Jak znów spotkać Boga, gdy się Go zgubi?
"Vena amoris" to według legend żyła miłości - która biegnie od lewego palca serdecznego aż do serca. To też tytuł wyjątkowej płyty Anity Lipnickiej - pierwszej po długim czasie nagranej po polsku. Album opowiada o miłości - z całym wachlarzem niepokojów, tęsknot, załamań i zranień; stąd zresztą tytuł całej płyty.
Anita jest jedną z moich ukochanych artystek: zawsze szczera, zawsze prawdziwa. Jej śpiewanie na "Venie" jest pełne takiego drżenia serca, które towarzyszy nie tylko zakochaniu - ale i nawróceniu. Właśnie w kontekście walki o prawdziwą relację miłości z Panem Bogiem warto tego albumu w Wielkim Poście posłuchać.
Pierwsza piosenka, "Eon", maluje obraz wieczoru - ale jednocześnie niejako zarysowuje pierwszy cel albumu: nauczyć oko i serce nowej czujności, by w codzienności zwykłego wieczoru, umieć dostrzegać więcej. Wszak w najzwyklejszym wieczorze mieści się wiele: "Szum słodkich traw / (…) / Motyla lot / Nad brzegiem wód / Spokojnych / Łańcuszek chmur / Na nieba tle / Czystego". W codziennych biegach mało- i wielkomiejskich można zgubić tak wiele chmur, prześwitów i zmierzchów- a zupełnie nie warto, bo przecież są one wielkim prezentem od Pana Boga. I, jak zabrzmi później, te małe chwile są potrzebne, bym nie zapomniał, że On naprawdę jest blisko.
Singlowe "Hen, hen", drugi utwór na płycie, to opowieść o spotykaniu się z Ukochanym - w postno-płytowym kontekście to piękna piosenka o spotykaniu Pana Boga. I to w różnych, nie zawsze przewidywalnych rzeczywistościach. Wszak On czeka mnie tam, gdzie niełatwo: "Hen, hen / Gdzie wieczny śnieg / Gdzie lodowe wody rzek / (…) / Gdzie sina dal / Gdzie północny wicher gna". Ale jest też tam, "gdzie ciszy tiul / spowija drogi z ust do ust" i tam, "gdzie minął czas / Do wewnątrz kwitnie każdy kwiat". Wszędzie tam mogę Go spotykać. Warto zapamiętywać te krajobrazy (w sercu i przed oczami), bo one będą mi o Nim przypominać - a to przecież w drodze nawrócenia jest wciąż i wciąż potrzebne.
Przecież tuż po spowiedzi, dobrym kazaniu albo jakimś pięknym doświadczeniu duchowym - ile jest postanowień, że teraz to już będzie jak najlepiej, że Pana Boga się będę trzymać i za sobą zostawiam grzechy i zwątpienia! Ale przychodzi nagle chwila, gdy wydaje się, że On gdzieś zniknął, odszedł, że nie patrzy - serce nagle stygnie i wiedzie droga na manowce. O tym mniej więcej śpiewa się w trzeciej piosence "Gdy na mnie nie patrzysz". "Nie wybieram się za morza, nigdzie dalej / W bezpragnieniu trwam / (…) / I głupieję w lot" - brak poczucia bliskości Ukochanego sprawia, że łatwo aby postanowienia runęły. Ba, nawet to, co mnie jakoś określa, bez Pana Boga traci sens: "Nic o filmach ani płytach ulubionych / Nie wiadomo mi / Bohaterów ani wątków z żadnych książek / Nie pamiętam dziś". Tak często wydaje się, że On nie patrzy - a naprawdę to my zamykamy oczy lub odwracamy wzrok, wybierając grzech, biegnąc za różnymi tęsknieniami czy emocjami! Nagle wyparowują te chwile spotykania Go, a wtedy tak łatwo miłość zgubić i połamać.
Właśnie tytułowy, czwarty utwór, "Vena amoris", to dramatyczna piosenka o połamanej miłości - zresztą ile razy jest tak, że moje uczucia niestałe, rozsypują się na kawałki, bo serce głupie i kulawe. Najpierw "Kocham, lubię, szanuję / W ogień za Tobą, po śmierć", a już za chwilę "I płaczę nad nami, płaczę / Bo nie pragnę Cię już". Zaczyna być jasne, że w relacji z Panem Bogiem nie wystarczy poryw serca - to stanowczo za mało. Nie wystarczy też pamięć o mojej dawnej pobożności: "Wyrywa się szkielet do tańca". Co zrobić? Pytanie wyśpiewane w piosence ("Co teraz, Kochany, dokąd? W daremną wędrówkę po kres?") póki co zostaje bez odpowiedzi. Ale może pierwszym krokiem budowania prawdziwej relacji z Panem Bogiem będzie właśnie śmierć owej niestałości, pełnej podążania jedynie za pragnieniem? Jak jednak Pana Boga znów spotkać?
Z pomocą przychodzi piąta piosenka, "Sen Laury", jeden z moich ukochanych utworów Anity - ułożony z różnych małych chwil, ocalonych pośród biegów codzienności: "Deszczowej wody smak na ustach / Ślady stóp na dywanie śniegu". To "dowody istnienia / Czegoś więcej niż / Rzeczy w biegu / I czasu w locie". Są tu odłamki snów, twarze, pióra i kamyk. Po co je ocalać? Bo "jestem tym, co pamiętam" - to jedna z najważniejszych lekcji z całej płyty, może nawet najważniejsza. Pobrzmiewa tu echo zeszłotygodniowego albumu Jamesa Blunta. Ocalając "dowody istnienia", Lipnicka wprawia na nowo serce w ruch i czeka na więcej: "Mam puste ręce / I przed oczyma film / Co będzie potem?". To taki fragment, który przypomina (także w kontekście mojej kapłańskiej codzienności), że puste ręce Pan Bóg będzie wypełniał Jego darami - Miłością, która będzie się objawiać nie tylko w rzeczach wielkich, ale też w tych najmniejszych, które warto zbierać do serca, mimo "czasu w locie".
Pan Bóg rozrzuca hojnie dowody istnienia dzień po dniu, ale przecież trzeba biec za życiem, za pracą, za… I jakby dlatego rodzi się szósta piosenka. Czy "Monochromu" nie mógłby śpiewać Pan Bóg? "Dokąd biegniesz, dokąd gnasz? / (…) / Za czym tęsknisz, o czym śnisz? / Co zwojować więcej chcesz? / Policz perły w sznurku dni / Nie zawrócisz rzeki, wiesz". Po barwnym "Śnie Laury" teraz wszystko w dwu-kolorze, w którym czasem może i chciałoby się trwać, żeby trochę mniej czuć, mniej tęsknić.
Czy nie jest tak, że gna się czasem po to, by zapomnieć? By właśnie nie tęsknić? Wszak w drodze nawrócenia tęsknot zazwyczaj jest sporo. Za sprawami, ludźmi, miejscami - nawet jeśli były trudne, toksyczne, destrukcyjne. W słabości, w zatęsknieniu za bliskością, poczuciem bezpieczeństwa, łatwo sobie wytłumaczyć, że aż tak źle nie było - tego doświadczali raz po raz Izraelici na pustyni, wciąż oglądający się sercem w stronę Egiptu. Siódmy numer, świetna "Trzecia zima", właśnie o takich tęsknotach zwodniczych opowiada: "Znów wygładzam Ciebie w sobie / Wszystkie kanty, wszystkie rogi / Grubo cukrem posypuję / Rozczarowań słone złogi". Chce się, żeby było już dobrze, próbuje się na różne sposoby poukładać sprawy w sercu na nowo - a pamięć wciąż podkłada nogę nawróceniu. Refren to piękna modlitwa wyśpiewana z pewnej bezsilności wobec tych tęsknot, które wracają jak bumerang (i często pustoszą serce): "Czy to się kiedyś skończy? / Czy to się w końcu zmęczy? / Czy wreszcie się położy / Pod kocem niepamięci?". Często tę piosenkę mam przy sobie i do tej modlitwy już nieraz wracałem.
Ta bezsilność naprawdę może otworzyć na Pana Boga. On ma wodę, która może wszystkie moje tęsknoty zaspokoić - bym nie musiał już szukać jej na manowcach. Ósme "Wodowanie" przynosi mnóstwo nadziei i jest niczym wołaniem o Słowo, które użyźnia pustynię mojego serca - popękaną od czwartej piosenki. "Wszystko, co mówisz / Podchodzi wodą / Zamykam oczy / I piję Ci z ust", by wreszcie się w tej wodzie zanurzyć, by dać się jej porwać. Proste westchnienie modlitwy: "Nie przestawaj / Mów do mnie, mów", które może przeprowadzić nawet przez "martwą godzinę" - wtedy, gdy już tylko miłość, znów tylko miłość.
Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach śpiewał kiedyś: "Nie wiem, co mi jest / Zjadłem chyba za dużo świateł". I tak czasem bywa - za wiele pięknych chwil na jedno serce, a później zbyt szare zniechęcenie, zbyt uśpiona czujność. W dziewiątej piosence, "Za dużo aniołów", trochę tego słychać. Serce napełnione znów Miłością, ma być silne, mocne: "Księżyc w górze świeci tak jasno / Noc zbyt piękna jest wciąż, żeby spać / Już za chwilę ruszymy w to miasto / Na być może ostatni nasz bal". Ale łatwo, tak łatwo wciąż upaść: "Nasze zmory dogonią nas wszędzie". Po chwili nie ma już tej dramatycznej walki z "Trzeciej zimy", ale fałszywa wizja: "Za dużo aniołów dziś w niebie / Na świętą nie wezmą już mnie". I dość niespodziewanie spełnia się śpiewanie: "Jak umierać, to teraz, to tu!".
Bo przecież po każdym upadku zostaje pustka i doświadczenie dojmującej samotności. "Sama", numer dziesięć na płycie, to właśnie taki hymn - bardzo piękny, smutny, choć bez patosu (to jedna z wielkich zalet twórczości Lipnickiej): "Jest kosmata czarna noc / Słyszę ciszę / Na cieniutkiej nitce snu / Się kołyszę / Oczy zamknąć boję się / Śpię na niby / Stare drzewo straszy mnie / Puka w szyby". Chce się człowiek schować w sen, ale on nie przychodzi - zamiast tego "zegar wciąż tyka złowieszczo", a "rzeczy tracą znany kształt". Jednak wciąż serce walczy, woła o czułość, o stały ląd na oceanie tęsknot: "Me ciało domaga się pieszczot / (…) / Między snem a brzegiem dnia / Szukam wyspy". To właśnie w takiej samotnej ciszy często można usłyszeć najcichszy szept serca, które po prostu chce Pana Boga, chce spróbować raz jeszcze.
Ale czy jest jeszcze siła, żeby próbować kolejny raz? "Nie wiem", odpowiada Anita jedenastą piosenką z płyty. To bodaj najmroczniejszy fragment albumu - ale przecież nie bez powodu. "Świt za świtem / Zmierzch za zmierzchem / Bez wytchnienia / Bez postoju". Gdy gubię te małe chwile-prezenty od Pana Boga, to dużo trudniej mi wytrwać w dobrym. Łatwiej mi w zabieganiu i zmęczeniu uwierzyć, że On nie patrzy, że jest daleko, podejmować złe decyzje napędzane zniechęceniem, ufać tęsknotom a nie Jego Słowu. Serce zdaje się to dobrze rozumieć i śpiewa: "Tęsknię do szerokiej wody / Szczytów ściętych białym mchem". Chce wrócić tam (hen, hen), gdzie Pana Boga rozpoznało, spotkało. Finał piosenki jest bardzo mocny i dramatyczny: "Nie wiem… ile / Jeszcze mogę / Toczyć koła / Wiecznie wracać / Znów zaczynać / Wciąż od nowa / Padać, wstawać / Wstawać, padać". Tylko ktoś, kto wielokrotnie próbuje zaczynać z Panem Bogiem (i z samym sobą) od nowa, zrozumie tę bezsilność, to zniechęcenie.
Właśnie wtedy zaczyna się finałowa piosenka, "Kometa", jeden z najsmutniejszych i muzycznie najpiękniejszych momentów twórczości Lipnickiej. Znów wieczór, ale już inny; przechodzi w noc: "Kochany, / Obawiam się, że odchodzę / Właściwie już jestem w drodze / Ślubu nie będzie". Kto śpiewa te dźwięki? Czy serce, które w końcu rozumie, że nie ma nawrócenia bez radykalnego rozstania z różnymi sprawami i ludźmi? Czy może dawna, owa chwiejna miłość, z której w końcu się uda wyrosnąć? Czy to mi trzeba odejść wreszcie od różnych dróg, które sprowadzają mnie na manowce - nawet jeśli są tam "balony i wstążki" i tort. Druga zwrotka dotyka serca, by w chwili nagłej tęsknoty nie biec za dawnym mirażem, za dawną namiętnością, mimo wszystko nie biec: "Najmilszy / Nie płacz, nie szukaj mnie wszędzie / Oszczędź swe łzy dla tej jednej / Co warta Ciebie". I jeśli uda się wytrwać, jeśli nie tylko uczuciem, ale przede wszystkim decyzją woli będę chciał trwać przy Jezusie, to nadejdzie wreszcie ulga, ukojenie: "Noc przyjdzie / Gdy dojrzysz mnie, jak szusuję / Podniebnym lotem ku zgubie / I wdzięczny będziesz…". Tak kończy się cały album, emocjonalnie i muzycznie smutno - choć z jakąś podskórną nadzieją na zagojenie ran i może też na to, że Pan Bóg nasz smutek zmieniać będzie w piękne piosenki.
Okładkę albumu zdobią meduzy płynące pośród mocno granatowej wody. One też, obok piosenek, mogą stać się obrazem wyśpiewywanej miłości - pięknej, ale i takiej, która może oparzyć, jeśli źle będziemy ją chcieli złapać. Takiej, w której trzeba być trochę przezroczystym, a pozostać jednak sobą. Ale meduzy w oceanarium to też jeden z "dowodów istnienia" - chwila zatrzymana w pamięci, uśmiech Pana Boga i błysk Jego obecności. Żeby uratować siebie i relację Nim, trzeba takich chwil sporo zbierać w serce, jak najlepszych, najpiękniejszych, jasnych i prostych - bo przecież skoro "jestem tym, co pamiętam", to każdy okruch miłości się liczy.
ks. Wojciech Koladyński - zakochany w Panu Bogu ksiądz archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Badacz-amator popkultury, miłośnik polskiej muzyki. Szczęściarz. Prowadzi bloga księdza.pl
* * *
Najpierw była nieśmiała myśl - ale na tyle odważna, że drążyła po różnych zakamarkach serca, nie dając mi spokoju: "a może by na ten Wielki Post wziąć ze sobą w drogę jeszcze kilka płyt?".
Pan Bóg mówi do mnie od lat przez muzykę, a moje życie jest jak musical. Św. Stanisław Kostka, jak to ma ostatnio w zwyczaju, dodał mi otuchy i stwierdziłem, że spróbuję.
Dużo łatwiej byłoby wybierać pojedyncze piosenki - całe płyty uczą pokory, bo coś może mnie wybić z własnego rytmu rozważań. Stanąłem więc przed półką, wziąłem oddech, pomodliłem się - i sam się zdziwiłem, ale też ucieszyłem, bo Postne Płyty, to świetne albumy, do których dobrze się wraca (a do niektórych dawno nie sięgałem!).
Drżę na myśl, że w tym roku na tę drogę zapraszam więcej osób, ale odwagi dodaje mi właśnie św. Staszek Kostka - dzielny chłopak - a skoro to jego rok, to wierzę, że wszystko na Bożą chwałę się uda.
Przy sięganiu po Postne Płyty dobrze mieć przygotowane:
- słuchawki (takie intymne, pierwsze słuchanie postnych płyt, może pomóc w skoncentrowaniu się na słowie i dźwięku)
- jakiś notes i coś do pisania (ja zostawię kilka swoich refleksji, ale Pan Bóg jest dużo bardziej pomysłowy i pewnie będzie podpowiadał kolejne)
- otwarte serce (ono w ogóle się przydaje w życiu, a przy takich akcjach, to już zupełnie)
"Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" [POSTNE PŁYTY #1] >>
"Czas na mierzenie się z tym, co najtrudniejsze" [POSTNE PŁYTY #2] >>
Skomentuj artykuł