Bez katolickiej nauki społecznej Kościół nie odnajdzie się we współczesnym świecie
Dlaczego dziś potrzebujemy w Kościele odkrycia, że istnieje coś takiego jak katolicka nauka społeczna (KNS)? Nie chodzi o generowanie etatów dla wykładowców tej dyscypliny. Nie chodzi o szukanie łatwego i szybkiego "cudownego lekarstwa" na wszelkie bolączki Kościoła. Nie chodzi wreszcie o ucieczkę w "wiedzę tajemną", którą posiedli ci namaszczeni, uformowani w seminariach duchownych.
Chodzi o bycie Kościołem w świecie współczesnym. Chodzi o to, żebyśmy wszyscy - duchowni i świeccy - żyli zgodnie ze wskazaniem Konstytucji Gaudium et spes: "Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych" (GS, 1). Chrześcijanin powinien przejąć się losem ludzi wokół siebie, powinien uczestniczyć i być współodpowiedzialny. Jednak, żeby wspólnota ludzi wierzących mogła się przejąć rzeczywistymi radościami, nadziejami oraz problemami ludzi nam współczesnych, i zrobić to w duchu Ewangelii, to wspólnota ta powinna nasz skomplikowany świat najpierw kompetentnie opisać, następnie ocenić go z punktu widzenia teologii moralnej, a w końcu wzbudzić w sobie siłę i energię, by przejść do działania, wydobywając ukryte pokłady solidarności społecznej - zgodnie z metodą KNS: opisać - oceniać - działać.
Żeby dobrze opisać dynamiczne procesy społeczne, należy posłużyć się wnikliwym interdyscyplinarnym badaniem. Żeby dobrze ocenić złożone struktury i instytucje społeczne, należy rozwijać teologię moralną społeczną; ze szczególną wrażliwością badać instytucje, które same w sobie są często moralnie indyferentne, jednak zyskują walor moralny, o ile roztropnie wzmacniamy przez nie dobro wspólne w zgodzie ze wszystkimi zasadami KNS. Taka ekspertyza może wskazać, jak wiele jest przestrzeni na pluralizm opinii wśród katolików. Żeby przejść od słów do czynów, należy być w dialogu z ludźmi z różnych środowisk, którzy po partnersku, ze swoim sensus fidei, zaangażują się we wzajemną komunikację, wzajemne procesy uczenia się i w całą gamę projektów, akcji wolontariatu i tego wszystkiego, co tradycyjnie nazywaliśmy uczynkami miłosierdzia, a więc w to, czego jako chrześcijanie nigdy nie straciliśmy - życie zgodne z etosem podania głodnemu kawałka chleba, spragnionemu kubka wody…
Kiedy słyszę utyskiwania typu: "Jako Kościół zawiedliśmy, nie sprawdziliśmy się w czasach trudnych", to mówię - czas na KNS. Kiedy słyszę narzekanie w stylu: "Nadeszły ciężkie czasy dla Kościoła, bo nasi wrogowie chcą nas zniszczyć", to powtarzam - czas na KNS. Kiedy słyszę o fetyszyzowaniu roli liderów w Kościele, którzy rzekomo mają uzdrowić wszelkie kościelne bolączki i deficyty (przy permanentnym zapominaniu, że Kościół to my wszyscy), to powtarzam - czas na KNS. Kiedy spostrzegam, że niektórzy duchowni notorycznie mylą Ewangelię z programem swojej ulubionej partii politycznej i są w pełni przekonani, że tak trzeba, to powtarzam - czas na KNS. A gdy dodatkowo widzę, jak bardzo niektórzy duchowni są rozbici psychicznie z tego powodu, że ich ulubiona partia polityczna przegrała wybory, to twierdzę, że czas nie tylko na KNS, ale również na gruntowne rekolekcje. Kiedy czytam gazety, które same siebie nazywają katolickimi, i widzę jak selektywnie, tendencyjnie i ideologicznie podchodzą do problemów społecznych, to powtarzam - czas na KNS. Kiedy słyszę ludzi, którzy wpadli w manierę permanentnej krytyki Kościoła i postawy roszczeniowej, i robią to w sposób zero-jedynkowy, to powtarzam - czas na KNS. Kiedy widzę, jak bardzo debata publiczna została spolaryzowana i karty zostały rozdane przez świeckie i światowe konflikty interesów (niekiedy przykryte religijnym listkiem figowym), a autentyczne nauczanie Kościoła jest zbyt słabe, żeby się przebić (patrz: przykład słabego głosu Kościoła w sprawach uchodźców), to powtarzam - czas na KNS. Kiedy widzę, jak znakomite i dobrze wyposażone uczelnie katolickie nie wykorzystują swojego potencjału, zajmując raczej wycofaną postawę apologetyczną - postawę chowania głowy w piasek - to powtarzam - czas na KNS.
Nasze dzisiejsze zmiany religijności nie dzieją się w próżni - dzieją się w kraju, który w szybkim tempie przechodzi zmiany cywilizacyjne, przechodzi zmiany opóźnionej rewolucji przemysłowej, opóźnionej rewolucji konstytucyjno-demokratycznej, przechodzi gwałtowne zmiany obyczajowe (i tutaj jedni położą nacisk na spuściznę feudalizmu i pańszczyzny, inni podkreślą spadek PRL-u, inni z kolei podkreślą odseparowanie od rewolucji seksualnej z lat 60-tych, jeszcze inni podkreślą ruchy godnościowe, itd.), przechodzi zmiany związane z rewolucją informatyczną, przechodzi wreszcie opóźnione procesy nowożytnej sekularyzacji. Te zmiany makrospołeczne następowałyby tak czy inaczej, niezależnie od osobistych cnót biskupów i w dużej mierze niezależnie od skandali w Kościele. Bez zrozumienia tych dziejowych procesów, trudno brać się za ocenę moralną zachowań całych grup społecznych w naszym społeczeństwie, trudno pisać listy pasterskie, trudno prowadzić media katolickie.
Prawie półtora wieku licząca tradycja encyklik społecznych, tony wypowiedzi Magisterium Kościoła w sprawach społecznych, tony publikacji i przebogata praxis zaangażowań społecznych pozostają nieznane - nieodkryte w naszej katolickiej kulturze. Zamiast tego mamy wiele teorii spiskowych, infantylne analizy społeczne i dużo szukania wroga, a potem szczucia przeciwko temu wrogowi. Chciałoby się więc powiedzieć: bierzmy się do roboty!
Jest tylko jeden problem w tym wszystkim: żeby odkryć na nowo KNS w Kościele, trzeba jasno, szczerze i bez kokieterii przyznać, że uwikłanie Kościoła w politykę to nie jest katolicka nauka społeczna. Kościół "partyjny" jest nie do pogodzenia z KNS - nauczaniem opartym na Ewangelii. Bez takiego przyznania się i bez takiej szczerej postawy, KNS traci swój wymiar prorocki; będzie jedynie listkiem figowym, jakimś uśmierzaniem bólu postępującej sekularyzacji, może stać się zwykłą ucieczką w naukowość (niektórzy powiedzą: ucieczką w dyskurs). Jakiś czas temu takie stwierdzenie wymagałoby może odwagi. Dziś takie przyznanie nie wymaga już odwagi, bo zdecydowana większość katolików, w jedności z papieżem, przyznaje to otwartym tekstem na dachach i na dziedzińcach. Zmysł wiary wyprzedza i współkształtuje doktrynę i dokumenty.
Kościół, czyli my wszyscy, często głosując nogami, mówi jasno i wyraźnie, że klerykalizm, hipokryzja, bezwstydne uwikłanie w politykę nie ma nic wspólnego z Ewangelią (i o tym słyszymy w mediach). Ale Kościół porusza też wiele innych ciekawych kwestii (nie zawsze odnotowanych w mediach): mówi o potrzebie braterstwa i solidarności, o potrzebie sprawiedliwych struktur społecznych, kompetentnej bioetyki, o potrzebie kształcenia liderów, organizowania rekolekcji dla ludzi biznesu, lekarzy, nauczycieli, prawników, itd. Kościół, czyli zwykli ludzie ochrzczeni i poważnie traktujący swoje chrześcijaństwo, mówi o potrzebie pomostów pomiędzy niedzielnym kazaniem (wzniosłym i abstrakcyjnym) a codziennymi praktycznymi problemami w rodzinie, w zakładzie pracy, w społeczeństwie obywatelskim. I to co mówi ten żywy Kościół napawa nadzieją, ale pewną nadzieją może napawać również fakt, że właśnie niedawno wybrano na Zastępcę Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski - arcybiskupa Józefa Kupnego - eksperta w dziedzinie katolickiej nauki społecznej. Definitywnie jest dziś czas na żywą katolicką naukę społeczną.
Skomentuj artykuł