Tam, gdzie choinki rosną pod palmami, a grudzień pachnie morzem i espresso

Tam, gdzie choinki rosną pod palmami, a grudzień pachnie morzem i espresso
Malta. Fot. Archiwum prywatne autora

Zamiast śniegu – słońce. Zamiast sanek – spacery po klifach. A zamiast nerwowego odliczania do Wigilii – spokojne wieczory pod palmami przystrojonymi lampkami. Malta pod koniec listopada wygląda jak bożonarodzeniowa pocztówka z równoległego świata: rozświetlona girlandami, ale wciąż ciepła, cicha i pełna przestrzeni do złapania oddechu. To grudzień bez pośpiechu – idealny, by odpocząć i zakochać się… bez tłumów.

Kiedy w Polsce szarówka zalewa ulice, a sklepowe półki uginają się od mikołajów z czekolady, ja wysiadłam z samolotu na wyspie pachnącej solą, rozgrzanej listopadowym słońcem i przybranej w… świąteczne girlandy. Malta w tym czasie to jak alternatywna wersja grudnia – taka, w której można chodzić w t-shircie, jeść lody i jednocześnie mijać udekorowane choinki na tle piaskowych murów i palm. Nie ma upału, nie ma tłoku, nie ma nerwów. Jest tylko przestrzeń – do bycia, do włóczenia się bez planu, do zachwytu.

DEON.PL POLECA

 

 

Podczas kilku dni zwiedziłam miejsca, które miały w sobie wszystko: historię, dzikość, wodę, skały, spokój i szczyptę magii. I choć wyspa jest niewielka, za każdym zakrętem czekało coś zupełnie innego. Pierwszym przystankiem był port, w którym życie toczy się w rytmie przypływów, a kolory mówią więcej niż słowa.

Pocztówka, która pachnie morzem

Marsaxlokk to miejsce, które wygląda, jakby ktoś rozrzucił garść kolorowych cukierków po błękitnej tafli wody – tylko że te cukierki to tradycyjne luzzu, rybackie łodzie z okiem Ozyrysa na dziobie, które mają chronić przed złem. Miasteczko budzi się wcześnie, jeszcze zanim słońce rozpuści poranną mgłę nad portem, rybacy rozładowują sieci, a zapach soli miesza się z zapachem świeżego tuńczyka i dorady. Spacerując po nabrzeżu, czułam się jak w filmie Felliniego – trochę sennie, trochę sielsko, z morzem w tle i czasem, który zdaje się tu płynąć wolniej niż gdziekolwiek indziej. Marsaxlokk nie udaje niczego – nie błyszczy, nie krzyczy, ale uwodzi swoją autentycznością. To miejsce, gdzie można wypić espresso z widokiem na morze i uwierzyć, że najprostsze chwile są najpiękniejsze.

Wioska rybacka Marsaxlokk. Fot. archiwum prywatne autoraWioska rybacka Marsaxlokk. Fot. archiwum prywatne autora

Dwie siostry z epoki kamienia i kadzidła

Mdina to jak wejście do średniowiecznej baśni, tylko bez tłumu turystów, selfie sticków i plastikowych magnesów (choć znajdziesz je dwa kroki dalej, w Rabacie). To miasto-zamek, otoczone grubym murem, jakby do dziś broniło się przed współczesnością. Gdy przekraczasz bramę, czujesz się jak ktoś ważny – może nie królowa, ale przynajmniej kurier ze średniowiecznym listem. Kamienne uliczki wiją się jak labirynt myśli, a cisza Mdiny – zwanej "Cichym Miastem" – jest niemal namacalna. Słychać własne kroki, skrzypienie drewnianych okiennic, czasem dalekie bicie dzwonów. A gdy patrzysz z murów obronnych Malta rozkłada się pod stopami jak makieta z lekcji historii.

DEON.PL POLECA


Tuż obok Mdiny leży Rabat, bardziej swojski, mniej wyniosły, jak młodsza siostra, która wciąż pachnie przyprawami z lokalnego targu. To miasto kryje pod ziemią katakumby, w których echo niesie opowieści o pierwszych chrześcijanach. W jednej chwili jesteś na kawie w słonecznym ogródku, w drugiej schodzisz w głąb ziemi, gdzie zapach kadzidła miesza się z wilgocią historii. Rabat to miejsce, gdzie codzienność przeplata się z wiecznością. I w tym właśnie tkwi jego urok.

Rabat i Mdina. Rabat i Mdina. Fot. depositphotos

Surowa Malta bez filtra

Wystarczy kilka kilometrów dalej, by Malta pokazała zupełnie inne oblicze – surowe, dzikie, jakby wyrwane z innej epoki i innego kontynentu. Blata tal-Melh to nie jest miejsce, które znajdziesz na pierwszej stronie folderów biur podróży. I dobrze. Bo to Malta w wersji surowej, dzikiej, nieskalanej selfie z Aperolem. Klify, które tam stoją, wyglądają jakby wyrwały się z jakiegoś nordyckiego krajobrazu i zapomniały, że są na środku Morza Śródziemnego. Skały strzelają pionowo w niebo, a pod nimi – przepaść i oceaniczny bezdech. Nie ma tu barierki. Nie ma lodów. Jest tylko wiatr, który wieje z taką siłą, jakby chciał ci coś powiedzieć – coś o wolności, samotności, potędze natury.

To jedno z tych miejsc, gdzie stajesz na krawędzi i czujesz, że jesteś tylko punktem na mapie. Żadnych światełek, żadnych dźwięków miasta, tylko horyzont i huk fal, który mógłby być soundtrackiem do filmu o końcu świata albo nowym początku. Blata tal-Melh to Malta, która nie chce się podobać i właśnie dlatego zostaje w głowie na zawsze.

Blata tal-Melh. Fot. Archiwum prywatne autoraBlata tal-Melh. Fot. Archiwum prywatne autora

Złoty chill i błotna przygoda w jednym kadrze

A potem, niemal dla kontrastu, wyspa pokazuje swoją bardziej miękką, słoneczną stronę, która otula zamiast onieśmielać. Golden Bay to jak złoty pocałunek Malty – szeroka plaża, miękki piasek, który sypie się przez palce jak czas, i woda, która ma idealną temperaturę, by zapomnieć, że kiedykolwiek miało się jakieś zmartwienia. To nie jest zatoczka dla tych, co lubią ciszę i samotność. Tu życie tętni, ludzie śmieją się, pływają, leżą z książką lub głośnikiem, ale wszystko to dzieje się z jakąś letnią lekkością. Zanurzasz się w wodzie i myślisz: tak powinny wyglądać reklamy szczęścia.

Ale prawdziwa magia zaczyna się chwilę później. Wystarczy spojrzeć w bok i ruszyć w stronę tych niepozornych błotnych wzgórz. Trochę jakby ktoś zostawił tu fragment innej planety. Szlaki wiją się przez pagórki przypominające zeschnięte fale, a ziemia pod stopami pęka jak stara glina. W jednym momencie jesteś na plaży, w kolejnym na księżycowej pustyni z widokiem na szafirowe morze.

Golden Bay. Fot. Archiwum prywatne autoraGolden Bay. Fot. Archiwum prywatne autora

Bajka, która się nie skończyła

A jeśli ktoś myśli, że Malta już niczym więcej nie zaskoczy, to znaczy, że jeszcze nie trafił do miejsca, w którym zdrowy rozsądek ustępuje miejsca czystej fantazji. Popeye Village to miejsce, gdzie rzeczywistość postanowiła zaszaleć i zostać kreskówką. Osada zbudowana jako scenografia do filmu o siłaczu jedzącym szpinak, została... po prostu. Nie rozebrano jej, bo chyba nikt nie miał serca. I dobrze, bo dziś wygląda jak dziwaczny sen stolarza, który zapragnął wyrzeźbić coś między westernem a bajką Disneya. Krzywe domki, kolorowe jak pudełko kredek, stoją na tle turkusowej zatoki, a całość sprawia wrażenie, jakby ktoś za chwilę miał wyjść z animacji i powiedzieć: "Well blow me down!"

W listopadzie jest tu niemal pusto. Można spacerować między domkami i czuć się jak bohater zapomnianej historii. Woda błyszczy, powietrze pachnie sosną i morzem, a z oddali słychać jedynie wiatr. Nie trzeba być fanem Popeye’a, żeby się tu uśmiechnąć. Wystarczy mieć w sobie odrobinę dziecięcej ciekawości i chęć, by przez chwilę uwierzyć, że świat może być z drewna, farby i śmiechu.

Popeye Village. Fot. depositphotosPopeye Village. Fot. depositphotos

Stolica, która świeci jak złoty pancerz rycerza

A potem przychodzi czas na powrót do rzeczywistości – choć na Malcie nawet ona wygląda jak scena z filmu. Valletta to nie stolica w stylu "szklane wieżowce i korki". To raczej miasto zrodzone z kamienia, światła i dumy. Zbudowana przez rycerzy Zakonu Maltańskiego, wygląda jakby nadal pilnowała tajemnicy, z murami tak monumentalnymi, że można by pomyśleć, że obronią cię nie tylko przed wrogiem, ale i przed codziennością. Spacerując po Valletcie miałam wrażenie, że chodzę po scenie teatru; każdy budynek to dekoracja, każda uliczka prowadzi gdzieś w głąb epoki.

Z kawiarenek pachnie espresso, z otwartych okien płynie śmiech i dźwięki radia. Świąteczne dekoracje błyszczą na tle piaskowych fasad tak ciepło, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czemu Boże Narodzenie nie może być zawsze w 20 stopniach. A gdy zbliża się zachód, miasto zaczyna mienić się złotem, jakby chciało przypomnieć, że jest nie tylko stolicą Malty, ale jej bijącym, szlachetnym sercem.

Z murów rozciąga się widok na zatoki i statki – malutkie, ogromne, białe, czerwone – a ja patrzyłam i myślałam, że mogłabym tu zostać. Przynajmniej na trochę. Bo Valletta ma w sobie coś nieuchwytnego.

Stolica Valetta. Fot. Archiwum prywatne autoraStolica Valetta. Fot. Archiwum prywatne autora

Okno do innego świata

A jednak Malta i jej wyspy mają w zwyczaju kusić dalej, obiecywać kolejne obrazy, które zostają pod powiekami na długo. I tak po złocistym sercu stolicy przyszedł czas na coś zupełnie innego: na miejsce, które nie świeci światłem kamiennych fasad, lecz błyszczy głębią samego morza. Blue Hole na Gozo to nie jest zwykłe miejsce do pływania. To jak ukryte wejście do podwodnej katedry. Naturalna studnia skalna, która otwiera się na pełne morze, wygląda jakby ktoś w ziemi wywiercił dziurę... dla syren. Stoisz na krawędzi, a pod tobą krystaliczna głębia w odcieniu atramentowego błękitu, który wciąga wzrokiem, zanim wciągnie cię wodą.

To jedno z tych miejsc, które na zdjęciach wyglądają dobrze, ale dopiero na żywo czujesz jego ciężar – monumentalne skały, dźwięk fal uderzających o klify i absolutną ciszę pod powierzchnią. Nurkowie kochają Blue Hole jak artyści kochają Wenecję, tu nie chodzi tylko o widok, ale o przeżycie. Nawet jeśli tylko pływasz przy brzegu, masz wrażenie, że jesteś częścią jakiegoś większego żywiołu. Że coś pierwotnego się tu budzi.

A nad tym wszystkim pozostałość po Azure Window, legendarnym łuku skalnym, który runął do morza w 2017 roku. Zostało tylko wspomnienie i przestrzeń, która – o dziwo – wciąż zachwyca. Może nawet bardziej, bo bez tego turystycznego symbolu Gozo zyskało coś cenniejszego: spokój i surową, nienaruszoną naturę. Blue Hole to nie tylko atrakcja. To doświadczenie, które zostaje pod powiekami długo po powrocie.

Blue Hole. Fot. depositphotosBlue Hole. Fot. depositphotos

Wewnętrzne morze z tajnym przejściem do wielkiego błękitu

Kilka kroków dalej natura pokazuje kolejne swoje oblicze, równie niezwykłe, ale zupełnie inne w charakterze. Inland Sea na Gozo to jak przydomowy basen Matki Natury – tylko że zbudowany z wapienia, otoczony skałami i połączony z otwartym morzem, wąskim tunelem jak z filmu przygodowego. Stoisz nad spokojną laguną, woda niemal nieruchoma, zielono-niebieska tafla odbija szorstkie klify. I nagle ktoś wskazuje palcem: "Widzisz tamten cień? Tam jest przejście". I rzeczywiście, w skałach zieje otwór, jak portal do innego świata.

To miejsce jest pełne kontrastów: tu panuje cisza, tam – po drugiej stronie skały – dziko szumi otwarte Morze Śródziemne. Wypływając łodzią przez tunel, masz wrażenie, że opuszczasz bezpieczną przystań snu i wkraczasz do świata mitów. Przejście ma ledwie kilkanaście metrów długości, ale emocje jakbyś pokonał ocean.

Inland Sea. Fot. Depositphotos / Archiwum prywatne autoraInland Sea. Fot. Depositphotos / Archiwum prywatne autora

Dzika siostra zaginionego cudu

A jeśli komuś mało takich wrażeń, Gozo ma jeszcze jedną niespodziankę, dziką siostrę zaginionego cudu. Wied il-Mielaħ Window to odpowiedź natury na stratę Azure Window – tylko bardziej surowa, dzika. Ten naturalny łuk skalny na północnym wybrzeżu Gozo wygląda, jakby wyrósł z morza bez pytania i pozostał niezauważony przez cały świat. I w tym właśnie tkwi jego urok – to miejsce nie zostało jeszcze "odkryte". Można tu przyjechać, usiąść na skraju klifu i słyszeć tylko wiatr oraz huk fal, które z impetem rozbijają się o ściany wapienia.

Sama droga do łuku to przygoda – kamienista, wąska, wijąca się między polami i tarasami jak z filmów o Sycylii sprzed stu lat. A potem nagle... BAM. Ogromna formacja skalna wyrastająca z pionowej ściany, jakby natura zrobiła sobie monumentalną ramę dla morza i nieba. W listopadzie było tam absolutnie pusto, żadnych stoisk z pamiątkami, żadnych dronów nad głową. Tylko ja, wiatr, zapach soli i świadomość, że patrzę na coś, co przetrwało wieki.

Salt Pans na północy Gozo to jak wielki notatnik, w którym morze zostawia wiadomości. Setki małych, ręcznie wykutych niecek w skale tworzą surrealistyczny krajobraz, jakby ktoś rozłożył szachownicę na klifie i zostawił ją tam na wieczność. To nie tylko piękna abstrakcja, to miejsce, gdzie od pokoleń wydobywa się sól, tak po prostu, z wody i słońca. Patrzysz na ten krajobraz i widzisz coś więcej niż proces – widzisz cierpliwość.

Wied il mielaħ window malta i Salt Pans. Fot. Archiwum prywatne autora.Wied il mielaħ window malta i Salt Pans. Fot. Archiwum prywatne autora.

Plaża pisana rdzawym piaskiem

A kiedy odwracasz się od tej kamiennej szachownicy i ruszasz dalej, Gozo znów zmienia ton – z surowej geometrii na miękką, ciepłą melodię piasku i fal. Ramla Bay to plaża, która nie potrzebuje filtra. Jej piasek ma odcień rdzawego złota, jakby ktoś rozsypał sproszkowaną cegłę i kazał słońcu podświetlić ją z każdej strony. To nie jest typowy kurort z leżakami w rządkach i głośną muzyką, to dzikie, otwarte miejsce, gdzie natura wciąż mówi pierwsze słowo. Na końcu zatoki stoi biała statua Maryi, czuwająca nad spokojem tej czerwonej plaży, a wokół zielone wzgórza i skaliste ścieżki prowadzące w głąb Gozo.

W listopadzie Ramla Bay jest prawie pusta. Zamiast tłumów – cisza. Zamiast parawanów – wiatr. Można rozłożyć ręcznik, zamknąć oczy i słuchać morza, które oddycha w swoim tempie. Woda jest przejrzysta jak szkło, a fale rozbijają się łagodnie o brzeg, zostawiając na piasku białą linię jak podpis. Spacerując po tej plaży czułam się jak postać z mitologii – mała, ale część czegoś większego.

Noc, która pachnie dymem i kebabem

A kiedy słońce chowało się za kamiennymi dachami, Malta pokazywała swoje drugie oblicze. Bo choć przez dzień zwiedzałam świątynie ciszy, wieczorami trafiałam do świątyń… hałasu i śmiechu. W Paceville – dzielnicy nocnych szaleństw – słychać było wszystkie języki świata i wszystkie hity z playlisty "2000s party bangers". Imprezy rozlewały się z klubów na ulice, a powietrze było ciężkie od dymu, perfum i frytek. Mijając karaoke bary, kebaby, neony i ludzi tańczących na chodniku, miałam wrażenie, że Malta mówi: "odetchnij, nie musisz już nic udawać".

I wtedy to się stało. Znalazłam się na scenie w jednym z tych podziemnych klubów, światła migały jak oszalałe, a mikrofon był dziwnie ciężki. W tle poleciały pierwsze takty "Livin’ on a Prayer" i zanim zdążyłam się zastanowić, czy to dobry pomysł – już śpiewałam. Refren skandowałam razem z całą salą. Nieznajomi klaskali, ktoś śpiewał razem ze mną, ktoś nagrywał telefonem. Przez trzy minuty byłam Bon Jovi. I to był moment, w którym naprawdę poczułam się częścią tej wyspy. Nie tylko przez historię czy zabytki, ale przez tę chwilę absolutnej wolności.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Monika Milewska

40 lat. 16 klatek schodowych. I jedna krowa na balkonie.

Pofalowane betonowe morze. Czysty modernizm. Porzucona wśród trawy rzeźba. A może 860-metrowy moloch z przytłaczająco niskimi sufitami, klaustrofobicznymi mieszkaniami, kapryśną windą dojeżdżającą na wybrane piętra...

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Tam, gdzie choinki rosną pod palmami, a grudzień pachnie morzem i espresso
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.