(fot. Digital Plus Art & Photo/flickr.com)
Modlitwa jest czymś niezwykle prostym, dlatego że to nie człowiek jest w niej najważniejszy, a Bóg. Dobrze - odpowie ktoś trzeźwo - ale jak Boga odnaleźć i jak postawić się w Jego obecności? To łatwe i trudne zarazem, ale mieści się w lakonicznym: "wystarczy być".
Miłość drzwi mi otwarła, lecz dusza nieśmiała
Cofa się, pełna winy. Więc Miłość, bystrooka, gdy tylko ujrzała,
Że zwlekam bez przyczyny, Podchodzi do mnie bliżej i pyta grzesznego,
Czy mi brakuje czego.
"Cnót takich, bym był godzien przestąpić Twe progi".
"Przestąpisz", odpowiada. "Ja, nieczuły, niewdzięczny? Na przepych Twój błogi
Patrzeć mi nie wypada". Miłość na to z uśmiechem argument wytoczy:
"Wszak wiesz, kto stworzył oczy?"
"Ty, ale ja zmąciłem czystość ich widzenia
Grzechów haniebnym kurzem".
"Czyż nie wiesz, kto był sprawcą i tego zmącenia?"
"O, niech Ci więc usłużę".
"Oto czeka posiłek", rzekła, "siądź za stołem".
Siadłszy więc, jeść począłem.
(George Herbert, Miłość [III])
Cierpiała na dotkliwe bóle głowy. Często, gdy ból sięgał zenitu, recytowała z pamięci w oryginale utwór siedemnastowiecznego poety George'a Herberta pt. Miłość. Ot, ekscentryczna rozrywka intelektualistki. Prosta technika skupienia uwagi na czymś innym przynosiła ulgę, lecz dodatkowym źródłem pociechy - później także zaskakującego odkrycia - stało się intensywne odczucie czułości zawartej w poezji. "Myślałam, że recytuję go tylko jako piękny wiersz, lecz bez mojej wiedzy ta recytacja nabierała wartości modlitwy" - odnotuje w duchowej autobiografii. Dla Simon Weil, bo o niej tu mowa, technika relaksacyjna stała się modlitwą... Niezwykłe! Jednak czy nie na tym polega ignacjański ideał duchowości - by życie przemieniło się w modlitwę, a modlitwa w życie?
Ćwicząc klękanie
Modlitwa jest czymś prostym, tak prostym, że nawet różnice między religiami wydają się w niej zacierać. Dzieje się tak po części dlatego, że jej podmiotem staje się człowiek, który przy całej psycho-fizyczno-duchowej złożoności pozostaje jednością i każdy jego akt jest przejawem wszystkich tych wymiarów, nawet jeśli zapomni się czy pominie któryś z nich. Dobrze o tym wie filozofia Wschodu, która poprzez ćwiczenie ciała - choćby przez praktykowanie popularnych sztuk walki czy ćwiczeń gimnastycznych -wprowadza we własne rozumienia świata duchowego. Równie praktycznie pojmują to muzułmanie, gdyż niezależnie od okoliczności pięć razy dziennie klękają i biją pobożne ukłony w stronę świętego miasta, odmawiając jedną z sur Koranu, czasem tę samą przez całe życie. To jednak dopiero połowa prawdy i bynajmniej nie ta najważniejsza.
Dla Simone Weil fizyczna dolegliwość stała się okazją do modlitwy, a recytowany wiersz jej treścią, dlatego że w trakcie ich trwania " sam Chrystus zeszedł do niej i nią zawładnął". Decydująca jest tu inicjatywa drugiej strony modlitewnego dialogu - Boga, bo to On sprawia, że coś przemienia się w modlitwę, czyli w spotkanie z Nim. Jego śladów można doszukać się wszędzie, także poza kręgiem nadzwyczajnych przypadków, jak ten wspomniany powyżej, choć wizyty boskiego Gościa są wtedy bardziej dyskretne i rozpoznaje się je dopiero postfactum. W jednym i drugim przypadku to owoce spotkania są najważniejszym kryterium autentyczności całego doświadczenia. Każde pomnożenie wiary, nadziei i miłości to niewątpliwy ślad wtargnięcia w naszą rzeczywistość Najwyższego. I odwrotnie, każde ich pomniejszenie czy jakiekolwiek zło stawia pod znakiem zapytania boskie pochodzenie inspiracji, a przynajmniej to, co z nią zrobiliśmy. Na żaden relatywizm czy rozmycie kategorii dobra i zła nie ma tu miejsca.
Nie trzeba się dziwić, że okoliczności tak szczególnych wydarzeń -słowa, gesty czy nawet miejsca - przemieniają się odpowiednio w uroczyste oracje, rytuały czy sanktuaria, do których powraca się z namaszczeniem zakochanego, adorującego miejsca spotkań z ukochaną. Łatwo wtedy o naśladowców, którzy stają się uczniami, a potem mistrzami tworzącymi nowe szkoły duchowości. Równie łatwo jednak o skostnienie, formalizm i rutynę, tę odwieczną pułapkę dla ducha, który zastyga w literze prawa, rytu bądź modlitewnej metody. Pułapką może okazać się nawet opis nadprzyrodzonego doświadczenia, bo można życie spędzić na czytaniu traktatów o modlitwie i nigdy się nie pomodlić. W tym samym zaś czasie zupełny ignorant, posługując się jakimiś strzępami wiedzy religijnej, osiągnie szczyty mistycyzmu. Czy nie takiej lekcji udzieliła nam Etty Hillesum, która modlitwy uczyła się, ćwicząc klękanie. w łazience. Mechaniczny i bezwiedny gest wielu katolików dla tej dalekiej od wszelkiej duchowości czy religii Żydówki (Żydzi nie modlą się na klęcząco, a już na pewno nie w łazience!) okazał się furtką do spotkania z Bogiem i intymnym gestem miłości, do którego uciekała się w najważniejszych momentach życie. Trudno w taką prostotę uwierzyć, ale dlatego że zbyt łatwo zapominamy o doświadczeniu pierwszym, podstawowym, prostym na modlitwie: o Bogu.
Wystarczy być przed Bogiem
Modlitwa jest czymś niezwykle prostym, dlatego że to nie człowiek jest w niej najważniejszy, a Bóg. Dobrze - odpowie ktoś trzeźwo - ale jak Boga odnaleźć i jak postawić się w Jego obecności? To łatwe i trudne zarazem, ale mieści się w lakonicznym: "wystarczy być". Wystarczy być, bo to przede wszystkim Bóg pierwszy wychodzi z inicjatywą spotkania, a Jego słowa i czyny są zawsze pierwsze i uprzedzają nasze działanie, na przykład dzieło stworzenia, odkupienia. To dlatego każdy, kto czyta Pismo Święte, może je traktować jako słowo skierowane do siebie osobiście i intymnie. Każde zdanie, choćby to skierowane do Mojżesza na pustyni: miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą (Wj 3, 5), może nabrać aktualności tu i teraz, jak to potwierdzają liczne historie świętych czy choćby wspomnianych Simone Weil i Etty Hillesum. I nieważne, czy znajdujemy się właśnie w średniowiecznej katedrze, czy też w łazience; czy jesteśmy zatwardziałymi grzesznikami, czy też świętymi. Nic i nikt nie może postawić granicy inicjatywie Tego, który - tak jak Mojżeszowi na pustyni - każdemu z nas chce objawić swoje tajemne imię. Na tym zasadza się prostota owego "wystarczy być". Trudność polega na wytrwaniu w tej prostocie.
Od zarania dziejów człowiek unika spotkania z Bogiem. To pierwsza i zasadnicza konsekwencja upadku ludzkości, owego tajemniczego grzechu pierworodnego. To z jego powodu tak trudno stanąć twarzą w twarz z Tym, który objawia się jako Jestem, Który Jestem (Wj 3, 14). I mniejsza o to, czy spotkanie przebiega pod znakiem tremendum czy fascinosum. Istotne jest to, że człowiek nie jest w stanie go znieść. Paradoksalnie spotkanie z Bogiem jawi się jako coś śmiertelnie niebezpiecznego, wobec czego nieświadomie włączają nam się mechanizmy obronne. W tym duchu rozumieć można zarówno prośbę skierowaną do Mojżesza w czasie wędrówki przez pustynię: Rozmawiaj ty z nami. [...] Ale Bóg niech nie rozmawia z nami, abyśmy nie pomarli! (Wj 20, 19), jak i opory podmiotu lirycznego w przytaczanym na wstępie wierszu George'a Herberta. O czymś podobnym, choć ujętym od innej strony, świadczy też zdanie skierowane do św. Katarzyny ze Sieny, której Najwyższy powiedział: "Ja jestem tym, który jest, a ty jesteś tą, która nie jest". Słowa te podkreślają nie tylko nieskończony dystans, jaki dzieli Boga i stworzenie, ale także fakt rozmywania się obecności człowieka w obliczu Boga, jego nieustanne ukrywanie się i zasłanianie. Czysta i prosta obecności w obliczu Boga wydaje się ponad nasze siły.
Oswajanie Boga
Zazwyczaj trudności na modlitwie tłumaczymy brakiem umiejętności lub rozproszeniami. Po części są to słuszne racje, ale tylko po części, ponieważ dotyczą tej mniej centralnej, ludzkiej strony spotkania z Bogiem. Ta ważniejsza strona, boska, jest zawsze w pełni obecna, o czym zresztą przypomina dobitnie św. Paweł: Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8, 26). Sam Jezus, gdy zachęca do modlitwy, mówi o czymś prostym: Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie (Mt 6, 6). Co więcej, gdy uczniowie wprost proszą Go, by nauczył ich modlić się, On swoją instrukcję ogranicza do zwięzłej formuły Ojcze nasz. Nie zaleca żadnych wyszukanych sposobów i nie tworzy żadnej szczególnej drogi wtajemniczenia. Modlitwa w Jego wydaniu jest czymś prostym i zawsze możliwym, czego liczne, choć dyskretne przykłady znajdujemy na kartach Ewangelii. W tym kontekście nasze tłumaczenia czy opory wobec modlitwy jawią się jako puste i jałowe. Owszem, mówią coś ważnego, ale nie tyle o modlitwie, co o nas samych, chociażby o sygnalizowanej, nieświadomej obawie stanięcia twarzą w twarz z Bogiem. Przypomina to znany psychiczny mechanizm obronny zwany racjonalizacją, w którym człowiek używa somooszukujących usprawiedliwień, chroniących go przed nieakceptowanym zachowaniem lub niepowodzeniem.
Warto przy okazji głębiej przewartościować pojęcie tak zwanych rozproszeń czy trudności na modlitwie. Zwykle rozumiemy przez nie egodystoniczne (termin używany w psychologii na określenie myśli, impulsów, zachowań czy stanów psychicznych niezgodnych z celami ego i jego potrzebami. Przeciwieństwem są egosyntoniczne myśli, impulsy itp) myśli i przeżycia, które - ponieważ odciągają nas od modlitwy lub po prostu są nieprzyjemne - nie przypadają nam do gustu. Czy jednak nie należałoby częściej i uważniej przyglądać się raczej myślom i doświadczeniom egosyntonicznym, które będąc przyjemne i "na temat" unikają naszego krytycznego spojrzenia, a przecież w ostatecznym rozrachunku w znacznie większym stopniu odciągają nas od zasadniczego celu modlitwy - od spotkania z Bogiem? Czy do takich egosyntonicznych "rozproszeń" nie można by zaliczyć wszelkich nowych odkryć i oświeceń na modlitwie, które z upływem czasu rozmazują się i nie wnoszą niczego nowego czy zasadniczego w nasze życie? Z perspektywy czasu okazują się więc złudzeniami lub pocieszeniami złego ducha, który podszywa się pod anioła światłości (por. Cd 332). Co gorsza, na spojrzenie z tej krytycznej perspektywy nie mamy czasu i ochoty, a poza tym zajęci już jesteśmy poszukiwaniem nowych wrażeń i treści. W ostatecznym rozrachunku nasza modlitwa staje się czymś oswojonym i bezpiecznym, co w niczym nie przypomina tej tajemniczej, jednocześnie porażającej i fascynującej obecności w obliczu Boga.
Twarzą w twarz
Co takiego porażającego jest w spotkaniu Boga twarzą w twarz? W Starym Testamencie to może jeszcze było zrozumiałe, ponieważ Bóg objawiał się w sposób budzący trwogę i podziw, ale po przyjściu Jezusa Chrystusa i Jego objawieniu miłości Boga wszelkie opory powinny ustąpić. Jednak jest inaczej. A może - paradoksalnie - to właśnie miłość i dobroć Boga tak nas onieśmielają, krępują, a nawet przerażają? Bóg stworzył nas z miłości i dla miłości, byśmy będąc na Jego obraz i podobieństwo, stali się Jego partnerami w miłości. Miłość polega na całkowitym oddaniu się drugiemu, na bezwarunkowym darze z siebie. Jakże jednak trudno oddać się całkowicie i bezwarunkowo... Nic bardziej cudownego - nic bardziej przerażającego. To, co stanowi sedno tak wszędzie opiewanej miłości romantycznej, o której każdy w głębi serca marzy, w rzeczywistości jest drogą przez mękę. Oddać się całkowicie komuś drugiemu, to - w optyce upadłego stworzenia - znaczy zaprzeć się siebie, stracić zupełnie kontrolę nad własnym życiem, a to jest dla nas synonimem śmierci, zniewolenia, utraty własnej podmiotowości. Kto o zdrowych zmysłach pozwoli sobie na to? Stąd być może te ciągłe uniki i wikłanie się w sprzecznościach. Mówimy na modlitwie: "święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja", a jednocześnie świadomie bądź nie oczekujemy, że to nasze imię będzie błyszczało, a sprawy potoczą się zgodnie z naszą wolą i naszymi wyobrażeniami o życiu. I wszyscy przerabiamy tę lekcję w kółko, święci i nieświęci.
O jak subtelnych sprawach tu mowa, niech zaświadczą przykłady wzięte z początku Ewangelii św. Łukasza. Znajdujemy tam dwie, nieomal bliźniacze sceny - zapowiedź narodzenia Jana Zachariaszowi i zwiastowanie Maryi, biblijne ilustracje omawianego tu spotkania z Bogiem. U obydwojga protagonistów - Zachariasza i Maryi - możemy dostrzec podobny lęk i zamieszanie w obliczu wysłańca Boga, dość podobne wątpliwości wobec woli Bożej i podobne odpowiedzi, ale epilog obydwu sytuacji jest radykalnie odmienny. Dzięki owocom tych spotkań możemy wnioskować o wewnętrznej postawie przyjętej przez ludzi: Zachariasz zwątpił i nie uwierzył słowom Boga, dlatego został porażony niemotą. Maryja natomiast, mimo wątpliwości i pytań, przylgnęła do woli Bożej całym swoim istnieniem. Jej ostatnie słowa: Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego (Łk 1, 38) czy też hymn uwielbienia Magnificat stają się doskonałym wyjaśnieniem treści Modlitwy Pańskiej. Uznać, że Bóg jest Panem, a człowiek sługą, to powrócić do porządku, który został zburzony jeszcze w raju.
Jak zaufać i oddać się w Jego ręce?
"Nie jest rzeczą łatwą być upadłym stworzeniem" - pisze amerykańska karmelitanka Wendy Mary Beckett. Prawda może niezbyt odkrywcza, ale właśnie dlatego tak często lekceważona i pomijana. Z tego względu ciągle ulegamy tej samej, starej szatańskiej pokusie, by być jak Bóg (por. Rdz 3, 5), co w praktyce wyraża się w chorobliwej trosce o kontrolę nad własnym życiem i w poczuciu, że jesteśmy jego panami. Lęk przed utratą tych złudnych atrybutów boskości przeszkadza w powrocie do właściwego kształtu rzeczy i pierwotnego porządku, by Bóg był Bogiem, a człowiek człowiekiem. Rację ma Beckett, gdy naśladując styl Ewangelii, pisze, że w naszym wnętrzu często dochodzi do takiego dialogu - Dusza: "Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić?"; Jezus: "Ja chcę, ale czy ty tego chcesz?". Bo choć mówimy jedno, to często pragniemy czegoś innego. Czy podobny paradoks nie jest treścią cytowanego wiersza Miłość? Jak trudno zaufać Bogu i w prostocie oddać się w Jego ręce. Jak trudno uwierzyć w czułość i troskliwość miłości, którą nas otacza. Jak trudno przyjąć do wiadomości, że nawet włosy na naszej głowie są policzone (por. Mt 10, 3 0), zwłaszcza gdy dotyka nas jakieś zło. Konieczne jest nawrócenie.
Przejmującym świadectwem takiego nawrócenia jest historia o. Waltera Ciszka, amerykańskiego jezuity, który w czasie drugiej wojny światowej został aresztowany i uwięziony w Związku Radzieckim pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Watykanu. Poddany wielomiesięcznym przesłuchaniom został złamany i przymuszony do podpisania fałszywych zeznań, w wyniku czego wszedł w głęboki kryzys wiary. Ku swojemu zaskoczeniu i zawstydzeniu odkrył, że w czasie tych przesłuchań, choć modlił się o światło Ducha Świętego i ufał Bożej Opatrzności, cały czas bardziej polegał na sobie i na własnych umiejętnościach unikania zła. "W rzeczywistości - napisze później - nie otworzyłem się na Ducha Świętego. Faktycznie już dawno przygotowałem sobie to, co chciałem usłyszeć od Ducha Świętego, a kiedy nie usłyszałem dokładnie tego właśnie, poczułem się zdradzony. Nie mogłem usłyszeć nic z tego, co Duch Święty mógł do mnie mówić w tej godzinie. Byłem tak napięty, by słyszeć tylko jedno przesłanie, to, które chciałem usłyszeć, że w rzeczywistości wcale nie słucha-łem". Ale czy podobna tendencja nie jest cechą nas wszystkich?
Wzorem modlitwy jest dla nas Jezusa Chrystus, Jego nieustanne i całkowite oddanie się w ręce Ojca. Postawę takiego oddania możemy ćwiczyć we wszystkim: modląc się i pracując, serfując po Internecie i wkuwając słówka obcego języka, odnosząc sukcesy lub przeżywając porażki. I czyniąc to wszystko zgodnie z wolą Bożą. W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (Dz 17, 28). To takie proste...
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł