Uczestnicy wypraw polarnych wracają z nich silniejsi [ROZMOWA]
"Mam wrażenie, że za kołem polarnym sacrum jest wszędzie. Kiedy miałam duchową potrzebę, wystarczyło oddalić się i pobyć sam na sam z przyrodą; zawsze był to rodzaj modlitwy, medytacji… Przebywanie w takiej przestrzeni ma dla człowieka dużą wartość" - mówi Dagmara Bożek, uczestniczka wypraw polarnych i autorka książki "Polarniczki".
Piotr Kosiarski: Jesteś absolwentką polonistyki oraz kultury Rosji i narodów sąsiednich na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jak to się stało, że zaczęłaś brać udział w arktycznych i antarktycznych wyprawach polarnych?
Dagmara Bożek: Myślę, że trafiłam na taki szczęśliwy okres, kiedy rekrutacja stała się bardziej otwarta. Jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy Polska Stacja Polarna Hornsund zaczęła funkcjonować jako jednostka całoroczna, i na początku lat dziewięćdziesiątych, na wyprawy jeździły zwykle osoby związane ze środowiskiem Polskiej Akademii Nauk. Później w rekrutacji mogły brać również udział osoby „z zewnątrz”, niezwiązane ściśle z nauką.
Jeśli chodzi o moją pierwszą wyprawę, ogłoszenie znalazł mój były mąż. Pracował wtedy w korporacji jako inżynier elektronik. Ktoś mu dał znać, że jest takie „śmieszne” ogłoszenie o pracy w egzotycznym miejscu. Zainteresowaliśmy się tematem i stwierdziliśmy, że warto spróbować. Tak zaczęła się moja przygoda.
Połknęłaś polarnego bakcyla. Co najbardziej fascynuje cię w obszarach podbiegunowych?
- Poczucie samotności, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Jest tam dużo przestrzeni i ciszy – tego, czego brakuje w codziennym, zabieganym świecie. I to jest niesamowite. To człowieka pociąga. Dzięki przebywaniu w odosobnionym miejscu można bardzo dużo dowiedzieć się o sobie, a także o ludziach, z którymi się pracuje. Myślę, że właśnie to pociągało odkrywców, którzy docierali w tamte rejony.
A jednak nie każdy może żyć i pracować w warunkach polarnych.
- Osoby, które nigdy nie spotkały się z regionami podbiegunowymi, często mają o nich błędne wyobrażenia. To bardzo ważne w przypadku rekrutowania uczestników wypraw polarnych. Pracodawca musi uświadomić potencjalnych pracowników, na co się piszą.
A na co się piszą?
- Jednym z częstych błędów jest to, że ludzie chcą tylko przeżyć przygodę. A to jest praca. Z jednej strony nie ma w tym nic złego. Ale jeśli jest to jedyna motywacja, to po miesiącu może okazać się, że świeżo zrekrutowany pracownik już przeżył swoją przygodę, ma dość i chce wracać.
Kolejna sprawa to myślenie, że stacja naukowa jest miejscem, do którego można „uciec” przed problemami nierozwiązanymi w kraju. To tak nie działa.
Ludzie pracujący w stacji są na siebie „skazani”?
- Wiele zależy od poziomu dojrzałości. Są osoby, które pomimo animozji, a czasem nawet fizycznej niechęci do drugiego człowieka, potrafią przejść nad nimi do porządku dziennego i normalnie funkcjonować. Byłam świadkiem takich sytuacji na swoim drugim zimowaniu. Jest to możliwe; wszystko zależy od siły charakteru i kultury osobistej.
Natomiast jeśli ktoś chce bawić się w osobiste wycieczki, jątrzyć i budować problemy, to niestety ma pole do popisu. Znam przypadki, gdy ktoś wracał wcześniej do Polski; pracodawca musiał uruchomić całą akcję logistyczną, aby zorganizować transport dla tej osoby.
Funkcjonowanie w warunkach polarnych do łatwych nie należy. Nie wiadomo, jak nowy pracownik zareaguje.
- Na szczęście coraz więcej mówi się o tym w ramach szkoleń przed wyprawami; ludzie uczą się podstaw psychologii polarnej i środowisk ekstremalnych. Nie wyjeżdżają pod biegun zupełnie „zieloni”.
Jednym z częstych błędów jest to, że ludzie chcą tylko przeżyć przygodę. A to jest praca. Z jednej strony nie ma w tym nic złego. Ale jeśli jest to jedyna motywacja, to po miesiącu może okazać się, że świeżo zrekrutowany pracownik już przeżył swoją przygodę, ma dość i chce wracać.
Oczywiście później muszą sprawdzić swoją wiedzę w praktyce, w warunkach nocy polarnej i dnia polarnego. Szczególnie dotkliwa bywa noc, kiedy dochodzi do rozregulowania rytmów okołodobowych. Dobrym synchronizatorem są godziny posiłków, których warto się trzymać.
Pamiętam sytuacje, kiedy w środku nocy polarnej ludzie „znikali”. Zaczęło się od tego, że nie pojawiali się na śniadaniu, bo było nieobowiązkowe. Później okazywało się, że coś im się „przestawiło” i odsypiają w godzinach pracy. Takie rzeczy też się zdarzają.
Ale ty w warunkach nocy polarnej czułaś się bardzo dobrze.
- Tylko raz przeżyłam noc polarną. I rzeczywiście, było to niemal magiczne doświadczenie. Bardzo dobrze je wspominam. Byłam odcięta od świata, miałam wrażenie przebywania w jakiejś onirycznej rzeczywistości. Oczywiście byłam w pracy, wykonywałam swoje obowiązki, ale jednocześnie mogłam sobie pozwolić na dłuższy sen i czytanie książek. Mogę porównać ten czas do snu zimowego. To było bardzo ciekawe doświadczenie.
Dzień polarny to zupełnie coś innego. W Arktyce przypada on na okres letni, kiedy dużo się dzieje i człowiek jest bardziej aktywny; chce jak najwięcej zobaczyć, iść w teren z naukowcami i wspólnie z nimi pracować. Oczywiście w pewnym momencie „wyczerpują się akumulatory”, człowiek się wyłącza, ale przez te kilkanaście godzin może funkcjonować.
Stacja polarna to bardziej miejsce pracy czy dom?
- Myślę, że dom, zwłaszcza dla osób, które pracują w niej przez cały rok. W stacji wykonuje się wszystkie domowe obowiązki – gotuje, sprząta, pomaga w codziennych czynnościach.
Pamiętam, kiedy wracałam z terenu po kilkunastu godzinach pracy. Byłam zmęczona, przemoknięta i widziałam z daleka światełka stacji. „Za chwilę zrobię herbatę, odpocznę”. Naprawdę czułam, że wracam do domu.
Jak przygotować się do spędzenia kilku miesięcy w warunkach polarnych?
- Wydaje się, że w stacji polarnej jest bardzo dużo atrakcyjnych rzeczy, jak na przykład jeżdżenie skuterami śnieżnymi. Ale wystarczy, że pogoda jest gorsza, siedzi się przez kilkanaście dni w bazie i nie da się z niej wyjść. Dlatego organizatorzy wypraw pilnują, aby zatrudniać do pracy w stacji polarnej osoby, które mają jakieś zainteresowania i mogą przez dłuższy czas siedzieć na miejscu i nie mieć problemu z tym, że dookoła nic się nie dzieje. Nowych pracowników zachęca się do brania książek, planszówek, robótek ręcznych i tak dalej.
Bagaż musi być przemyślany.
- Zdecydowanie. Organizatorzy wyprawy zalecają, aby znalazły się w nim nie tylko przedmioty codziennego użytku, ale również takie, które związane są ze sferą zainteresowań i czasu wolnego.
A także czerwona sukienka.
- To historia z mojego pierwszego zimowania. Koleżanka, z którą miałam pracować przez rok w stacji, zasugerowała, żebym zabrała ze sobą czerwoną sukienkę. Zdziwiłam się, ale jej posłuchałam. Okazało się, że ten strój był jak znalazł na Dzień Kobiet. Myślę, że eleganckie ubranie dotyczy w równym stopniu mężczyzn i kobiet. Są takie dni jak Wigilia, Dzień Kobiet czy Dzień Chłopaka, w których warto się odświętnie ubrać. Żeby było łatwiej, można ze współpracownikami wcześniej ustalić, co będziemy świętować.
Dlaczego odświętny strój jest ważny?
- Na co dzień w stacji polarnej chodzimy w ubraniach sportowych, bo tak jest wygodnie. Nie chcę powiedzieć, że w ogóle nie dbamy o wygląd zewnętrzny, ale na pewno nie robimy tego w taki sposób, jak w codziennym życiu.
W stacji świąteczne dni są okazją do tego, by mężczyźni zgolili brodę, a kobiety zrobiły choćby minimalny makijaż. Jest to sygnał, że mamy jakąś szczególną okazję, robimy wspólnie coś fajnego, mobilizujemy się, chcemy spędzić czas inaczej. To bardzo ważne z psychologicznego punktu widzenia. Wspólne świętowanie wybija z codziennego harmonogramu i monotonnego rytmu dnia. Dla pracowników stacji ma to duże znaczenie.
Jak wyglądają święta za kołem polarnym?
- Święta Wielkanocne i Boże Narodzenie spędza się zazwyczaj bardzo tradycyjnie. W grupach zimujących są osoby z różnych regionów Polski. Jest więc okazja do tego, by każdy zaprezentował swoje potrawy regionalne i zwyczaje. Wspólne świętowanie w stacji polarnej jest o tyle ciekawe, że w Polsce te same osoby mogą nie spędzać świąt aż tak uroczyście albo nie są zbyt religijne. Natomiast za kołem polarnym, daleko od bliskich, świętowanie nabiera zupełnie innego wymiaru.
Wspólne świętowanie wybija z codziennego harmonogramu i monotonnego rytmu dnia. Dla pracowników stacji ma to duże znaczenie.
Macie choinkę?
- Zawsze jest problem z drzewkiem bożonarodzeniowym, bo w regionach podbiegunowych nie ma drzew. Zazwyczaj jest to więc sztuczne drzewko. Ale słyszałam, że od jakiegoś czasu zdarzają się wyprawy, które zamawiają prawdziwą choinkę. Jest ona transportowana w chłodni i podobno ten sposób się sprawdza.
Do stacji polarnych przyjeżdżają również ludzie wierzący. Jak radzą sobie w izolacji?
- Mam wrażenie, że za kołem polarnym – przez bliski kontakt z przyrodą – sacrum jest wszędzie. Kiedy miałam duchową potrzebę, wystarczyło oddalić się i pobyć sam na sam z przyrodą; zawsze był to rodzaj modlitwy, medytacji… Przebywanie w takiej przestrzeni ma dla człowieka dużą wartość.
Jeśli ktoś potrzebuje, może na przykład brać udział w nabożeństwach online, bo łączność satelitarna to umożliwia. Dodatkowo, przy stacjach, w których zimowałam, znajdują się miejsca ściśle związane z religią. Na Spitsbergenie od 1982 roku na Przylądku Wilczka stoi krzyż, z kolei niedaleko stacji Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego, przy latarni morskiej, znajdują się dwie kapliczki. Chodzenie „pod latarnię” – jak mówią polarnicy – czy „na Wilczka” jest stałym elementem świętowania Bożego Narodzenia, Wielkanocy i każdej niedzieli. Kto chce, modli się, ktoś inny patrzy w morze.
Przez długi czas polską stację na Spitsbergenie odwiedzał ks. Marek Michalski, polski misjonarz pracujący w Norwegii, duszpasterz polarników. Dzięki niemu pracownicy stacji mogli się wyspowiadać i uczestniczyć w mszy. Niestety ks. Marek zmarł w tym roku. To wielka strata dla polskich polarników.
Trudniej o kontakt z kapłanem było zawsze na stacji Arctowskiego. Tam wizyty „z zewnątrz” są rzadsze.
W czasie jednej z twoich wypraw, spotkałaś niedźwiedzia polarnego.
- Poszliśmy do oddalonego 14 km od stacji domku traperskiego, drewnianej chatki, pamiętającej jeszcze czasy myśliwych. Po wejściu do środka nie zamknęłam skobla u drzwi, a wkrótce zaczęliśmy przygotowywać posiłek. Zapach szybko zwabił młodego niedźwiedzia, który stanął przy drzwiach i zaczął węszyć. Na szczęście mój towarzysz zareagował bardzo szybko; rzucił się do drzwi i zaczął głośno krzyczeć. To wystarczyło, żeby odstraszyć zwierzę. Całości dopełnił strzał z rakietnicy w ślad za oddalającym się niedźwiedziem. Gdyby się to nie udało, sytuacja byłaby bardzo trudna, bo jedynym wyjściem z domku były drzwi i wąska sień. Musielibyśmy zabić niedźwiedzia w obronie własnej.
A niedźwiedzie polarne to nie tatrzańskie misie.
- Potrafią być bardzo agresywne. To dzikie zwierzęta i zdarza się, że atakują ludzi ze skutkiem śmiertelnym.
Ale niedźwiedzie polarne to nie jedyne niebezpieczeństwo. Równie niebezpieczna jest hipotermia.
- Zdarzyło się, że jedna z osób pracujących w stacji przemoczyła ubranie. Gdy wróciła, była już bardzo wyziębiona. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale poszkodowana dochodziła do siebie przez dwa tygodnie.
Polarnikom włącza się czasem tryb brawury?
- Czasami niektórzy ulegają poczuciu bycia nieśmiertelnym, ale myślę, że to może zdarzyć się nie tylko polarnikom. W Tatrach też można zobaczyć przejawy brawury.
Jak polarne doświadczenia pomagają w codzienności?
- Człowiek wraca z zimowań silniejszy, bardziej odporny na różnego rodzaju trudności – fizyczne, psychiczne, pogodowe. Przed wyprawami byłam osobą, która przejmowała się wieloma sprawami. Po powrocie okazało się, że jest tylko kilka ważnych rzeczy, którymi należy się martwić. Wiele osób, z którymi rozmawiam, ma podobne doświadczenia. Biografia uczestników wypraw polarnych po ich powrocie bardzo się zmienia.
Skomentuj artykuł