Polska w podwyżkach
Troszkę się zaniedbałem w minionym tygodniu z komentowaniem doniosłych reform ekonomicznych podejmowanych przez rząd, specjalnością którego stały się podwyżki.
A to cen lekarstw, a to wieku emerytalnego, a to podatków. Kraj obiegła wiadomość, że rząd, któremu nie udało się zniszczyć lekarzy i aptekarzy przy pomocy ustawy refundacyjnej, ani internautów przy pomocy umowy ACTA, wziął się za niszczenie przedsiębiorców przy pomocy podwyższenia podatków nazywanych dla zmyłki "składkami na ubezpieczenie emerytalne". Przynajmniej tak zapowiedział Pan Premier Tusk podczas jakiegoś spotkania z kobietami. Wyszedł widocznie z założenia, że "prywaciarze" nie będą mieć czasu żeby protestować, bo muszą pracować. Nikt im bowiem pensji nie wypłaca, sami ją muszą zarobić.
Przy okazji wyszło na jaw, że nie chodzi o żadne "oszczędzanie" na nasze przyszłe emerytury tylko o bieżące dochody państwa. "Prywaciarz" nie liczy przecież na emeryturę od państwa tylko na swoją własną firmę. Woli inwestować w jej rozwój, niż płacić tak zwane "składki" na emeryturę państwową. Bo perspektywa, że o wiele większe dochody na starość uzyska jak swoją firmę rozbuduje, jest o wiele bardziej realna niż perspektywa wysokiej emerytury z ZUS i OFE. Co więcej - nikt mu nie będzie dyktował, czy ma w swojej firmie pracować do lat 65, 67, czy może tylko do 50 - jeśli działalność firmy na to pozwoli.
Jak pisał ojciec socjologii - Aleksander de Tocqueville - nie ma takiego bezeceństwa, którego nie popełniłby skąd inąd nawet najbardziej liberalny rząd jak mu w kasie zabraknie pieniędzy. A zważywszy, że nasz rząd liberalny bynajmniej nie jest, to i bezeceństwa przychodzą mu łatwiej.
Jerzy Urban powiedział kiedyś nieopacznie na jednej z konferencji prasowych, gdy pełnił funkcje rzecznika stanu wojennego, że "rząd się sam wyżywi". No właśnie. Musi jednak w tym celu podwyższyć podatki. Ale podatki są różne i mają różne konsekwencje.
Najgorsze są podatki dochodowe i inne podatki bezpośrednie obciążające pracę - w tym składki ubezpieczeniowe. Piszą już o tym nawet eksperci OECD w swoim oficjalnym raporcie "Taxing Wages 2009-2010". Niestety, od czasów upadku komunizmu, te akurat podatki były w Polsce najczęściej i najbardziej podwyższane. W 1989 roku tak zwana składka na ZUS wynosiła 38%. Potem wszystkie składki obciążające pracę podwyższono okresowo nawet do 47,5%. Ale w międzyczasie gdy wprowadzano podatek dochodowy to "ubruttowiono" wynagrodzenia o 20%. Oczywiście tylko na papierze. Ale konsekwencje dla płacących składki wcale nie były papierowe, tylko jak najbardziej realne. Podwyższone składki zaczęły być bowiem naliczane od sztucznie podwyższonej podstawy.
Podobno dla koncernów zachodnich praca w Polsce i tak jest tania. Być może w porównaniu z pracą w Niemczech, Francji, czy Wielkiej Brytanii. Ale już nie z Dalekim Wschodem. Polskich przedsiębiorców nie interesuje zresztą koszt pracy za granicą, tylko różnica między wynagrodzeniem netto, a podatkami i składkami, które trzeba oddać państwu. A ta różnica należy do najwyższych w Europie. A to przecież mali i średni przedsiębiorcy zatrudniają 75% legalnie pracujących Polaków. I oczywiście 100% tych, którzy pracujących nielegalnie. To w tych przedsiębiorstwach powstaje ponad 65% PKB. Jak zatem nazwać działania rządu? Jakbym nie wiedział, że głupota, pomyślałbym że sabotaż. Część przedsiębiorców przeniesie się bowiem do szarej strefy, część za granicę - na przykład na coraz bardziej popularną Słowację. Tego co planuje rząd nie zrobili "prywaciarzom" nawet komuniści! Jak to wytłumaczyć? W Ministerstwie Finansów twierdzą, że nic o planach podwyższania składek nie wiedzą. Może wiec Pan Premier tak tylko sobie "chlapnął"? Ale ostatnio wola Pana Premiera ma siłę przeistaczania się w prawo. Tak było z ustawą refundacyjną, tak było z umową ACTA. Zobaczymy jak będzie tym razem. W każdym razie Pan Premier nie będzie mógł powiedzieć, że nikt nie ostrzegał - jak próbował się tłumaczyć przy poprzednich wpadkach.
Skomentuj artykuł