Wolność grubymi nićmi szyta
Żona otrzymuje zdjęcia męża z kochanką, a on na to: "Zosiu, zastanów się komu to służy, kto sabotuje naszą miłość? A poza tym, listonosz, który to przyniósł, siedział kiedyś w więzieniu. Czy można mu ufać?". Niestety, ale tak dziś wygląda afera taśmowa w kabaretowym skrócie.
Od tygodnia codziennie, jedni z niepokojem, inni z obojętnością, na żywo obserwujemy spektakl niekompetencji państwa polskiego. Obraz struktur władzy, który się z niego wyłania, jest zatrważający. I wcale nie dlatego, że podsłuchani politycy okazali się mówić (a właściwie bluzgać) ludzkim głosem. Nie bądźmy naiwni i nie udawajmy świętoszków gorszących się nagle wulgaryzmami, padającymi w rozmowie przy winie. Problem jest znacznie poważniejszy i polega nie tyle na estetyce polityki, co raczej na następującym powoli, lecz systematycznie, rozmyciu odpowiedzialności za treść wypowiedzianych słów.
Kiedy Donald Tusk podczas pierwszej konferencji po ujawnieniu treści nagrań kompromitujących Belkę i Sienkiewicza zabrał głos, większość komentatorów spodziewała się popisu siły i błyskawicznej dymisji szefa ABW. Zamiast tego usłyszeliśmy historię o "prywatnym spotkaniu dwóch gentlemanów zatroskanych o losy ojczyzny", połączoną jednocześnie z szantażem emocjonalnym: albo trzymacie z bandytami nielegalnie podsłuchującymi establishment, albo z państwem Polskim. Tym samym premier nie tylko postawił społeczeństwo przed fałszywą alternatywą, ale również, podobnie jak rozmówcy, interes narodu utożsamił z interesem partii rządzącej. Przy skali społecznej nieufności do władzy, narastającego przez weekend napięcia i zrozumiałego w tym klimacie szukania winnych, Tusk wybrał wariant najgorszy z możliwych - utrzymania politycznego status quo.
Wszyscy, którzy przyrównują aferę taśmową do rodzimej wersji "House of Cards", zdają sobie zapewne sprawę, że premier nie odrobił jednej z najważniejszych lekcji, wypływających z tego serialu - nie w każdej bitwie należy brać udział. I tak jedna słabość doprowadziła do drugiej, skutkując nastawioną na kompromitację prokuratury i państwa polskiego "interwencją" w redakcji tygodnika "Wprost".
Przyznam szczerze, że wieczór 18 i poranek 19 czerwca wydawał mi się momentem przełomowym. Tylko ślepiec nie ujrzałby w szamotaninie funkcjonariuszy z dziennikarzami i defensywnej postawie Tuska na konferencji o 8 rano znaków zapowiadających upadek tego rządu. Kiedy Monika Olejnik wypowiadała do premiera słynne już słowa o dziennikarzach, którzy murem stoją przeciwko władzy, szef Platformy zamarł.
Obliczona na wyciszenie afera taśmowa nabrała rumieńców. Dziennikarze wystraszeni szarpaniną z Sylwestrem Latkowskim na jeden wieczór zjednoczyli się, aby własnymi piersiami bronić wejścia do redakcji szturmowanego przez policję tygodnika. Zamęt i skandal. A po kilku dniach? I tutaj dochodzimy do punktu przełomowego, po którym wszystko zaczyna się gmatwać.
Po kilku dniach okazało się, że wyważone w redakcji drzwi nie są symbolicznym pogwałceniem wolności słowa, a jedynie efektem zakulisowej gry wewnątrz służb. Że dziennikarze dzielą się znowu na prawicowych (jak to po ochłonięciu napisała redaktor Olejnik - "wrzeszczących na premiera"), i całą rozsądną resztę. Dosyć szybko środowiska radia TOK FM i "Gazety Wyborczej" przypomniały sobie, jak mocne więzy łączą je z panującym układem. I zaczęły sie upomnienia, studzenie emocji, porównanie nawoływań o dymisję rządu do owczego pędu i pisanie z troską moralitetów o tym, jak to Latkowski, który mieni się obrońcą IV władzy, w rzeczywistości jest cwaniaczkiem z kryminalną przeszłością.
Teraz wiemy już, że kwestią czasu pozostaje ujawnienie kolejnych nagrań. Z przecieków rozmowy Grasia z Kulczykiem wynika, że ABW pod rządami ministra Sienkiewicza była "sprawnie prowadzoną firmą", która pewnych biznesmanów po prostu "zostawiała w spokoju". Jedno staje się jasne - wojna na górze właśnie się rozpoczęła, a media uwikłane w politykę obrały już strony.
Uważajmy zatem na tych, którzy słysząc złą nowinę, najpierw stawiają pod sąd posłańca. Jeżeli prestiżowy amerykański magazyn Bloomberg View nazywa Belkę "najgorszym zarządcą banku centralnego w Europie", a o aferze taśmowej w kontekście gwałcenia wolności słowa pisze już nawet "Al Jazeera", mamy się czego obawiać. I mamy święte prawo domagać się od mediów i rządzących działania zgodnie z dawno zapomnianym terminem racji stanu.
Jeśli w taki sposób świętujemy 25 lat wolności, to słowo daję, niczego nas ta wolność nie nauczyła. A karą za ignorancję jest popełnianie ciągle tych samych błędów.
PS. Jak to jest, że na "prywatnym spotkaniu dwóch gentlemanów zatroskanych o losy ojczyzny", rachunek płaci się z funduszu reprezentacyjnego NBP? Ot, taki detal.
Marcin Makowski - redaktor i publicysta DEON.pl, twórca portalu DziwnaWojna.pl. Jego teksty można przeczytać na blogu autorskim. Twitter: @makowski_m
Skomentuj artykuł