Ludwik Wiśniewski OP o tym, czego potrzebuje Kościół w Polsce [WYWIAD]
"Przewodniczący KEP czy prymas mogą zwołać o. Rydzyka, ks. Bonieckiego, Tomasza Terlikowskiego, posadzić ich razem przy jednym stole, bo oni wszyscy są ludźmi Kościoła, i powiedzieć: panowie, niech każdy z was przedstawi swoje pretensje i zarzuty wobec innych".
Anna Sosnowska: Czy odczuwał kiedyś Ojciec nienawiść?
Ludwik Wiśniewski OP: Ja nie notuję w swoim życiu uczucia nienawiści.
A rozżalenia? Przecież nie raz ktoś Ojca oczerniał, niesłusznie oskarżał czy na Ojca donosił.
Tak, czułem rozżalenie kilka razy. W 1981 roku, kiedy mieszkałem w Lublinie, ktoś mnie oskarżył o działanie przeciwko biskupowi i Kościołowi. To było związane z głodówką, którą moi uczniowie urządzili w kościele Świętego Ducha, w geście solidarności ze stoczniowcami. Wyjdzie niedługo wywiad rzeka ze mną, gdzie te historie opowiadam z większymi szczegółami. Potem byłem za to pomówienie przepraszany, ale co się stało, to się już stało. W tamtym momencie coś się we mnie w środku urwało. Poczułem, że muszę się stamtąd wyprowadzić, że skończyła się moja miłość do Lublina.
Czasem pod wpływem takich sytuacji człowiek przestaje być do czegoś zdolny, bo jednak nad uczuciami nie potrafimy zapanować w pełni.
Ale Ojciec mi opowiedział historię sprzed trzydziestu lat...
No to historia, która się wydarzyła w ostatnim czasie, ale nie wiem do końca, czy to było rozżalenie. Na pasterce w zeszłym roku abp Michalik, mój kolega, który mnie dobrze zna, skrytykował mnie z ambony, co później opublikowano w "Naszym Dzienniku". Chyba bardziej czułem wtedy zdziwienie niż rozżalenie, że coś takiego, i to w takim momencie można zrobić.
Wydaje mi się, że dla Ojca największą obelgą jest zarzut o działanie przeciwko Kościołowi.
Ja to tak przeżywam.
Ale takich zarzutów pewnie nie da się uniknąć. W niektórych sytuacjach jestem przekonany, że powinienem podjąć jakieś działania, chociaż z góry wiem, że to się może nie podobać. No trudno. I tak należy to zrobić.
Czy Ojciec widzi jakąś szczególną łaskę Pana Boga w tym, że mógł się oprzeć nienawiści, do której miał ojciec tyle "okazji"?
Na pewno mam od dzieciństwa świadomość prowadzenia przez Pana Boga. Natomiast niczego niezwykłego nie widzę w swoim życiu.
Ojciec jest orędownikiem walki bez przemocy. Jak Ojciec odkrył tę filozofię?
Ja się obudziłem dla Polski w grudniu 1970 roku. Mieszkałem wtedy w Gdańsku i byłem świadkiem tego, co się tam działo. Widziałem podpalenie Domu Partii i widziałem wśród ludzi wybuch nienawiści. Dopiero wtedy zrozumiałem, że ten system, w którym żyjemy, jest niereformowalny i w jakiś sposób trzeba przyłożyć rękę do tego, by go skruszyć. Ale w jaki?!
Tak się złożyło, że mi i moim uczniom wpadło do ręki przemówienie Aleksandra Sołżenicyna, które miał wygłosić przy okazji otrzymania Nagrody Nobla. Ono nosiło tytuł Nie kłamać i Sołżenicyn w nim mówił: ten system komunistyczny opiera się na kłamstwie, dlatego sposobem na jego kruszenie jest nieuczestniczenie w kłamstwie.
Te słowa współgrały z hasłem zakonu dominikańskiego: Veritas, prawda. Poczułem wtedy, że mamy program.
"Nie kłamać" i tylko tyle? Czy to nie za mały i nie naiwny środek walki z brutalnym systemem?
To nie było naiwne, bo walka bez przemocy jest prawdziwą walką. Kiedy z taką bronią staje się wobec przeciwnika, ten się zaczyna pienić o wiele bardziej, niż gdyby się w niego rzucało kamienie czy obelgi. To jest broń o wielkiej mocy.
Dlaczego to tak rozsierdza tego po drugiej stronie barykady?
Systemy niesprawiedliwości są oparte przede wszystkim na kłamstwie i kiedy to się demaskuje, to trafia się w samo jądro tego systemu.
Inspirował się Ojciec działaniami Gandhiego i Martina Luthera Kinga, którzy propagowali ruch non violence?
Tak, zapoznawałem się z ich działalnością, ale to już było po Gdańsku, w okresie lubelskim. Tylko że nasza sytuacja miała swoją specyfikę, dlatego chciałbym, żeby ktoś opisał kiedyś naszą polską walkę bez przemocy.
Nie bał się Ojciec, że w którymś momencie ludzie nie wytrzymają, chwycą za normalną broń i cała idea non violence weźmie w łeb?
Kiedy wybuchł stan wojenny, to ja się tego panicznie bałem. Miałem zresztą kilka spotkań z młodymi ludźmi, głównie spoza mojego kręgu, którzy przychodzili i szukali potwierdzenia dla walki z bronią w ręku. Mówili, że nie można tak trwać, że musi jeden czy drugi zginąć, a wtedy komuniści się przestraszą. Ja stanowczo takiemu rozumowaniu zaprzeczałem. Ostatecznym argumentem, jakiego używałem, było zdanie: nie możemy zrobić niczego, z powodu czego będzie się wstydzić ten na Watykanie. On nas weryfikuje wobec świata.
Próbuję wyobrazić sobie protest z 1986 roku, kiedy Ojciec z czterema innymi mężczyznami stanął w centrum Wrocławia z dużym napisem "Uwolnić Frasyniuka". Nie mieliście wtedy takich myśli, że to skrajna naiwność, głupota?
Po pierwsze, Frasyniuk był wtedy dla Wrocławia kimś niezwykłym i wydawało nam się, że zbyt mało się dla niego zrobiło. A po wtóre chcieliśmy pokazać, na czym polega walka bez przemocy. Wcześniej spotykaliśmy się w tym gronie, dyskutowaliśmy, ułożyliśmy apel wzywający do takiej właśnie walki, pod którym potem zbieraliśmy podpisy. Tych podpisów było kilka tysięcy! Do tej pory powinienem gdzieś je mieć. Ta akcja miała pokazać, że taką oto metodą chcemy wprowadzać sprawiedliwość.
A jaką metodą, tu Ojca zacytuję, "wybaczać autorom naszych nieszczęść"?
Trzeba odróżnić dwa pojęcia: przebaczenie i pojednanie. Chrześcijańskie przebaczenie jest bezwarunkowe. Kiedy ktoś mówi: upokórz się przede mną, to ci przebaczę, to nie ma to nic wspólnego z chrześcijaństwem. Trzeba spojrzeć na Jezusa, który nie czekał, aż jego oprawcy wyrażą skruchę, tylko w tym samym momencie, gdy oni wyrządzali mu krzywdę, Jezus się modlił: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". W chrześcijańskim przebaczeniu, tak jak ja je rozumiem, zawierają się trzy elementy. Pierwszy z nich to rezygnacja z odwetu. Dalej, rezygnacja z miażdżenia drugiego człowieka wrogimi słowami.
Bo to też jest przemoc.
Tak. I wreszcie trzeci element: życzenie mojemu krzywdzicielowi dobra, nawrócenia, modlitwa za niego przed Panem Bogiem.
A pojednanie - czym ono jest?
Przy pojednaniu przepraszamy się nawzajem, podajemy sobie rękę, uznajemy nawzajem własne braki.
Na pewno miał Ojciec takie sytuacje, kiedy młodzi ludzie przychodzili do Ojca i zwierzali się ze swojej nienawiści wobec komunistów, bo ci na przykład wykończyli kogoś z ich bliskich. Co Ojciec mówił w takich sytuacjach?
W takich sytuacjach niewiele mówiłem. Wystarczy podać rękę, powiedzieć: rozumiem cię, ale przecież ta droga prowadzi donikąd. Myślę, że kiedy pokazujemy ludziom kierunek, w którym według nas powinni iść, to nie zawsze trzeba to robić wprost, nachalnie, używając słów takich jak: powinieneś, musisz, nie wolno ci. O wiele bardziej chodzi w takich momentach o okazywanie im naszego braterstwa. Warto też zbadać, czy czyjeś życie faktycznie zostało przez oprawców zniszczone, bo czasem może to być jedynie subiektywne odczucie. Ale w takich przypadkach zawsze sprawdza się zasada, że im mniej się moralizuje, tym lepiej.
Czy bliźni, który wyrządził mi wielką krzywdę, nadal jest moim bliźnim?
Oczywiście.
To strasznie trudne.
W okresie PRL kilka razy uczestniczyłem w procesach. Przeważnie przychodziłem tam w habicie i siadałem naprzeciwko sędziego, żeby go troszkę zdeprymować. W niektórych tych procesach obrońcą był Władysław Siła-Nowicki, wielki adwokat, od którego nauczyłem się jednej rzeczy. Tam jawnie było widać, że to nie jest prawdziwy sąd. A on traktował ten sąd jak świątynię sprawiedliwości. Prokurator zachowywał się jak pajac, a Siła-Nowicki zwracał się do niego: "wielce szanowny panie prokuratorze". Nawet jeśli ten sądzony człowiek jest złoczyńcą i za chwilę dostanie karę śmierci, to nie można go traktować jak psa, bo on ma godność ludzką.
W liście do Adama Michnika dotyczącym stanu wojennego podkreśla Ojciec, że nie wszystko można usprawiedliwić systemem, bo w tym systemie pojedynczy ludzie dokonywali konkretnych wyborów moralnych. Jeśli mam przed sobą kogoś, kogo wybory były złe i krzywdzące innych, to jak na niego patrzeć?
Jeśli dochodzimy do wniosku, że ten ktoś jest przestępcą, to trzeba pójść z nim do sądu.
A co z grubą linią zaproponowaną przez Tadeusza Mazowieckiego?
To jest ciągle nieporozumienie. Sam Mazowiecki wielokrotnie tłumaczył, o co mu chodziło. Trzeba też wziąć pod uwagę to, że on przemawiał w niezwykle trudnej sytuacji, kiedy wcale nie było jasne, co się jeszcze może wydarzyć. Gruba linia oznaczała, że oto zaczynamy nową historię. Skończyło się budowanie Polski w komunistyczny sposób. I wzywa się wszystkich, by przyłożyli rękę do nowego wspólnego budowania. Ale to nie oznaczało, że ogłaszamy bezkarność tych, którzy zawinili. A tak to zrozumiano. Albo z powodu złej woli, albo jakiejś strasznej ciasnoty umysłowej. Nikt nie składał żadnej obietnicy, że wszystko będzie wszystkim zapomniane.
Czy zdaniem Ojca radzimy sobie w nowej Polsce z PRL-owską historią? Rozmawiałam niedawno z publicystką Haliną Bortnowską, która uważa, że zupełnie sobie z nią nie radzimy - ani w społeczeństwie, ani w Kościele.
W 1990 roku wyjechałem do Rosji, gdzie przez parę lat mieszkałem. I jak przyjeżdżali do mnie Polacy i strasznie narzekali, to mówiłem: pomieszkajcie trochę tutaj. A czasem im odpowiadałem: a ja myślałem, że będzie jeszcze gorzej.
Nie wolno zapominać, że szalenie wiele zrobiono i nie wolno tego przekreślać, chociaż zawsze towarzyszy nam takie poczucie, że pewnie można było zrobić znacznie więcej.
Zresztą od samego początku, kiedy się rodziła "Solidarność", jedni przyłączali się do niej dla idei, a inni dla własnych interesów czy z powodu własnych ambicji. To jest ta ludzka małość, no przecież trzeba chodzić po ziemi, nie da się do pewnego stopnia tego uniknąć. Oczywiście, trzeba siadać, zastanawiać się, patrzeć, co zrobić, żeby było tego niechlujstwa, błazenady czy cynizmu mniej. Jednak ludzka słabość wdzierała się i będzie się wdzierała wszędzie. Tak to już jest.
Czy w procesie pojednania nie jest ważne poznanie prawdy o tym drugim? Zmierzam tu do pytania o lustrację...
Ja nie jestem przeciwko poznaniu prawdy, ale prawda o człowieku jest ogromnie trudno dostępna. My przecież samych siebie dobrze nie znamy. Natomiast w tej naszej polskiej lustracji, czy ona jest dzika, czy nie, pewnym ludziom wydawało się, że przeczytają kilka ubeckich kartek i mogą osądzać człowieka. Ostrożnie, to nie takie proste. I na takie coś ja się nie zgadzam. Bywało w naszej historii, że procesy sądowe trwały latami, tak wiele czasu zajmowało dojście do prawdy. A myśmy mieli takich "czytaczy" teczek, którzy prędko opisywali w książkach, że ten taki, ten owaki. Nie było tu podjęcia próby wejrzenia w człowieka.
Bo w teczce ciężko znaleźć całą wiedzę o danym człowieku.
To raz. A po wtóre, to, co się u nas z całą mocą objawiło, to pewien rechot, że oto znowu złapaliśmy człowieka na jakimś złu. Napisałem o tym, gdy na jaw wyszła sprawa współpracy z SB ks. Michała Czajkowskiego. Do dziś mi niektórzy zarzucają, że go broniłem. Ja go nie broniłem, bo go nie znałem, ale strasznie mnie bolał ten rechot: kolejny autorytet został przyłapany i obalony. Zamiast normalnie podchodzić do tego, cierpieć w jakiś sposób z powodu domniemanego uwikłania brata, to my triumfujemy.
Ojciec czytał swoje teczki?
Nie chciałem ich czytać, w ogóle mnie to nie interesowało i nie interesuje. Zresztą zdaje się, że są poniszczone.
Na pewno było wielu, którzy na Ojca donosili, także spośród ludzi zaangażowanych w prowadzone przez Ojca duszpasterstwo...
Nie wiem, czy ktokolwiek. Ja się poparzyłem w Gdańsku na takich podejrzeniach. Jak byłem młodym księdzem, to ciągle się mówiło: na pewno tu są wtyczki. Więc w gronie kilku młodych osób zaczęliśmy się zastanawiać, kto to może być. I padło na chłopaka, który się naszym zdaniem dziwnie zachowywał. Już po moim wyjeździe z Gdańska on umarł.
Okazało się, że był ciężko chory i jego dziwne zachowanie stąd wynikało. Wtedy sobie powiedziałem: mnie to w ogóle nie będzie obchodzić, nikogo nie będę podejrzewać. W Lublinie niektórzy mówili: ależ tu u ciebie w duszpasterstwie donosiciel na donosicielu. Ja na to odpowiadałem: nie robię niczego, co musiałbym ukrywać.
Zdaje się, że mój ówczesny przeor lubelski figuruje jako TW i wszystko wskazuje na to, że wciągnięto go na listę wtedy, kiedy przyjechałem do Lublina. To był człowiek, którego ja bardzo dobrze wspominam, który mi bardzo pomagał, to były moje najlepsze lata. I myślę, że jeżeli komuniści rzeczywiście go ciągali, to on był ofiarą, nie ja. I miałbym go oskarżać?
Pamięta Ojciec taką sytuację, kiedy ktoś z duszpasterstwa przyznał się, że na Ojca donosił?
Tak, ale ludzie robili to głównie wtedy, kiedy byli szantażowani. Usiłowali się wywinąć, ale czasem padały jakieś groźby.
Jak Ojciec na to reagował?
Po pierwsze, mówiłem, że w sposób zdecydowany przy najbliższym spotkaniu ma zaznaczyć, iż więcej spotkań już nie będzie. W niektórych sytuacjach, miałem dwa takie przypadki, prosiłem o spisanie tego i przekazanie, żebym mógł to upublicznić, gdyby pojawiły się jakieś nieprzyjemności.
Podobno marzy się Ojcu księga nieprawości. Co to miałoby być?
Zbiór wskazań dla przyszłych pokoleń: tak i tak postępować nie wolno. Może w tej chwili nie potrafimy nawet wymierzyć sprawiedliwości ludziom, którzy faktycznie coś złego uczynili. Natomiast trzeba zebrać te czyny niegodne i powiedzieć: to nie jest właściwy sposób działania. Zacząłem nawet kiedyś taką księgę pisać, ale na razie to zostawiłem. Ważne, żeby taka księga została zaaprobowana przez autorytety, dzięki czemu miałaby swoją wagę. Myślę, że już nigdy nie powróci komunizm, ale chęć manipulowania człowiekiem czy okradania go będzie powracała. Dlatego wydawało mi się rzeczą ważną powiedzenie, że tak nie wolno robić, że to jest niegodziwe.
Wierzy Ojciec w to, że potrafimy wyciągać wnioski z historii?
Potrafimy, ale tylko do pewnego stopnia.
Na tyle, żeby się przestać krzywdzić?
Nie. Tu na ziemi nie ma nieba.
Czym się najbardziej krzywdzimy dzisiaj w Polsce?
Jeśli chodzi o spektrum ogólnokrajowe, to mnie się wydaje, że przede wszystkim brakiem szacunku dla siebie i poniżaniem siebie nawzajem. Widać to choćby przy lekturze prasy. Jak można takie rzeczy wypisywać, że Tusk z Putinem dogadali się, by zniszczyć prezydenta? Bezkarnie się takie opinie wygłasza! Przyzwyczailiśmy się do tego, że wszystko można.
To nie są już nawet kłótnie, ale oszczerstwa, rzucanie w siebie błotem. W imię czego? To przecież element walki politycznej. Rozumiem, że politycy to nie św. Agata, ale jakaś granica przyzwoitości w odnoszeniu się do drugiego człowieka musi przecież istnieć. To mnie szalenie razi.
Czyli jest nam potrzebne pojednanie.
Oczywiście.
Ale to realny postulat?
Trzeba o tym myśleć i w tym kierunku pracować. Ja tu widzę dwie płaszczyzny dla takich działań. Pierwsza to płaszczyzna kościelna i wydaje mi się, że tu jest możliwość pojednania. Niedawno zresztą pisałem do abp. Michalika, że mam mu coś do zaproponowania w tej kwestii, ale nie odezwał się. Przecież taki przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski czy prymas mogą zwołać o. Rydzyka, ks. Bonieckiego, Tomasza Terlikowskiego, posadzić ich razem przy jednym stole, bo oni wszyscy są ludźmi Kościoła, i powiedzieć: panowie, niech każdy z was przedstawi swoje pretensje i zarzuty wobec innych. Nie ma sensu od razu przystępować do dyskusji, bo potrzebny jest czas do namysłu. To mogłoby przynieść dobry skutek.
A ta druga płaszczyzna pojednania?
To płaszczyzna polityczna. Jednak nie widzę takiego autorytetu, który mógłby pokierować sprawą. Niestety, nie widzę w tej chwili takiego człowieka, który byłby ponad wszystkimi podziałami i miał wystarczający autorytet. Na takiego człowieka trzeba czekać, może wreszcie ktoś taki się pojawi. Oczywiście, według mnie byłoby najlepiej (ale to jest wydumana sytuacja), żeby dogadały się różne ugrupowania i ustanowiły prezydentem człowieka zupełnie niepartyjnego.
Ryba psuje się od głowy. Podziały i wrogość między politykami weszły do domów zwykłych ludzi.
Dlatego każdy, kto jest świadomy, że dzieje się coś niedobrego, powinien na swoją miarę jednać ludzi, doprowadzać do autentycznej rozmowy, bo dziś mamy krzyk i wyzwiska.
A jak w tej całej sytuacji plasuje się Kościół?
Dramat polega na tym, że te podziały polityczne weszły w Kościół.
Kto na tym najwięcej traci?
Wszyscy. To, co się w tej chwili dzieje, powinno być analizowane. Ciągle nam się wydaje, że jest dobrze, a tymczasem zaczynamy wchodzić w jakieś bagno. Ja ciągle powtarzam: najwięcej zła w Kościele czynią duchowni, a my mamy tendencję do szukania winnych ze Wschodu, Zachodu, wśród Żydów albo masonów. My, księża, własnymi rękami wypychamy ludzi z Kościoła. Tak mi się wydaje. To próbowałem powiedzieć w liście.
Od jego publikacji w "Gazecie Wyborczej" upłynął rok. Czy w polskim Kościele w tym czasie pojawiły się jakieś nowe zjawiska?
Trzeba się zastanowić, co się dzieje z naszą młodzieżą. W czasie głosowania przeprowadzonego w szkołach średnich 36% tej młodzieży głosowało za Palikotem. Można mówić, że to wygłup, ale ja nie jestem tego taki pewien, bo kolejne badanie pokazało, iż to poparcie dla Palikota wśród młodych rośnie. To, co się tym młodym podoba - ale może się mylę - to antyklerykalizm, oto nareszcie ktoś zabrał się za "czarnych". Wierzę w to, że Ewangelia nadal jest Dobrą Nowiną, czyli można ją przekazywać tak, by ona porywała. Dlaczego nie porywa? Trzeba z jednej strony robić rachunek sumienia, ale z drugiej też przeprowadzić jakieś badania. Obecna sytuacja wymaga kompetentnego pochylenia się i poważnego namysłu, skąd to się bierze i co się tu dzieje.
Nie żałuje Ojciec, że doszło do publikacji listu?
Ja nie mam na ten temat zdania, nie wiem, czy to dobrze. Napisałem ten list do nuncjusza, bo wydawało mi się, iż to właśnie powinienem zrobić. Natomiast on został wyciągnięty i opublikowany. Jeden człowiek przyjechał do mnie specjal nie po to, żeby mnie przekonać do wytoczenia "Gazecie Wyborczej" procesu za publikację listu bez mojej zgody. Procesu żadnego nie będzie.
Nie było też żadnej pozytywnej "rewolucji" po Ojca liście. To chyba przykre, jeśli komuś bardzo zależy na Kościele, a jego głos jest ignorowany?
Każdy ma jakąś swoją odpowiedzialność w Kościele.
Wywiad ukazał się w książce "Nigdy nie układaj się ze złem"
Współwydawcą książki jest Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie
Skomentuj artykuł