Adam Szustak OP: wtedy zobaczyłem, jaki naprawdę jest Bóg
"Nagle zrozumiałem, że siedzi przede mną sam Pan Bóg i mówi do mnie, że weźmie mój grzech i będzie go ze mną nosił" - dominikanin opowiada historię swojego nawrócenia.
Pierwsze kroki postawione u dominikanów wiązały się z pewnym zaskoczeniem. Do tej pory jedynym dominikaninem, jakiego spotkałem, był ojciec Mirosław Pilśniak, który podczas naszych rekolekcji chodził w białym habicie. Gdy wszedłem do poznańskiego klasztoru, zobaczyłem ojca Jana Górę, który miał na sobie czarną kapę. Pomyślałem: „Kurczę, chyba wstąpiłem nie do tego zakonu, co trzeba, bo ci goście inaczej się ubierają”. Na szczęście szybko mi wyjaśniono, że nie pomyliłem się i to jest ten zakon, o który mi chodziło.
Pierwszy rok, który spędziłem u dominikanów, był dla mnie niczym miesiąc miodowy. Przez cały roczny nowicjat spełniały się wszystkie moje oczekiwania względem tego, jak powinno wyglądać życie zakonne, którego pragnąłem. Uświadomiłem sobie, że wszystko, co było we mnie, czyli to, jak chciałbym żyć, jak chciałbym się modlić, jak prowadzić życie duchowe, jak budować relacje z braćmi, jakich przedmiotów się uczyć, jakie podejmować aktywności zakonne i wiele innych rzeczy, jest w tym zakonie. Wstępując do zakonu, nie wiedziałem nic o dominikanach, poszedłem zupełnie w ciemno, nie mając pojęcia, czy to zakon zamknięty czy otwarty, czy będą trzymać mnie do końca życia za klauzurą, czy wypuszczą w świat. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy na jednych z pierwszych zajęć w nowicjacie, powiedzieli nam: „Witamy w zakonie braci kaznodziejów”. Wtedy znów pomyślałem, że się pomyliłem, bo miałem przecież iść do dominikanów, a nie kaznodziejów. Oczywiście, dominikanie to nazwa zwyczajowa, a oficjalnie nazywamy się Zakon Braci Kaznodziejów. Czułem się więc zupełnie nieprzygotowany do tego, w co wszedłem. Nie rozeznałem po jezuicku mojej drogi, tylko ślepo poszedłem za głosem Pana Boga, który pokazał mi, że choć ja niczego nie zrobiłem, On przygotował wszystko tak, bym stał się najszczęśliwszym człowiekiem świata.
Rok miodowy trwał niecały rok, dokładnie dziesięć miesięcy. Po tym czasie nastąpił krach, ponieważ znów się zakochałem. (Taką już mam kochliwą naturę). Zakochałem się prawie bez żadnego kontaktu. Widywałem ją na mszach w kościele, dosłownie dwa lub trzy razy z nią rozmawiałem, ale to wystarczyło. Byłem przekonany, że właśnie ona zostanie moją żoną. Po pierwszym roku formacji zakonnej składa się pierwsze śluby. W związku z tym, że się zakochałem, miałem pewność, że ich nie złożę, choć wszystko mówiło mi, że właśnie ten zakon to moje miejsce. Może niektórzy z Was znają taki stan, gdy czasem rozpoznaje się Pana Boga i Jego drogi jako rzeczywistość zupełnie nam odpowiadającą i prowadzącą do szczęścia, a mimo to i tak nie chce się za Nim pójść. Wtedy właśnie czegoś takiego doświadczyłem. Święty Augustyn miał w swoim życiu bardzo podobnie, ale wtedy, przed pierwszymi ślubami, jeszcze tego nie wiedziałem. Poznał Pana Boga, wiedział, że On jest jedyną prawdą, za którą warto pójść, a jednocześnie nie znajdował w sobie żadnej siły, by cokolwiek w tym kierunku zrobić, by zerwać z grzechem i pójść za Panem Bogiem. I ja wiedziałem, że w zakonie mam wszystko, czego mi potrzeba, a jednocześnie w głowie brzmiała mi tylko jedna myśl: „Odchodzę, nie składam ślubów, żenię się”.
Przed składaniem ślubów zakonnych pojechaliśmy z braćmi na rekolekcje do Krosinka, małej miejscowości pod Poznaniem. Stamtąd mieliśmy wyjechać dopiero rano w dniu pierwszej profesji. W noc poprzedzającą dzień składania ślubów zupełnie nie mogłem spać. I gdy przebudziłem się około drugiej w nocy, po dotychczasowym półśnie, poszedłem do kaplicy. Tam wymyśliłem, że zawrę z Panem Bogiem pewien układ. Powiedziałem Mu: „Boże, zasadniczo nie chcę składać tych ślubów, bo chcę odejść i się ożenić. Wiem jednak, że Ty chcesz. Umówmy się zatem tak: Jeśli tam dojadę, dotrę do Poznania i nic nie stanie mi na drodze, nic mnie nie zatrzyma, stanę przed ołtarzem, to złożę te śluby. Jeśli jednak coś lub ktoś mnie w jakiś sposób zatrzyma, jeśli nastąpi jakaś nadzwyczajna interwencja zewnętrzna, to ich nie złożę, bo uznam, że to znak, iż nie chcesz, bym je składał”. I jak się łatwo domyślić, nic nadzwyczajnego się nie stało. Dojeżdżałem więc na te śluby z myślą: „Kurczę, czemu On nic nie robi?”. Wszystko we mnie wołało: „Zrób coś, Boże!”. Ale On nie zrobił i śluby złożyłem.
Potem zaczęło się w moim życiu dziać bardzo źle. Skończył się mój miodowy czas w zakonie, nastało normalne, zwykłe, szare życie zakonne, a we mnie żywe było wewnętrzne rozdwojenie. Z jednej strony miałem wrażenie, że jestem w najlepszym miejscu świata i że mam tu wszystko, czego potrzebuję do szczęścia. Z drugiej zaś strony doświadczałem wszelkich możliwych ataków złego, co w praktyce oznaczało, że mój wcześniejszy gnój związany z nieczystością wrócił. Żyłem więc w zakonie, jednocześnie funkcjonując w totalnym wewnętrznym upodleniu. Ten stan osiągnął swoje apogeum na czwartym roku studiów, kiedy to postanowiłem, że odchodzę z zakonu. Moja decyzja wynikała z przekonania, że się zupełnie nie nadaję, by być w tym miejscu, że moje życie zupełnie nie odpowiada temu powołaniu. Myślałem, że jestem do niczego, bo nie umiem ani się modlić, ani żyć w czystości. Do tego w zakonie miałem być święty, a stałem się trzy razy gorszy, niż byłem wcześniej. Podjąłem decyzję o odejściu. Chodziłem z tą myślą przez cały rok, aż w końcu wydarzyło się coś, w czym Pan Bóg bardzo mocno o mnie zawalczył. On robił to oczywiście od początku, kiedy najpierw dał mi jasność, że mam iść do dominikanów, potem kiedy to wielokrotnie potwierdzał przez nowicjat, ale ja tego nie dostrzegałem. Wkroczył więc w moje życie mocno, bym się w końcu zorientował. Wkroczył tak, jak to zostało opisane w Księdze Jozuego - z wielką miłością i słowami:„Ja zrobię wszystko za ciebie. Skoro ty nie możesz, Ja to zrobię”.
Mieszkałem wtedy w jednej celi z takim bratem, na którego do dziś wołamy „Żubr”, ponieważ ma gęstą i długą brodę, czyli wygląda jak żubr, a do tego pochodzi z Hajnówki, czyli z samej Puszczy Białowieskiej. Żubr był wtedy w klasztorze kantorem, a ja liturgistą. Gdy mu powiedziałem o swoich rozterkach i już w sumie podjętych decyzjach, on na to odpowiedział: „Słuchaj, Adaś, musisz iść do Golonki”, co oznaczało, że mam iść do naszego magistra ojca Tomasza Golonki, który odpowiadał wtedy za wszystkich braci studentów, więc de facto decydował także o tym, kto ma być w zakonie, a kto nie, ponieważ on przedstawiał kapitule braci do ślubów wieczystych. Zareagowałem: „No co ty, przecież nie mogę pójść do Golonki, bo gdy mu opowiem wszystko, co się dzieje i jak żyję, to mnie wywali”. Chodziłem jednak długo z tą myślą i gdy już byłem na skraju wytrzymałości, w końcu umówiłem się na rozmowę z Golonką. Ta rozmowa, jak się później okazało, była jednym z trzech najważniejszych momentów mojego życia. Trwała około półtorej godziny, a raczej ja mówiłem przez cały ten czas. Idąc na to spotkanie, zdecydowałem, że „jadę na ścianę”, czyli robię totalne kamikadze i wszystko, co we mnie siedzi, bez żadnych ucieczek i pominięć mu opowiadam. Zrobiłem tak zwanego „danona”, czyli według tego, co mówiła stara reklama jogurtów Danone, „oddaję tobie, co kryję w sobie”. To powiedzenie wymyśliliśmy kiedyś z braćmi, stwierdzając, że jeśli ktoś bez ogródek opowiada o sobie, to właśnie robi „danona”. Z takim założeniem poszedłem do Golonki i rzeczywiście zrobiłem totalnego „danona”, nic nie zostawiłem dla siebie, tylko wszystko mu opowiedziałem. Przez te półtorej godziny wyznawałem mu szczerze wszystkie syfy mojego życia.
Gdy skończyłem mówić, czułem się zupełnie wypłukany, bo wszystko, absolutnie wszystko opowiedziałem. Moją wypowiedź zakończyłem sentencją: „Dziękuję za współpracę. Było miło spędzić łącznie z nowicjatem te pięć lat w zakonie, jestem już spakowany, bo rozumiem, że się żegnamy”. Ojciec Tomasz spojrzał na mnie i powiedział tylko dwa zdania. Potem oczywiście dopowiedział więcej, ale pierwsze dwa zdania, które od niego usłyszałem, były dla mnie tak porażające, że będę je nosił w sobie do końca życia. Pierwsze z nich, z pominięciem wszystkich przekleństw, które najpierw padły, bo to była męska rozmowa, brzmiało: „Adaś, jeśli jest tak, jak mówisz, to jest źle”. I tu proszę dołożyć sobie wszystkie określenia, którymi posługują się mężczyźni, gdy próbują opowiedzieć, że sytuacja jest naprawdę kiepska. Gdy usłyszałem te słowa Golonki, pomyślałem, że robi się nieciekawie, bo jeśli on jest w takim stanie, że używa takich określeń, to zaraz mnie tak zbluzga, że się nie pozbieram. Chciałem więc jak najszybciej się stamtąd ulotnić, usłyszałem jednak kolejne zdanie, które było dla mnie jak siekiera, ponieważ skutecznie rozorało mi serce. Magister powiedział: „Słuchaj, Adaś, dawaj jeszcze więcej. Będziemy to nosić”.
Na początku w ogóle nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Zastanawiałem się: „Co to znaczy «dawaj jeszcze»? Mam wymyślać?”. Chodziło mu zaś o to, że jeśli mam coś jeszcze, czego się wstydzę, co chowam, co chcę zachować dla siebie, z czym sam się mierzę i co sam noszę, to mam to wypowiedzieć, byśmy mogli nosić to razem. Ja jednak zrobiłem stuprocentowego «danona»”, więc nie miałem nic do dodania. Golonka więc powtórzył: „Dobra, w takim razie będziemy to nosić, czyli wezmę to razem z tobą i wspólnie zmierzymy się z tym, by mogło być lepiej”. Wtedy dopiero do mnie dotarło, co naprawdę oznaczają jego słowa. Uświadomiłem sobie, że stoi przede mną człowiek, któremu właśnie opowiedziałem największy gnój swojego życia, a on mnie nie odrzucił, nie potępił, nie wyrzucił z pokoju, tylko powiedział, że razem ze mną będzie dźwigał ten ciężar, by mi nie było tak ciężko, jak jest. On po usłyszeniu tego całego syfu chciał mi pomóc się z nim uporać.
W tym momencie Golonka zniknął mi zupełnie z oczu i nagle zrozumiałem, że przede mną siedzi sam Pan Bóg. On mi mówi te słowa, że weźmie mój grzech i będzie go ze mną nosił. To było pierwsze doznanie łaski Bożej w moim życiu. Nagle zobaczyłem, jaki naprawdę jest Bóg. On mi się objawił w Tomaszu Golonce, a raczej w tym, co Golonka wobec mnie zrobił. Bóg usiadł przede mną i powiedział: „Daj Mi, Rachab, najgorszy syf, który masz, a Ja wejdę, położę się z nim i tam właśnie będę cię kochał”. Gdy to wszystko dotarło do mojego serca, od razu zrodziła mi się myśl: „Kurcze, to ja w tym zakonie chcę być do końca życia!”. To wydarzenie było dla mnie niczym ślub, bo stwierdziłem, że skoro w tym miejscu jest Ktoś, kto mnie tak mocno kocha – i wcale nie chodziło o Golonkę – to chcę spędzić tu całe moje życie. W tym wydarzeniu zrozumiałem, że Bóg jest kimś innym, niż mi się wydaje. Do tej pory sądziłem, że muszę się zmienić, nawrócić, naprawić, wydobyć z grzechów i pokonać wszystkie słabości, by On mnie pokochał. Nagle zobaczyłem, że On mnie kocha tak samo wtedy, gdy to wszystko w sobie mam. Co więcej, On chce to ze mną nosić.
***
Tekst pochodzi z książki: "Jestem nikim. Lekcje Jozuego">>
Dlaczego trzeba stać się NIKIM, aby w Twoim życiu nastąpiła zmiana, która przerośnie Twoje oczekiwania? Adam Szustak OP odpowiada na to pytanie, analizując historię starotestamentowego Jozuego. Historię, która okazuje się mówić o czymś zupełnie innym niż się wydaje i stawia dodatkowe pytania:
- Na ile chcesz być panem każdej sytuacji w swoim życiu, a na ile pozwalasz tam panować Bogu?
- Czy odczytujesz, co Bóg mówi do Ciebie, czy też, podobnie jak Baalam, potrzebujesz oślicy?
- Czy jesteś gotowy stać się NIKIM?
Bo tylko wtedy robisz przestrzeń dla Tego, który wszystko może zmienić jednym słowem.
Na potwierdzenie tych tez, Adam Szustak OP dzieli się obszernym ŚWIADECTWEM swojego nawrócenia i pełnego zaskakujących zwrotów akcji życia, które dziś nazywa autentycznym doświadczeniem zbawienia.
Jeśli bowiem On znajdzie serce, które będzie Go w tym czytaniu szukało, które będzie nadstawiało swoich uszu na Jego słowa, to On zrobi w nim wielkie dzieła. /Adam Szustak OP/
Skomentuj artykuł