Czy czyściec to więzienie dla niegrzecznych?
Czyśćca nie można więc postrzegać jako wyniku działania zagniewanego czy obrażonego Boga, który nie chce nas dopuścić do siebie dopóki nie zapłacimy mu za swoje czyny.
Chociaż „tamten świat” okrywa tajemniczy obłok niewiedzy, ludowa i kaznodziejska twórczość nie przestaje się dwoić i troić, by zaspokoić naszą wrodzoną ciekawość. Podobnie jak liczne apokryfy (pisma nieuznane za natchnione) próbowały „nadrobić” brakujące szczegóły z życia Jezusa, tak samo ludzka wyobraźnia do dzisiaj stara się „zapełnić” niepokojące luki w naszej wiedzy o życiu po śmierci. Poza tym, dantejskie wizje piekła i czyśćca doskonale nadawały się do dyscyplinowania oziębłych wiernych i do napominania grzeszników. Strachem można naprawdę wiele ugrać i wzbudzić pożądane, aczkolwiek krótkotrwałe, efekty.
Jednak już Sobór Trydencki w dekrecie o czyśćcu przyznał, że w przedstawianiu nauki o rzeczach ostatecznych dochodzi często do nadużyć. Wszystko, co sobie wyobrażamy o „tamtym świecie”, z konieczności obciążone jest naszym obecnym sposobem postrzegania rzeczywistości. Dlatego Sobór nakazuje, aby wyeliminować z naszego kaznodziejstwa i katechezy to, „co budzi tylko pewną ciekawość lub zabobonność lub trąci brzydką chciwością”. Zdaje się, że do dzisiaj mamy problem z właściwym rozumieniem chrześcijańskiej nauki o rzeczach ostatecznych, zwłaszcza o czyśćcu.
Niebo – to życie w łasce i miłość ofiarna; piekło – to życie w grzechach, skrajny egoizm, odcinający od Boga i innych ludzi; czyściec to życie podlegające nieustannemu dojrzewaniu i oczyszczeniu przez modlitwę, sakramenty i cierpienie.
Zacznijmy od tego, że Pan Jezus niewiele nam objawił na temat nieba, piekła i czyśćca, poza tym, że istnieją. Jego powściągliwość wypływa z dość prozaicznego powodu. Jezus zainteresowany jest głównie naszym obecnym życiem, bo od jakości naszego bycia na ziemi zależy to, co się stanie z nami w wieczności. Szczegóły związane ze „stanami ” życia po śmierci biologicznej nie są nam do niczego potrzebne. Nie mówimy tutaj bowiem o jakichś miejscach, którym można by przypisać jakiś wygląd.
Jesteśmy też ofiarami radykalnego rozdziału wiary od życia codziennego, który króluje w naszym świecie i kulturze. Wkradł się on także do naszego myślenia o zbawieniu. Powszechnie sądzimy bowiem, że niebo, piekło i czyściec to rzeczywistości dziejące się całkowicie poza granicą śmierci. Wielu wierzących ciągle uważa, że Papież przez akt kanonizacji „czyni” ludzi świętymi, podczas gdy w rzeczywistości jedynie ogłasza, że ziarno chrztu świętego zasiane na ziemi osiągnęło w ich życiu wystarczający plon.
Po Zmartwychwstaniu Chrystusa niebo, czyściec i piekło to stany duchowe, które zaczynają się już na ziemi. Po śmierci stają się dopełnieniem naszych decyzji i działań, które w życiu ziemskim, dzień po dniu, są przez nas realizowane we współpracy z łaską lub bez niej. Mierzą się skalą przyjętej i przekazanej dalej miłości. Niebo – to życie w łasce i miłość ofiarna; piekło – to życie w grzechach, skrajny egoizm, odcinający od Boga i innych ludzi; czyściec to życie podlegające nieustannemu dojrzewaniu i oczyszczeniu przez modlitwę, sakramenty i cierpienie.
Najwięcej trudności sprawia nam chyba czyściec, który sytuujemy pomiędzy niebem i piekłem, ponieważ jest przejściowy. W myśleniu o rzeczach ostatecznych staliśmy się w Kościele Zachodnim zakładnikami prawno-rzymskiego podejścia. Zbyt wiele wyrażamy w kategoriach naruszonego porządku, sprawiedliwości i kar. Za mało w nauczaniu języka mistyków, którzy mówią o drodze dojrzewania, miłości oblubieńczej, oczyszczeniu duszy i ciała. Tradycyjna teologia wymienia dwa rodzaje kar, które zaciąga grzech: kara wieczna i kary doczesne. Niestety, dzisiaj te terminy nie są już zrozumiałe bez stosownego wyjaśnienia i uaktualnienia. Kara kojarzy nam się z czymś zewnętrznym, nałożonym przez niezależną od nas instancję. Chyba nie o to chodzi, gdy mowa o czyśćcu.
Katechizm Kościoła wyjaśnia, że „obydwie kary nie mogą być traktowane jako rodzaj zemsty, którą Bóg stosuje od zewnątrz, ponieważ wypływają one jakby z samej natury grzechu (KKK, 1472)”. Co to znaczy? Najpierw to, że grzech uderza przede wszystkim w człowieka i sam w sobie powoduje w nim ogromne szkody. Nie traktujemy więc tutaj o karach w naszym współczesnym rozumieniu: nabroiliśmy i teraz sędzia wyznacza nam rodzaj „zadośćuczynienia” za popełnione przestępstwo. Taka kara ogranicza zło, odstrasza potencjalnych przestępców, ale w ogóle nie leczy, niezwykle szczątkowo przywraca nasze poczucie sprawiedliwości. Za wypędzeniem Adama i Ewy z raju nie stał arbitralny wybuch gniewu Boga. Była to głównie konsekwencja ich wyboru, przez który obrali określony sposób życia. Kary, o których wspomina Katechizm, są po prostu skutkami grzechów. Kara wieczna oznacza odłączenie od Boga, stan zamkniętego serca, nieprzyjęcie łaski zbawienia. Tę karę znosi sakrament chrztu lub pokuty. Natomiast „kary doczesne” dotyczą tego życia, a ściślej mówiąc, są to dalsze konsekwencje grzechu pierworodnego i naszych grzechów osobistych odciśnięte w nas samych, a więc różnego rodzaju przywiązania, brak wewnętrznej wolności, rany duchowe i psychiczne.
Najwięcej o „karach doczesnych” pisali chyba mistycy. Dla przykładu, św. Jan od Krzyża utożsamia je z „przywiązaniami, niedoskonałościami i wadami”, od których możemy być oczyszczeni przez modlitwę, cierpienie i sakramenty. W „Drodze na Górę Karmel” pisze, że „przywiązania, jakie dusza żywi do stworzeń, są wobec Boga jak gęste mgły, które duszę tak spowijają, że dopóki się z nich nie uwolni, nie będzie zdolną, by ją mogło oświecić i ogarnąć rzeczywiste światło Boże”. Są to więc różnego rodzaju wewnętrzne bariery, które nie pozwalają się zbliżyć do Boga. Przywiązujemy się do stworzeń, ponieważ dostrzegamy w nich dobro, chcemy zjednoczenia z nimi, jednak skoro naszym przeznaczeniem jest „przeobrazić się w piękno, którym jest Bóg”, nieuporządkowane przywiązania do stworzeń uniemożliwiają osiągnięcie tego celu. Dlaczego?
Najprościej rzecz ujmując, stajemy się tym, z kim lub czym się jednoczymy i co wybieramy: „Skłonność uczuciowa i przylgnięcie duszy do stworzenia równa ją z tym stworzeniem, i im mocniejsza jest ta skłonność, tym więcej równa ją i czyni podobną do niego, gdyż miłość upodabnia kochającego do kochanego”. Dla przykładu, nie możemy być równocześnie zakochani w pieniądzu i w Bogu. Będziemy podzieleni.
Joseph Ratzinger pisze, że czyściec „nie jest rodzajem obozu koncentracyjnego na drugim świecie (jak u Tertuliana), w którym człowiek musi odbyć kary, wymierzone mu w mniej lub bardziej pozytywistyczny sposób. Jest to raczej podyktowany wewnętrzną koniecznością proces przemiany człowieka, w którym staje się on otwarty na Chrystusa, otwarty na Boga”. Czyściec nie jest „miejscem ukarania” ani nieco „lżejszym” piekłem. Jest raczej dalszym ciągiem oczyszczenia przyjętego z pokorą na ziemi, bo nikt z nas nie jest w stanie osiągnąć całkowitej wolności wewnętrznej na tym świecie. Bardzo wielu naszych przywiązań nawet nie jesteśmy świadomi. Międzynarodowa Komisja Teologiczna w jednym z dokumentów porównuje czyściec do umycia nóg uczniom przez samego Jezusa: „Kto obmył się, musi jeszcze obmyć proch z nóg (por. J 13, 10)”.
W naszym chrześcijańskim życiu opowiadamy się za Bogiem, „jednak ta podstawowa decyzja wiary u zdecydowanej większości spośród zasłonięta jest właśnie przez wiele siana, drewna i słomy; tylko z trudem ukazuje się ona z tego okratowania egoizmu, którego człowiek nie zdołał odrzucić. Obdarzany jest on miłosierdziem, ale musi siebie jeszcze przemienić” (J. Ratzinger).
Czyśćca nie można więc postrzegać jako wyniku działania zagniewanego czy obrażonego Boga, który nie chce nas dopuścić do siebie dopóki nie zapłacimy mu za swoje czyny. Chodzi o to, że Bóg bardzo pragnie pełnego spotkania, ale my nie jesteśmy jeszcze gotowi, bo nie upodobniliśmy się w pełni do Niego. Jeśli nie będziemy widzieć życia wiary jako drogi przeobrażenia duchowego, jeśli nie zrozumiemy naszego bycia na ziemi jako jedynego czasu przemiany, to wtedy pozostaje nam idea „zarabiania” na niebo dobrymi uczynkami, co zresztą samo w sobie jest niemożliwe.
Czyściec rzeczywiście jest etapem przejściowym, dokończeniem dzieła, które Bóg rozpoczął na ziemi z chwilą chrztu świętego, jest koniecznym stadium miłości. Istotnie, dosięgnie nas tam „ból, który wypływa z bycia w niebie bez całkowitego oderwania się jeszcze od ziemi” (Ronald Rolheiser). W gruncie rzeczy oczyszcza nas miłość, czyli sam Duch Święty. Może to jednak czynić także przez miłość, która działa w wierzących. Dlatego modlimy się za zmarłych, przelewając w ten sposób miłość na nich i pomagamy im w dojrzewaniu do pełnego i całkowicie wolnego spotkania z Bogiem.
Skomentuj artykuł