"Słudzy". Nikt nie może dwom panom służyć
Jeśli klerykalizm to zamknięty system wykorzystujący jednostki, by ich kosztem utrzymać sam siebie, abstrahując od indywidualnych dramatów ofiar, to „Słudzy” doskonale ukazują działanie takiego modelu przez pryzmat opowieści historycznej.
Dwóch chłopaków z prowincji wstępuje do seminarium. Pierwsze kroki kierują do prefekta, dla którego mają w prezencie śliwowicę od proboszcza. „Rozlejcie, chłopaki” – zachęca delikatnie uśmiechnięty ksiądz o spokojnym spojrzeniu. „Ksiądz się z nami nie napije?” – pytają. „Nie, ja nie mogę” – odpowiada prefekt i zastanawiasz się czy Juraj i Michal zdali pierwszy test, czy może go oblali. Każdy ich krok będzie elementem gry, z jakiej nie zdawali sobie sprawy.
„Pan Jezus nie musi na ten film iść, dlatego, że Pan Jezus ma znacznie trudniejszą sytuację, On musi to nieraz oglądać” – mówił bp Andrzej Czaja po zobaczeniu „Kleru” Wojciecha Smarzowskiego. „To wbija nie tylko w fotel, ale rzeczywiście boli. Powiem: nawet przygnębia. Pojawia się gdzieś takie pytanie: czy jest aż tak źle w Kościele, w stanie duchownym?” – pytał po seansie, a te pytania równie dobrze można zastosować wobec wchodzącego właśnie do kin czesko-słowackiego filmu „Słudzy” w reżyserii Ivana Ostrochovsky’ego, który jest od „Kleru” filmem znacznie bardziej subtelnym, a przez to wyraźnie lepszym. Wychodząc z kina sam złapałem się na tych porównaniach, bo choć oba filmy ukazują starcie jednostki z opresyjnym systemem, to przekaz „Sług” stawia znacznie poważniejsze i ponadczasowe pytania.
Film Ostrochovský’ego to osadzony w latach 80. w ówczesnej Czechosłowacji dramat z zacięciem kryminalnym. Główni bohaterowie to Juraj i Michal, chłopcy z prowincji, którzy wstępują do seminarium, zaś ich losy będą stanowiły oś starcia dwóch porządków: z jednej strony księży podporządkowanych systemowi komunistycznemu, z drugiej opozycji zrzeszonej w Kościele podziemnym. Te dwa porządki doskonale ujmuje tytuł filmu, który nabiera wyraźnej dwuznaczności i wywołuje całą masę pytań na czele z podstawowym: kto tu komu służy? Czy Bogu, czy ziemskiej władzy?
Wstępujący do seminarium chłopcy z prowincji zdają się zabezpieczeni przed historyczną zawieruchą, ale jako klerycy trafiają w sam jej środek. Przychodzą do seminarium jako przyjaciele, lecz wkrótce staną, a może raczej zostaną postawieni po dwóch stronach konfliktu. Można się zżymać, że to oczywista kalka, lecz w „Sługach” dobrze i przekonująco wykorzystana. Żaden z nich nie chce źle, obaj kierują się jakimś dobrem, choć ostatecznie wektory ich działań przybiorą zupełnie różne kierunki.
Po jednej stronie staną podporządkowani partii przełożeni na czele z rektorem seminarium, prowadzą stałą inwigilację przyszłych księży i blisko współpracują ze służbą bezpieczeństwa, która nie ma żadnych sentymentów w stosunku do ludzi Kościoła. Trwający w tle przedstawionych w filmie zdarzeń zjazd kościelnego ruchu Pacem in Terris, bardziej przypomina zgromadzenie partyjne niż synod, zaś samo seminarium karną kolonię, a nie miejsce, w którym oddycha się Duchem Świętym.
Na drugiej szali znajduje się Kościół podziemny, którego nabożeństwa odbywają się pokątnie w mieszkaniach. Właściwie to jedyne miejsce, w którym w trakcie całego seansu ma miejsce jakaś modlitwa, bo w seminarium jej nie widać. Duchownym działającym poza systemem towarzyszą apokaliptyczne nastroje i nic w tym dziwnego, skoro stale pozostają na celowniku agentów. Film otwiera scena aranżowania wypadku, którego ofiarą jest jeden z nich. Działanie w Kościele podziemnym jest Bożą służbą, ale też jakąś kolejną formą zaangażowania politycznego. Z drugiej strony w jaki sposób człowiekowi mieliby służyć księża współpracujący z systemem? Gra z władzą też jest do jednej bramki, bo właściwie nie wiadomo po co komu taki Kościół jak ten, który mają zbudować wychowankowie współpracujących księży. Chyba tylko po to, żeby sobie był.
Cyniczne wykorzystywanie słabości, dwójmyślenie czy brak liczenia z kosztami w walce o pozycję to nie są stare grzechy czy winy, ale coś ponadczasowego.
Film został wyraźnie wystylizowany przycięciem kadru i rozegraniem całej fabuły w skali szarości, ale to nie tylko czesko-słowacka próba rozliczenia Kościoła ze współpracy z komunistami. Wypełniają go sceny symboliczne, które nie są jednak nachalnym ładowaniem niezrozumiałych obrazów obecnym niekiedy w filmach artystycznych. Reżyserowi udało się utrzymać napięcie poprzez zbudowanie „Sług” jako kryminału, ale przede wszystkim dzięki egzystencjalistycznemu wymiarowi filmu. Widz towarzyszy bohaterom, obserwuje ich wybory, ale nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi czy to co robią jest słuszne, czy nie. Czy lepiej grać na przetrwanie Kościoła pomimo wszystkiego, czy wejść na drogę oczywistego męczeństwa? Czy zachowanie przełożonych seminarium to oportunizm, czy jakaś niezrozumiała forma walki? Te pytania nie dotyczą tylko Czechosłowacji, bo przecież również w Polsce – pomimo trwałego mitu wielkiej odmowy całego narodu – nie było samych księży Popiełuszków. Inwigilacja Kościoła mogła być tym prostsza, im większą wartość przypisało się fałszywie rozumianej cnocie posłuszeństwa. Motyw przetrwania i jego ceny powraca jak bumerang również nad Wisłą.
Dylematy ukazane w filmie zachowują aktualność nie tylko w kontekście rozliczenia z przyszłością, ale również obecnie, w kontekście walki z klerykalizmem. Jeśli klerykalizm to zamknięty system wykorzystujący jednostki, by ich kosztem utrzymać sam siebie, abstrahując od indywidualnych dramatów ofiar, to „Słudzy” doskonale ukazują działanie takiego modelu przez pryzmat opowieści historycznej. Cyniczne wykorzystywanie słabości, dwójmyślenie czy brak liczenia z kosztami w walce o pozycję to nie są stare grzechy czy winy, ale coś ponadczasowego. Mobbing, nadużywanie władzy, krycie przestępstw – te wszystkie działania są piekącą raną zadaną Kościołowi – czyli ludziom – przez ludzi Kościoła i nie skończyły się wraz z upadkiem komunizmu, lecz trwają nadal.
Czy w takim pejzażu jest miejsce na nadzieję? Skąd może płynąć w świecie zdominowanym przez brutalną walkę grup interesu? Na to pytanie Ostrochovský znajduje uderzająco wyraźną, lecz równie wymagającą odpowiedź. Pojawiająca się w filmie postać agenta cierpi na nieznaną chorobę skóry, która obejmuje coraz większe płaty ciała. Lekarz sugeruje mu terapię światłem, co umożliwia uruchomienie symbolicznej dychotomii. Seanse ze sztucznym oświetleniem nie przyniosą prawdziwego uzdrowienia. Światło niosące życie jest tylko w ogniu wiary, jaką może rozpalić świadectwo sprawiedliwego, który nie ma dwóch panów. Nie służy systemowi, ale Bogu, który stał się człowiekiem.
Film zobaczyłem dzięki uprzejmości krakowskiego Kina Pod Baranami.
Skomentuj artykuł