny reporter PAP, co dla rzetelności trzeba przywołać w całości:
"W czasie niedzielnego spotkania rolników związanych z PSL-PL, Solidarnością RI oraz RS AWS w Sejmie, Janowski pojawił się tylko na kilka minut, choć miał być gospodarzem tego spotkania. Gdy podtrzymywany dotarł na salę, zaczął się nienaturalnie zachowywać. Nagle wykonał dziesięć skoków obunóż w miejscu, głośno je licząc, potem niemal osunął się na ziemię. Następnie witał się z uczestnikami, całując po rękach kobiety i mężczyzn. +My się znamy?+ - pytał jednego z uczestników. +Tak. Gabriel, nie poznajesz mnie?+ - odpowiadał zagadywany. Innego zaczął klepać po ramieniu, ale klepanie przerodziło się w agresywne uderzanie. +Słuchajcie mnie, ja mam zawsze rację+ - krzyczał, wzbudzając konsternację zebranych. Po chwili został wyprowadzony".
I do dziś trudno nam dociec, cóż to był za taniec wykonywany obunóż... Choć niewątpliwie cytaty mają swoją sentymentalną wartość oddającą sytuacyjny klimat.
Omawianie wypowiedzi weszło nam w nawyk, co nie znaczy wcale, że potrafimy oddać artystyczny sens, bo oto jak nieoczekiwanie streścić można utwór Ewy Demarczyk "Tomaszów": "To piosenka o staruszce, która nigdy już nie pojedzie do Tomaszowa".
W sprawach dochodzeniowo-policyjnych precyzja liczy się szczególnie, bywa, że uczuleni na to nie potrafimy poskromić swej nadgorliwości, dlatego PAP donosi czasem, że "do napadu doszło nad ranem o zmroku" albo "policjanci w toku czynności operacyjnych ujawnili na miejscu zdarzenia - w kompleksie leśnym nieopodal akwenu wodnego - zwłoki martwego mężczyzny".
Podobnie relacjonując w końcówce lat 90. proces w sprawie rozpowszechniania pornografii "poprzez eksponowanie okładek z kaset wideo z filmami erotycznymi", rzeczowo i szczegółowo podawaliśmy, do czego powołany został biegły sądowy: "Biegły stwierdził, że zdjęcia na okładkach kaset przedstawiały kobiety i mężczyzn podczas stosunków płciowych oraz ich obnażone organy płciowe".
Innym razem biegły sądowy musiał się wypowiedzieć w sprawie pewnego prokuratora oskarżonego o ugryzienie w palec pewnej kobiety: "Jest mało prawdopodobne, aby oskarżony prokurator zrobił to nieświadomie - tłumaczył - bo tylko u niektórych gatunków psów występuje nieświadomy szczękościsk". W sprawie ewentualnego podobieństwa prokuratora do choćby swojego czworonoga biegłego nie powołano.
Z upływem czasu zmieniała się także edytorska wrażliwość na bezstronność. To, co kiedyś można było uznać za doświadczenie naoczności reporterskiej, dziś byłoby niechybną oceną - rodem z tabloidu, jak choćby taka relacja z pewnej debaty budżetowej z końcówki lat 90.:
"Miller w czasie debaty budżetowej mówił m.in., że od czytania projektu budżetu można osiwieć, co jemu już nie zaszkodzi (w tym czasie był siwy), ale może zaszkodzić Marianowi Krzaklewskiemu. Okazało się jednak, że pozazdrościł liderowi AWS, bo od kilku miesięcy zaczął sobie farbować włosy na blond".
Literówka - niby drobnostka i estetyczny wymysł edytora (jak powie niejeden dziennikarz) w szybkiej pracy agencyjnej - może czasem wpłynąć znacząco na sens.
Raz z rozpędu i zmęczenia przystał ktoś na z pozoru tylko poprawną odmianę i w świat poszło, że franciszkanie zaprezentowali na pasterce największy w Europie "ruchomy żłobek". W depeszy znalazł się też background, zgodnie z którym: "To właśnie św. Franciszek z Asyżu po raz pierwszy w 1223 r. w miejscowości Greccio stworzył pierwszy żłobek, pragnąc przybliżyć ludziom tajemnicę Bożego Narodzenia".
Cud się jednak nie stał, zwierzęta nie przemówiły w obronie właściwej deklinacji, zaprotestował edytor i poszła korekta.
Czasem literówka może przyczynić się do kryzysu partyjnego, kiedy w depeszy czytamy, że pewien klub opuściło "kilku konserwatywnych osłów", co mogło zachwiać pewnym głosowaniem w Sejmie, a agencję posądzić o stronnicze traktowanie frakcji konserwatywnej. Innym razem mogliśmy wywołać skandal międzynarodowy, zapowiadając, że sekretarz stanu USA John Kerry "będzie przebywał w Polce dwa dni".
Bywało, że relacja z miejsca dyktowana teletypistce nadaje faktom nowe życie. Tak było, kiedy prezydent Aleksander Kwaśniewski zwrócił się do nowo mianowanych sędziów: "Jesteście strażnikami prawa", a PAP obwieścił światu: "Jesteście strażakami prawa...". I w tym przypadku pożar ugasiła korekta.
Przystawalność oficjalnych komunikatów z tym, co określa się testem rzeczywistości, szczególnie dramatycznie brzmiała w końcówce lat 80. Kiedy w 1987 roku Zbigniew Mentzel - współpracujący wówczas z londyńskim drugoobiegowym Pulsem - postanowił przybliżyć Polakom na emigracji to, co dzieje się w Polsce, do opisu rzeczywistości kruszącego się systemu wybrał relacje medialne, w tym doniesienia PAP, które cytował z własnym komentarzem. Ze zderzenia Mentzla-czytelnika i Mentzla-obserwatora rzeczywistości powstał zbiór felietonów zebranych w książce "Pod kreską. Ostatnie kwartały PRL-u", które - czytane wtedy i jeszcze bardziej czytane dziś - stanowią świadectwo schyłku pewnej epoki - politycznej i komunikacyjnej.
Skomentuj artykuł