Milcząca większość ma głos
Referendum ws. odwołania prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz jest nieważne - wynika z danych opublikowanych w poniedziałek na stronie internetowej PKW. W III Rzeczpospolitej nie po raz pierwszy wygrała milcząca większość.
Zabrakło przy urnach nieco ponad 4 proc. spośród uprawnionych do głosowania, by przeciwnicy rządzącej prezydent mogli święcić triumf. Bo choć Hanna Gronkiewicz-Waltz ogłosiła swoje zwycięstwo, nie trudno spostrzec, że gdyby w referendum wzięło udział ponad 389 tys. uprawnionych do głosowania (czyli powyżej 29,1 proc) to ratusz poniósłby miażdżącą klęskę. Jak Podaje PKW za przedterminowym odwołaniem Gronkiewicz-Waltz było 93,5 proc. głosujących w referendum i tylko 5,07 proc. głosowało za jej dalszą prezydenturą. Nie sądzę, że nieco większa frekwencja mogłaby diametralnie zmienić akurat tak dużą dysproporcję w głosach.
Warto przy tej okazji przypomnieć informację, którą podała dziś "Gazeta Polska Codziennie", że spośród wszystkich 111 referendów, zwołanych w tej kadencji samorządów tylko 16 było ważnych. Można przy tej okazji ukuć termin "deficyt frekwencyjny", który stanowi właściwie stały, charakterystyczny dla realiów III Rzeczpospolitej czynnik (a)społeczny, bez względu na rodzaj wyborów, z jakimi mamy do czynienia. W porównaniu z tzw. krajami starej demokracji u nas postawy obywatelskie są wciąż bardzo słabo zakorzenione. To swoisty paradoks: w Polsce najskuteczniej o kształcie polityki decyduje milcząca większość, która nie chodzi na żadne wybory i w ten sposób cementuje istniejące status quo, gwarantując znanym od lat siłom politycznym względnie stabilne poparcie. Ba, ostatnio byliśmy świadkami, jak w Warszawie z całych sił przekonywano Polaków, że brak udziału w demokratycznych procedurach jest nieledwie... obywatelską cnotą.
Ale problem jest szerszy i dotyczy także tego, co można określić mianem relacji między klasą polityczną a obywatelami. Ta pierwsza, dość wąska grupa (nawet jeśli rozszerzyć ją na administrację lokalną) jest coraz bardziej wyobcowana i opiera swoje relacje ze społeczeństwem na zasadach marketingowych. Politykę robi się przez telewizor, gdy - w najlepszy razie - powinna być wynikową nacisku społecznego na określone partie. Ale milcząca większość nie odczuwa potrzeby takiego zaangażowania. Mamy zbyt niski kapitał kulturowy, który przekłada się na deficyty zaangażowania nawet tak bardzo incydentalnego, jak uczestnictwo w wyborach/referendach. Tym razem zwolennicy Platformy Obywatelskiej mogą się cieszyć, ale z pewnością jeszcze nie raz zapłaczą nad niską frekwencją wyborczą. Bo tak to już w Polsce jest, że wszystkie czynniki społeczne traktuje się tu bardzo instrumentalnie, w sposób coraz mocniej upartyjniony.
Z referendum warszawskiego, jak i z innych tego rodzaju inicjatyw płynie jeszcze jeden wniosek. Chyba najbardziej istotny dla bardzo różnych działaczy społecznych, środowisk aktywnych na niwie publicznej, niezależnie od ich ideowych powiązań (które nie zawsze mają zresztą przełożenie stricte partyjne). Otóż, niestety, w walce z biernym oporem społecznym, z "milczącą większością" wciąż nie mają większych szans. To poważny problem, bo może skutkować "klientelizacją" jakichkolwiek oddolnych działań społecznych, przejmowaniem ich przez ośrodki władzy politycznej, dysponującej szerszym zapleczem, większymi pieniędzmi, przełożeniem na media. A jeśli nawet ruchy społeczne skutecznie obronią się przed takim zjawiskiem, to muszą liczyć się z faktem, że ich wysiłki będą miały bardzo ograniczony zasięg, a w wielu przypadkach (choćby w takim jak referendum warszawskie) nie dadzą pożądanych skutków.
Pozytywne jest jednak to, że referenda samorządowe, jako forma aktywności społecznej stają się coraz powszechniejszym zjawiskiem. Ale chyba dopiero kolejne zmiany pokoleniowe przyczynią się do znaczniejszego poszerzenia odpowiedzialności za przestrzeń wspólną, sferę publiczną. Póki co całkiem dobrze nam w stadzie milczących owiec. Władza też ma powody do radości: biernym społeczeństwem rządzi się tak łatwo...
Skomentuj artykuł