Belgowie wybierają dziś swój parlament
w Sint-Joris-Weert (fot. EPA/ERIC LALMAND)
Na dwa i pół tygodnia przed objęciem przez Belgię unijnej prezydencji, 7,7 mln belgijskich wyborców wybiera w niedzielę 150 deputowanych i 40 senatorów w przyspieszonych wyborach, w których sondaże dają szanse na sukces flamandzkim nacjonalistom.
Belgijscy dyplomaci zapewniają, że ich kraj świetnie sprosta już po raz 12. obowiązkowi prezydencji UE rozpoczynającej się 1 lipca, mimo że najpewniej nie uda się w ciągu sześciu miesięcy powołać nowego rządu, a krajem będzie wciąż rządził dotychczasowy gabinet ds. bieżących premiera Yvesa Leterme'a. Ale Belgia nie ma ambicji być na świeczniku, wręcz przeciwnie - chce wzmocnić rolę szefa Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya, który wcześniej był belgijskim premierem.
Flamandzka nacjonalistyczna partia N-VA jest w czołówce sondaży, które dają jej rekordowe poparcie w wysokości 24-26 proc., o 7-10 pkt proc. więcej, niż rządzącym dotychczas flamandzkim chadekom. To wynik porażki ich przywódcy, czyli Leterme'a, który wbrew obietnicom wyborczym sprzed trzech lat nie potrafił doprowadzić do porozumienia z frankofońską mniejszością w Belgii co do dalszego wzmocnienia regionów kosztem państwa federalnego. Na skutek fiaska negocjacji pięciopartyjny rząd podał się do dymisji 22 kwietnia, co pociągnęło za sobą przedterminowe wybory. Lider N-VA Bart De Wever nie zawahał się zbić na tym kapitału politycznego i nadał ton kampanii wyborczej, nawołując do przekazania Flandrii i Walonii wszystkich uprawnień poza polityką zagraniczną i obrony. W dalszej perspektywie, uważa De Wever, istnienie Belgii będzie niepotrzebne i kraj "wyparuje", jak sam powiedział. Na tym ma zyskać jego rodzima, zamożniejsza Flandria, niechętna transferom finansowym na frankofońskie południe kraju.
O ile spory między niderlandzkojęzycznymi Flamandami a frankofonami z Walonii i Brukseli pozostają nierozwiązane, to jest zgoda partii politycznych co do konieczności naprawy finansów publicznych. Przyszły rząd będzie musiał przedsięwziąć drastyczne oszczędności, szacowane na 22 mld euro do 2015 roku, by zbić deficyt sięgający 6 proc. PKB i dług publiczny w wys. 96 proc.
W podzielonej na regiony i wspólnoty językowe Belgii Walonowie i Flamandowie głosują tylko na "swoje" partie. Skomplikowana federalna struktura i proporcjonalna ordynacja wymagają tworzenia szerokich koalicji i oznaczają w praktyce, że wybory odbywają się w dwóch turach - najpierw wyborcy oddają głosy, a potem partie między sobą ustalają, kto tak naprawdę będzie rządził. Według sondaży, na największą rodzinę polityczną kraju wyrastają socjaliści po obu stronach granicy językowej. To oznacza, że szanse na urząd premiera po Leterme'ie ma lider frankofońskich socjalistów Elio Di Rupo. Belgia nie miała francuskojęzycznego premiera od 1974 r., więc frankofoni wiążą z jego osobą wielkie nadzieje.
Głosowanie w Belgii jest obowiązkowe, więc wysoka frekwencja jest z góry zapewniona, choć może być niższa niż dotąd na skutek zniechęcenia części Belgów do polityki pod znakiem nieustających kryzysów. Tym bardziej, że w praktyce i tak od 2003 r. nie nakłada się już grzywien dla niesubordynowanych obywateli w ustawowej wysokości 27,5-55 euro.
Głosowanie elektroniczne w lokalach potrwa do godz. 15, a za pomocą tradycyjnych kart - do godz. 13.
Skomentuj artykuł