Zakonnik, którego chcieli mieć w swoich szeregach wszyscy

Zakonnik, którego chcieli mieć w swoich szeregach wszyscy
(fot. shutterstock.com)

Nęcono go kiedyś, doceniając jego pełną prostoty mądrość, znajomość liturgii i dobre imię wśród ludzi, aby porzucił jezuitów, wrócił do prawosławia i swojego rytu syriackiego, ożenił się i objął syriacką parafię w jednym z krajów Ameryki Łacińskiej. Kiedy przynęta na niego nie podziałała, a prawosławia, jak i całej swojej rodziny nigdy się nie wyrzekł i nie wyrzeka, sugerowano mu, że będąc bezżennym zakonnikiem, miałby duże szanse zostania biskupem.

Mieszkaliśmy razem z bratem Michelem w różnych domach jezuickich naszej bliskowschodniej prowincji. Pracowaliśmy razem, razem dużo rozmawialiśmy, śmialiśmy się codziennie i czasem trochę złościliśmy, ale bardzo rzadko, czyli wcale. Z bratem Michelem nigdy nie było żadnych niedomówień, żadnych ukrytych myśli i planów, zawsze kawa na ławę i to sobie bardzo chwalę.

Brata Michela potocznie nazywano Abuna Frere. Abuna, ponieważ był jezuitą tak jak inni ojcowie na naszej placówce, a ponieważ do wszystkich zwracano się "nasz ojcze", czyli po arabsku "abuna", dodając następnie do tego konkretne imię, na przykład moje i wtedy byłem abuną Zygmuntem, to samo zastosowano i do brata Michela, sądząc, że francuskie "frere", czyli "brat", to jego imię chrzcielne. Zwracano się więc do niego: "abuna Frere", czyli po polsku "ojcze bracie".

Jego rodzice pochodzili z Syrii, z jednej ze wsi chrześcijańskich leżących na obrzeżach pustyni. Za pracą udali się najpierw do Homs, a potem do Libanu, w okolice Zahle. Tam Michel poznał jezuitów. Był ministrantem w ich kościele parafialnym i jednocześnie sanktuarium Maryjnym w Tanail. Wszyscy go bardzo lubili z racji jego pogody ducha, ciekawości świata i gotowości do pomocy wszystkim, którzy o cokolwiek go poprosili.

Tam też oswoił się z językiem francuskim i dzięki temu nie miał potem trudności z porozumiewaniem się we francuskim nowicjacie. Został, tak jak tego pragnął, bratem zakonnym i wrócił do siebie, na Wschód. Wyróżniał się nadzwyczajną zdolnością adaptacyjną, zachowując wszędzie tam, gdzie się znajdował, swój niepowtarzalny charakter "abuny Frere’a". Był pod tym względem mistrzem albo po prostu był sobą i nie odczuwał potrzeby, aby udawać przed innymi osobowości, jakiej nie posiadał.

Nęcono go kiedyś, doceniając jego pełną prostoty mądrość, znajomość liturgii i dobre imię wśród ludzi, aby porzucił jezuitów, wrócił do prawosławia i swojego rytu syriackiego, ożenił się i objął syriacką parafię w jednym z krajów Ameryki Łacińskiej. Kiedy przynęta na niego nie podziałała, a prawosławia, jak i całej swojej rodziny nigdy się nie wyrzekł i nie wyrzeka, sugerowano mu, że będąc bezżennym zakonnikiem, miałby duże szanse zostania biskupem. Abuna Frere zbył te sugestie szczerym śmiechem, bez żadnej ukrytej nostalgii. On lubił po prostu być sobą, czyli bratem Michelem. Takie miał bowiem od Boga powołanie.

Podczas różnych spotkań interkomunitarnych jego wybierano najczęściej, aby animował liturgię, bo chociaż sam był obrządku syriackiego, to w zakonie przyjął i zżył się z obrządkiem łacińskim. Poznał i pokochał również modlitwę Kościoła w obrządku bizantyjskim, maronickim i koptyjskim. Mając doskonałą pamięć i mnogość okazji, aby brać udział w różnych kościelnych uroczystościach, stał się głównym liturgicznym ekspertem-praktykiem. Życzliwy i bardzo pogodny zjednywał sobie ludzi. Z nadzwyczajną łatwością stawał się, zgodnie ze swoim imieniem, bratem wszystkich ludzi i przez ogół był tak właśnie traktowany.

Kiedy wybuchła wojna w Syrii, abuna Frere przebywał w Egipcie, na jezuickiej placówce w Kairze. Gdy front wojenny przewalił się przez Homs, on jako pierwszy został wysłany do naszego domu w zrujnowanej walkami dzielnicy Bustan Diwan i zamieszkał tam, zupełnie sam, z zupełnie świeżą jeszcze mogiłą swojego wielkiego przyjaciela, o. Fransa van der Lughta, który został zamordowany krótko przed uwolnieniem tej dzielnicy przez siły rządowe. Z wojennej konieczności, a wszyscy twierdzą, że to z woli Bożej, o. Frans został pochowany na miejscu, gdzie go zamordowano, to znaczy wewnątrz podwórca klasztornego, w małym wewnętrznym ogródku, bardzo blisko naszej klasztornej jadalni. Tak się złożyło, że było to miejsce, gdzie zwykle przyjmował on ludzi przybywających do niego z całej Syrii.

Na początku brat Michel nie miał miejsca w zrujnowanym domu, gdzie mógłby się nocą do snu ułożyć, i zadomowił się na pewien czas w starej, nieużywanej kaplicy. Jego zainstalowanie się w tych ruinach było aktem dużej odwagi i niezłomności ducha. Okazało się też niezwykle pożyteczne dla tych, którzy powoli wracali do zrujnowanego miasta.

Niczego praktycznie nie było w tych ruinach, łącznie z prądem elektrycznym i wodą. Przybysze marzyli o powrocie do swoich domów, tymczasem ich domów już nie było. Były tylko jakieś ściany i to nie wszystkie, jakieś dziury po oknach i drzwiach, jakieś szczątki mebli. Smutni, zmęczeni i zaniedbani nie wiedzieli, jak rozpocząć życie w miejscu, gdzie się zatrzymali, ale na szczęście był brat Michel.

Stał się ważnym punktem odniesienia dla tych, którzy powracali do miasta. Najczęściej byli to chrześcijanie, bo dzielnica Bustan Diwan przed wojną była głównie przez nich zamieszkana. Odwiedzali go również muzułmanie. Nie było to zresztą nic nadzwyczajnego, bo jezuici mieli z nimi dobre kontakty z racji szkoły, którą tutaj prowadzili i która miała bardzo dobrą renomę i wysokie uznanie.

Fenomen abuny Frere’a szybko zaczął nabierać rozmachu. Wraz z grupą osób, które współpracowały wcześniej z o. Fransem, zorganizował kuchnię i zaczęto wydawać obiady. Tutaj też ci, którzy przychodzili, mogli napełnić bidony wodą i naładować telefony komórkowe, aby mieć kontakt ze światem.

Tutaj też abuna Frere  zaczął organizować "sahrat indżylije", czyli wieczory z Ewangelią, oraz wieczory przy herbacie z rozrywkową grą w karty. Gdy rozmawiając ze mną ktoś o tym wspomniał, brat Michel szybko dodał, że nie była to gra na pieniądze, których i tak na dobrą sprawę nikt nie miał, bo do miasta ściągała na ogół biedota, która nie miała możności wynajmowania mieszkania gdzie indziej.

W zupełnie naturalny sposób zaczęto w obrębie tej małej grupy osób współpracować ze sobą, wspierając się wzajemnie w rozwiązywaniu różnorakich problemów, jakie się pojawiały. Wytworzył się w ten sposób pomiędzy nimi braterski, wspólnotowy klimat. Dawał on ludziom nadzieję na przyszłość i pozwalał przetrwać najtrudniejszy czas pierwszej aklimatyzacji.

Słysząc opowiadania ludzi, którzy byli świadkami początków życia w Bustan Diwan, miałem wrażenie, że mówią oni o jakimś tajemniczym ognisku, z którego ogień był brany po to, by rozpalić inne miejsca, gdzie wiało jeszcze grozą i chłodem. W ten sposób niektóre ruiny umarłego miasta zaczęły się stawać ogniskami nowego życia, które przyciągało innych, coraz to nowych, aby oni również zakorzenili się na powrót w tej zmaltretowanej przez ludzi ziemi.

Brat Michel nawet nie wiedział, jak wielkim był on "rozpalaczem", ale jemu na tej wiedzy specjalnie nie zależało i dzisiaj też tym się nie chwali. Nie robił tego na pokaz, ale dlatego, że taki jest jego styl życia, albo inaczej mówiąc - taki jest ewangeliczny charyzmat abuny Frere’a.

Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zakonnik, którego chcieli mieć w swoich szeregach wszyscy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.