Referendalna bieda z nędzą. Ale "na bogato"
Czy zdarzyło się Państwu, że ktoś sprzedał wam marnej jakości produkt za duże pieniądze? Pewnie czuliście się wtedy oszukani. Niedzielne referendum to niestety dobry przykład powyższej sytuacji.
Referendalna bieda z nędzą ma kilka aspektów.
Po pierwsze, niska frekwencja, kompletnie niewspółmierna z kosztami finansowymi całego przedsięwzięcia.
Po drugie, okoliczności przeprowadzenia tego referendum mają mocno nieprzyjemny politycznie zapaszek.
Po trzecie wreszcie, przynajmniej jedno z referendalnych pytań było zadane kompletnie bez sensu, a i jakość sformułowania pozostałych wiele zostawia do życzenia.
Niska frekwencja, grube miliony
Zacznę od pierwszej kwestii. W niedzielnym referendum wzięło udział 7,81 proc. uprawnionych Polaków. Członkowie Państwowej Komisji Referendalnej stwierdzili, że było to drogie przedsięwzięcie: referendum kosztowało około 100 milionów złotych, czyli jeden oddany głos kosztował około 30 zł.
Niska frekwencja nie może dziwić - był to właściwie przedwyborczy pomysł (jeśli nie rodzaj "szantażu" wobec polityków rządzącej partii) ze strony Pawła Kukiza, a z pewnością tej jego części, która wspiera wprowadzenie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych.
Były prezydent Bronisław Komorowski, licząc na to, że w drugiej turze niedawnych wyborów prezydenckich poprze go choć część elektoratu Kukiza, zdecydował się ogłosić przeprowadzenie referendum.
Przedwyborcza gra Komorowskiego (a poniekąd także Platformy Obywatelskiej, bo bez jej parlamentarnego wsparcia rzecz nie doszłaby do skutku) okazała się dla nas wszystkich dość droga.
W dodatku w ostatnim czasie ruch skupiony wokół Pawła Kukiza zaliczał jedną po drugiej efektowne wpadki i całe to środowisko nie było zdolne wykrzesać z siebie dość energii, dość organizacyjnego potencjału, by zachęcić większą liczbę Polaków do udziału w referendum. Sam zresztą należę do tych, którzy celowo, w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa, na referendum nie poszli. Nie chciałem brać udziału w tej hecy.
Wielka heca z pytaniami
Z całą świadomością użyłem określenia "heca" (a i tak jest to eufemizm). Jak inaczej nazwać przedsięwzięcie, które w dodatku było kompletnie nieprofesjonalne od strony merytorycznej? Mówię o samych pytaniach.
Pozwolę je sobie przypomnieć:
- Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej?
- Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa?
- Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem zasady ogólnej rozstrzygania wątpliwości co do wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika?
Zacznijmy od ostatniego z pytań. Ono właściwie nie powinno paść w tym referendum. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że w lipcu tego roku Sejm przeprowadził nowelizację Ordynacji Podatkowej, w ramach której wprowadzono poprawkę zaproponowaną przez PSL.
Głosi ona, że "niedające się usunąć wątpliwości co do treści przepisów prawa podatkowego rozstrzyga się na korzyść podatnika". Za przyjęciem poprawki głosowała opozycja oraz PSL. PO było przeciw idąc za wskazaniami Ministerstwa Finansów, w sumie za przyjęciem poprawki głosowało 242 posłów, a przeciw było 202.
Zmiany mają wejść w życie 1 stycznia 2016 r. Czyli w referendum zadano pytanie o kwestię już właściwie przesądzoną w parlamencie blisko dwa miesiące temu na korzyść podatników.
Co do pytania o wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Po pierwsze było ono szalenie nieprecyzyjne, gdyż system JOW ma bardzo różne konkretne aplikacje w wielu krajach, gdzie jest stosowany w przypadku wyborów parlamentarnych. Z pozoru pytanie było jasne, ale na gruncie konstytucyjnym, prawnym rzecz staje się o wiele bardziej skomplikowana.
Na bardzo ważną kwestię zwrócił w tym kontekście uwagę politolog dr Marcin Gerwin w wywiadzie dla "Nowego Obywatela": "pytanie w sprawie JOW-ów jest przede wszystkim niezgodne z konstytucją. Pytanie o to, czy wprowadzić w Polsce okręgi jednomandatowe, może na dobrą sprawę oznaczać pytanie, czy wprowadzić system wyborczy na wzór brytyjski, który jest nieproporcjonalny, a więc niezgodny z naszą konstytucją. Można go wprowadzić, ale po jej wcześniejszej zmianie. Tylko że konstytucja nie przewiduje takiego trybu wprowadzania w niej zmian - wykreślenia słowa »proporcjonalne« poprzez referendum. Nie ma takiego trybu, może to zrobić tylko parlament. W konstytucji jest opisana cała procedura tego, jak się ją zmienia".
Kto powinien płacić partiom?
Jednym zdaniem: także to pytanie nie było właściwie w żaden sposób wiążące politycznie i ustrojowo. Zresztą, nawet Paweł Kukiz, prezentujący się jako radykalny zwolennik JOW, gdy mówiono mu o dysfunkcjach tego systemu, odpowiadał, że on może nawet byłby za modelem wyborczym opartym na "pojedynczym głosie przechodnim". Naprawdę, trudno to wszystko było traktować serio.
Wreszcie, podobnie nieprecyzyjne, było pytanie dotyczące utrzymania dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Nie oferowało przy tym żadnego pozytywnego kontr-rozwiązania.
Świetnie brzmiało za to jako obietnica "zamknięcia koryta" politykom. Ale w gruncie rzeczy niesie ono ze sobą wiele fundamentalnych pytań, na przykład skąd polska klasa polityczna będzie ewentualnie czerpać środki do utrzymania własnych struktur, dążenia do władzy i jej utrzymywania.
A to w polskich realiach jest pytanie o jakikolwiek wpływ obywateli na polityków i jakąkolwiek odpowiedzialność polityków przed obywatelami. A także pytanie o to, dla czyjego dobra w ogóle stanowi się w Polsce prawo.
Warto przy okazji przypomnieć, że Platforma Obywatelska w ostatnim czasie na wielkich billboardach przypominała, że jest właśnie za zniesieniem finansowania partii z budżetu. Przypomnę także i to, że Paweł Kukiz w głośnym wywiadzie dla TV Republika przyznawał, że zdaje sobie sprawę z faktu, iż zniesienie utrzymywania partii ze środków z budżetu może oddać je na pastwę bardzo wielkiego biznesu (który wtedy po prostu będzie kupował sobie korzystne dla siebie ustawy).
Tak czy inaczej: mieliśmy do czynienia raczej z jakimś dziwnym "konkursem piękności" niż z faktycznym, dobrze przygotowanym referendum z precyzyjnie i merytorycznie przygotowanymi pytaniami.
Kpiny z obywateli
Nie sposób odnieść wrażenia, że większość Polaków dobrze tę ostatnią kwestię zrozumiała. Szkoda tylko, że politycy sprowadzili ważną przecież instytucję obywatelskiego współuczestnictwa w demokratycznych rozstrzygnięciach, jaką jest ogólnokrajowe referendum, do rozgrywki o własne cele.
Niestety, taka gra jeszcze wzmaga poczucie braku zaufania Polaków do państwa, jego instytucji, klasy politycznej, sprowadza takie wydarzenia jak referendum do jeszcze jednej "fasady demokracji". Niby zaproponowano nam udział w demokratycznej inicjatywie, ale w gruncie rzeczy rzecz cała sprawiała wrażenie prowizorki urządzonej na szybko w imię przedwyborczej gry.
Ale większość obywateli miała na tyle rozumu, że dobrze uchwyciła w czym rzecz i nie wzięła tego serio.
Być może - na dłuższą metę - potrzebne jest przemyślenie mechanizmów referendalnych, by nie stanowiły własnej kpiny. Niewykluczone, że potrzebny jest na przykład zakaz organizowania ogólnokrajowych referendów w czasie okołowyborczym.
A referenda powinny być poprzedzone szeroką dyskusją choćby z udziałem konstytucjonalistów, dotyczącą merytorycznej zawartości pytań. Chyba od tego należałoby zacząć w Polsce "walkę z systemem": od merytorycznej pracy na rzecz dobrego funkcjonowania i wysokiej jakości mechanizmów partycypacji obywateli w demokratycznych procedurach, jakimi już dysponujemy, a nie od trujących gruszek na wierzbach.
Skomentuj artykuł