Dwaj kuszący uwodziciele
Wieść niesie, że drugi rozdział najnowszej adhortacji Franciszka o powołaniu do świętości jest trudny do strawienia. Co prawda same nazwy herezji: gnostycyzm i pelagianizm brzmią egzotycznie, nie powinniśmy jednak zbyt szybko składać broni i omijać "kłopotliwego" tekstu.
Zmierzenie się z tym rozdziałem jest bowiem kluczowe, abyśmy zrozumieli, na czym polega istota chrześcijańskiej świętości.
Moja nieżyjąca babcia, która, jak ufam, jest w niebie, nigdy o pelagianizmie i gnostycyzmie nie słyszała. Nie przeszkadzało jej to w codziennym dojeniu krów, wychowaniu dzieci, modlitwie i ostatecznie w dojściu do Boga. I na pewno wyczerpująca znajomość tych subtelnych pokus nie jest konieczna do zbawienia. Lecz skoro obecny następca św. Piotra o tym pisze, i to nie pierwszy raz, być może Duch Święty pragnie, abyśmy przynajmniej się nad tym problemem zastanowili. Kto wie, czy nieświadomie nie ulegamy powabom ludzkich sposobów na uratowanie samych siebie.
Franciszkowi zależy, by dzisiaj głoszona była pełna Ewangelia. Tak to już jest, że wskutek historycznych naleciałości, przeakcentowań i ludzkiej słabości jej proklamacja skażona bywa wybiórczością. Papież pragnie, aby docierać do tych, którzy są blisko i tych, którzy są daleko. Ale ten wysiłek znacznie utrudniają wewnętrzni nieprzyjaciele Kościoła, podstępnie ukryci w zakamarkach pobożności i dyscypliny, ponieważ potrafią się oblec w pozory dobra. Franciszek ukształtowany w szkole św. Ignacego Loyoli próbuje przedstawić własną diagnozę spadku gorliwości Kościoła, który spowodowany jest nawrotem starożytnych schorzeń, choć w nieco zmutowanej postaci. Biorą się one głównie z oporu człowieka wobec łaski Boga.
Czego się boimy
Zacznijmy jednak od pewnego zdania, które rzuca światło na cały drugi rozdział adhortacji. Papież pisze pod koniec pierwszego rozdziału do każdego z nas: "Nie lękaj się dążyć wyżej, dać się miłować i wyzwolić przez Boga. Nie bój się pozwolić, by cię prowadził Duch Święty" (GE, 34). Na upartego w tej krótkiej zachęcie znajdziemy wszystko, czego wymaga od nas Bóg, a co zarazem jest kwintesencją Ewangelii.
Nieprzypadkowo zdanie to pojawia się w papieskim dokumencie właśnie w tym miejscu. Bóg pragnie od nas duchowej postawy dziecka, ale my, niestety, wcale nie wysysamy jej z mlekiem matki. Z biegiem lat w sposób niekontrolowany dojrzewa w nas fałszywa dorosłość, zawoalowana samowystarczalność. Wydawałoby się, że to dzieci boją się bardziej niż dorośli. I w niektórych sprawach na pewno tak bywa. A jednak im jesteśmy starsi, tym bardziej ujawnia się w nas specyficzny lęk, który wiąże się z naszym najgłębszym zranieniem. Okazuje się, że w otchłaniach serca czai się lęk przed absolutną i darmową miłością. To smutna pozostałość grzechu pierworodnego. Na wszelkie sposoby próbujemy więc przed miłością uciec lub stworzyć sobie jej namiastkę. Ludzie wierzący używają do tego celu pobożności, doktryny i prawa.
Obie starożytne herezje są moim zdaniem produktem ludzkiego lęku przed bliskością Boga, nieustannie podsycanego przez fałszywe przekonanie, że człowiek tak naprawdę z Bogiem ma niewiele wspólnego. Nie może też stanąć przed Nim ze swoją słabością, ale musi się wykazać i udowodnić, że coś znaczy. Nic więc dziwnego, że te herezje odżywają, bo ten sam lęk drzemie w ludzkich sercach. Podobną intuicją podzielił się przed laty kard. Ratzinger. W książce "Patrzeć na Chrystusa", również z niepokojem analizuje oznaki wynaturzeń wiary w Kościele. Twierdzi, że "pelagianizm ludzi pobożnych jest dzieckiem strachu, sparaliżowanej nadziei, która nie może wytrzymać napięcia wobec niewymuszalnego daru miłości".
A na czym polega ten dar, który wspomniane dwie herezje próbują stłamsić? Całe stworzenie jest dobre. Źródło zła nie kryje się w ciele i materialności, lecz w tajemnicy ludzkiej wolności. Bóg zawsze pierwszy przychodzi i okazuje miłość ludziom, którzy na to nie zasługują. To, co najważniejsze wykonał za nas Chrystus i podarował za darmo. Aby żyć Ewangelią człowiek potrzebuje nie tylko przykładu, oświecenia, zachęty, lecz radykalnego wewnętrznego uzdrowienia serca (a nie tylko ciała) i ciągłego wsparcia ze strony Boga, które nazywamy łaską. Płynie ona do nas w sposób zwyczajny we wspólnocie Kościoła, który jest Ciałem Chrystusa. Ten dar może być przyjęty tylko w wierze, a nie zapracowany, choć jego owoce powinny ujawniać się w uczynkach i postawach. Bóg wyprzedza każde nasze działanie, ale pragnie, abyśmy z Nim współpracowali. Zbawienie przeznaczone jest dla wszystkich, a nie dla elit.
Jeśli użyć obrazu drabiny, to zarówno dawniejsi jak i dzisiejsi gnostycy i pelagianie uważają, że człowiek sam może wspiąć się po niej do nieba. Co najwyżej, potrzebuje przykładu i wskazania kierunku. Natomiast wiara biblijna głosi, że to Bóg w Jezusie musiał zejść po tej drabinie na dół (Wcielenie), aby doprowadzić człowieka do góry. Cała sztuka w tym, by przyjąć wyciągniętą dłoń, lekarstwo, pokarm i pozwolić się prowadzić, aczkolwiek człowiek musi ze swej strony wykonać to, co do niego należy.
Największym wrogiem postępu na drodze do Boga jest pycha, która nie godzi się na takie warunki. Nie zawsze przybiera ona ostentacyjne postaci. Nie zawsze polega na otwartym buncie, bo taka jej forma nie przystałaby osobom wierzącym. Dlatego wewnątrz Kościoła niełatwo ją wykryć i zneutralizować, ponieważ zmienia barwę jak kameleon. Gnostycyzm i pelagianizm to dwie strony tego samego medalu powleczonego pychą lub, jak pisze Papież, "dwie formy dyscyplinarnej bądź doktrynalnej pewności siebie" (GE, 35).
Wiem, dlatego jestem lepszy
Na temat obu herezji napisano już niezliczone tomy. Trudno je tutaj w całości opisać. W skrócie są to spłaszczenia Ewangelii. Coś większego i złożonego sprowadza się do jednego, dwóch elementów. Łatwiej wtedy utrzymać kontrolę. Upraszcza się, wylewając przy tym dziecko z kąpielą.
Gnostycyzm to zbiór różnych zbliżonych do siebie kierunków myślenia, herezja rozumu. Z grubsza rzecz ujmując, gnostycy uważali, że już są zbawieni. Dzięki oświeceniu i poznaniu (gnozie) odkryli w sobie iskrę Ducha, którą teraz trzeba wyzwolić z okowów ciała. Dlaczego? Ponieważ wszystko, co cielesne i materialne, nie pochodzi od Boga. To byłoby zbyt uwłaczające dla boskości. Ciało jest raczej przeszkodą, więzieniem, karą. Liczy się tylko to, co duchowe. Rzecz jasna, takie poznanie udzielone zostało jedynie uprzywilejowanym jednostkom, a nie każdemu zjadaczowi chleba. Nietrudno zgadnąć, że skoro tak się rzeczy mają, to trzeba ludzi jakoś sklasyfikować. Jeśli są wybrani, muszą być też niewybrani - a więc motłoch, któremu z niewiadomych do końca względów, jakoś się nie udało załapać. Zaczyna się podział: lepsi i gorsi, przeznaczeni i potępieni. Gnostycyzm kładzie akcent na przeżycie, na wnętrze bez konieczności konfrontacji z tym, co zewnętrzne. Jedni z pogardy ciała umartwiali je do granic bólu, inni oddawali się rozpuście.
Jak to się wyraża dzisiaj? Mam wrażenie, że spory zastęp wiernych pokłada niemalże nieograniczoną ufność w lecznicze możliwości ludzkiego rozumu. Ich zdaniem, problem tkwi w niewiedzy, a nie w sercu. Wystarczy, że poznam, co jest przyczyną moich problemów i jak im zaradzić, to na pewno się zmienię. Więc wybieram się na kolejne rekolekcje, pochłaniam kolejne książki, słucham kolejne płyty audio. Jak nie o. Szustak, to ks. Manjackal. A jak nie ks. Manjackal, to ks. Dolindo. A kto wie, czy ks. Bashobora by nie pomógł…, a przynajmniej powiększył przyjemność z nabywania duchowej wiedzy. Wtedy ma się poczucie, że jest się bardziej zaawansowanym niż inni. Problemem nie są rekolekcje, ale intencja, z jaką się do nich podchodzi.
Wszystko wtedy zamyka się w obrębie rozumu, oderwanego od żmudnych, przyziemnych spraw i ludzi, którzy tylko przeszkadzają. A przy tym w tej gonitwie za wiedzą religijną chodzi o powierzchniowe doświadczenie, które tylko łechce i budzi dreszczyk, ale nie przenika do głębi, nie dotyka osoby. O świętości decyduje jednak stopień przyjętej i przekazywanej dalej miłości Boga, a nie bogactwo wiedzy i oczytanie. Można być niezwykle błyskotliwym, mówić mądrze, wiele rozumieć, ale to jeszcze nie oznacza, że zawsze idzie to w parze z moralną doskonałością.
Papież odróżnia szczere i pokorne poszukiwanie prawdy od intelektualnej pychy, która "chce oswoić tajemnicę", posiąść ją i rzucić ją pod własne stopy. Wyraża się to w tym, że wierzący na poczekaniu sypie odpowiedziami na wszelkie pytania dotyczące Boga i wiary. Bo skończył teologię, bo się naczytał pobożnych książek, bo czegoś doświadczył. Mogą się nią zarazić zarówno kaznodzieje jak i spowiednicy, a także szeregowi wierni. Gadulstwo wypiera wtedy konieczne milczenie. Ponadto, człowiek autorytatywnie określa, w jakich doświadczeniach, miejscach i osobach Boga można spotkać, a w jakich nie.
Współczesny gnostycyzm kryterium dobrej modlitwy ustala ilość refleksji i przeżytych uczuć, jakby to od nich zależało działanie Boga. A potem rozrywa związek modlitwy z działaniem, wiary z czynem. Niektórzy sprowadzają całe chrześcijaństwo do kultu i pobożności, bo tam czują się dobrze, z dala od zamętów codziennego życia. Duszpasterze mogą uważać, że wystarczy, aby wierni wypełnili kościoły. Reszta aż tak się nie liczy. Miarą życia duchowego jest wyłącznie uczestnictwo we mszy świętej.
Niechęć do własnego ciała i do cielesności może się wyrażać w stronieniu od relacji z bliźnimi, ponieważ to inni bracia i siostry tworzą żyjące Ciało Chrystusa. Zwłaszcza potrzebujący "zaburzają" czas modlitwy i skupienia. Są też jak piasek wrzucony w dobrze naoliwione struktury kościelne. Powodują zgrzyty i trzaski. Franciszek pisze o "umyśle bez wcielenia, niezdolnym do dotknięcia cierpiącego Ciała Chrystusa w innych" ( GE, 37). Ubodzy zawsze są przeszkodą dla kościelnej wygody i biurokracji.
Teologia silnej woli
Pelagianizm jest chrześcijańską wersją faryzeizmu, herezją woli. Według niego, grzech jest tym, co dotyka nas z zewnątrz, nie od wewnątrz. Jeśli dobry człowiek grzeszy, musi to być spowodowane wpływem z zewnątrz: okolicznościami, miejscem, stycznością z pewnymi grupami, wadliwym prawem pełnym luk. Jezus wyraźnie mówił, że całe zło ludzkie wypływa z wnętrza, z serca, i dlatego trzeba się powtórnie narodzić. I nie jest to coś błyskawicznego jak przemiana żaby w królewicza. Ale co tam.
Katechizm Kościoła zwięźle wyraża istotę nauki Pelagiusza: "Utrzymywał on, że człowiek opierając się na naturalnej sile swojej wolnej woli, bez koniecznej pomocy łaski Bożej, może prowadzić życie moralnie dobre" (KKK, 406). W pelagianizmie znikają dwie ważne tajemnice: ludzka bezsilność i boska pomoc, która zawsze, nie tylko w chwili chrztu, jest konieczna. Przepada też solidarność ludzi w grzechu i śmierci, a więc poniekąd też w dobru i życiu. Podobnie jak w gnostycyzmie, wspólnota niczego istotnego nie wnosi. Jezus jest wprawdzie potrzebny, ale tylko jako przykład, bodziec do działania, moralne napomnienie. Owszem, człowiek potrzebuje chrztu, ale potem musi sobie jakoś radzić, aby zasłużyć na zbawienie. W takim razie trzeba przykręcić śrubę, bo zbawienie to przecież poważna sprawa, no i człowiekowi często się nie chce. Pelagiusz od rozluźnienia i przeciętności, które zauważył w Kościele, przeszedł do rygoryzmu i perfekcyjnej, bezbłędnej moralności, ale osiąganej naturalnymi siłami.
Franciszek pisze, że współczesny pelagianizm polega na "kulcie ludzkiej woli i własnych zdolności" (GE, 57). Wtedy liczy się osobiste doświadczenie i indywidualny wysiłek. Dar nie może być przyjęty za darmo, lecz otrzymany w nagrodę jako należność za osobisty trud. Tymczasem Ewangelia wielokrotnie zaświadcza, że niesie nas wiara Kościoła. Widać to najpierw na przykładzie Jezusa, który modli się, aby nie ustała wiara Piotra w chwili jego upadku (Por. Łk 22, 32-32). Ten sam Jezus uzdrawia paralityka, widząc wiarę czterech mężczyzn, którzy go przynieśli na noszach (Por. Mk 2, 5). Tomasz ostatecznie przełamał swoje wątpliwości, ponieważ wspólnota uczniów znosiła jego nieobecność i trudności.
Na płaszczyźnie duszpasterskiej kościelny pelagianizm wyraża się głównie w moralizmie, który ludzką aktywność stawia przed koniecznością przyjęcia Bożego wsparcia. Kaznodzieje nie mówią wówczas o darze, lecz głównie o wymaganiu. Nie wiążą sakramentów z życiem codziennym i postępem duchowym tylko z jakimś dziwnie pojętym obowiązkiem religijnym wobec Boga, który rzekomo bez naszej ofiary nie mógł być Bogiem. Ponieważ słabość ludzka jest duża, więc napominają, strofują, każą przenosić góry i wyciągać króliki z kapeluszy. Nie lubią nawiązywać do słabości, wszak wszystko da się, tylko trzeba się jakoś zebrać w sobie. Pelagianizm nie godzi się bezsilność. Dlatego tak duży akcent kładzie się na teorię tzw. silnej woli, pracy nad sobą, z której zazwyczaj nic nie wynika. Ciągle ponawiane i nieudane próby zmiany swoich złych nawyków tłumaczy się "słabą wolą", co w sumie jest prawdą, ale równocześnie człowiek rozpaczliwie próbuje stanąć na rzęsach i niewiele z tego wychodzi.
Współczesny pelagianizm kościelny wielką nadzieję pokłada w strukturach, procedurach i przepisach. Tyle wieków ich tworzenia nie może przecież pójść na marne. Forma staje się wtedy ważniejsza niż treść. I właśnie w wierności tej formie tkwi, jak niektórzy sądzą, moc przemiany człowieka. Niestety, takie przekonania krępują łaskę. Ostatecznie chodzi o to, by zachować kontrolę, być panem sytuacji i zamknąć Ducha Świętego w swoich kategoriach jak dżina w butelce.
A jeśli wyjaśnienia Papieża wciąż wydają nam się za trudne, to myślę, że pomocny może okazać się fragment wierszyka Juliana Tuwima, który trafnie ujmuje to, o co w tym artykule chodzi:
"Jest taka jedna Zosia,
Nazwano ją Zosia Samosia,
Bo wszystko
"Sama! sama! sama!"
Ważna mi dama!
Wszystko sama lepiej wie,
Wszystko sama robić chce".
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.
Skomentuj artykuł