Nic bardziej nie gorszy, a więc i nie odstręcza od życia zakonnego jak obłudny zakonnik czy zakonnica. Przy czym niekoniecznie muszą być świadomi owego oszukiwania samych siebie.
Służą zachowaniu w lepszym stanie, a niszczą życie wewnętrzne. Dłuższy wydaje się okres przydatności do spożycia, a ich zażycie groźne dla zdrowia, że aż strach brać coś takiego do ust. Mięso w lodówce się nie psuje, ale organy w naszych ciele i owszem. Konserwanty winny konserwować, przedłużać trwanie. I robią to. Ale czy konsekracja polega na długim trwaniu, czy raczej na poświęceniu? Gdy poświęcam się czemuś lub komuś, to czy po to, by jak najlepiej zachować wieczną nieskazitelność?
Spada liczba zakonników i zakonnic na świecie. Wyjątkiem jest Afryka. Dostrzegamy różne przyczyny. Mniej dzieci w rodzinach, strach przed nieodwracalnymi decyzjami, przesunięcie wieku odejścia z gniazda rodzinnego i trudności w przystosowaniu się do nowych warunków, trudności w zrozumieniu sensu celibatu, przestarzałe charyzmaty zakonne nieodpowiadające na wyzwania naszych czasów, starzejące się wspólnoty życia konsekrowanego odstraszające nielicznych młodych, archaiczność strojów, zwyczajów, typów relacji ze zdobyczami techniczno-kulturowymi... Można oczywiście podważać te argumenty, wskazując między innymi na wciąż obecną tęsknotę za prostotą i ascetycznym stylem, na fascynację ciszą i na chęć ucieczki od "szalonego" świata w atmosferę stałych i sprawdzonych norm, a nawet na szerzącą się kulturę "singielków" (sprzyjającą wyborowi celibatu).
Czy to jednak wystarczy, by podjąć się życia zakonnego? Mówi się, że dla innej motywacji wstępuje się do zakonu, a dla innej nie występuje się z niego. Motywacja powinna dojrzewać, rozwijać się, zmieniać. Dlatego niepokoi nie tyle tak zwany brak powołań, ile odejścia po latach.
Jest wielu takich, którzy w młodzieńczym porywie decydują się na podjęcie drogi życia konsekrowanego, ale potem orientują się, że to nie dla nich, nie tędy prowadzi ich droga. Zrozumiałe. Po to sprawdza się w okresie formacji kandydatów, po to są nowicjaty i śluby czasowe. Ale coraz więcej mamy przypadków ludzi, którzy rozpoczęli życie zakonne już w dojrzalszym wieku, wytrwali wiele lat, uczciwie kierowali się regułami zakonnymi, a jednak opuszczają zakon.
Nie chcę uogólniać. Oczywiście, przyczyny bywają różne. Mamy jednak wiele świadectw osób, które "nie wytrzymały" pewnych konserwantów. Tak roboczo nazwałbym normy, które normalnie powinny służyć życiu konsekrowanemu, ale w praktyce niejednokrotnie powoli, po cichu i podstępnie jak cukrzyca niszczą je. O tym chciałbym napisać. Pragnę po prostu zachęcić do refleksji, do zastanowienia się, czemu jedno i to samo nieraz buduje, a nieraz rujnuje.
Weryfikacja instrukcji użycia
Tęsknota za Bogiem to motor porzucenia świata, szalonego pójścia ekstremalną drogą wyłączności. Bez niej trudno o autentyzm życia w zakonie, bez niej konsekracja nie ma sensu. A jednak to "niepodzielne" nastawienie na Boga, na szukanie Jego miłości może jednocześnie przybrać postawę odpychania świata, a więc i ludzi. Bywa, że zakonnicy unikają wszelkiej bliskości zwłaszcza z ludźmi "skomplikowanymi", mającymi inne doświadczenie religijne. Wręcz nieraz przyjmuje to postać pewnej szorstkości, bynajmniej nie życzliwej. Nie dostrzega się ziaren Prawdy tam, gdzie jest ich "niewiele", bo skupia się tylko na źródle Prawdy.
Cisza jest piękna i jakże potrzebna. Bez niej kontemplacja Boga byłaby niemożliwa. Bez niej łatwo zagłuszyć drzemiące w nas "demony", różne nieuporządkowania, za które trzeba się wziąć. Bez ciszy pływamy po powierzchni. Niestety może ona być także pretekstem do uciekania przed konfrontacją. Możemy łudzić się: skoro milczę, to się dobrze modlę. A modlę się ciągle tak samo, niezależnie od wieku i okoliczności. Nie rozwija się moje życie modlitewne. Popadam w samozadowolenie z mojego życia wewnętrznego i ono wcale mnie nie uwiera, niczego nie kwestionuje.
Rutyna milczenia prowadzi do niesłuchania. Milczenie powinno uczyć słuchania, a bywa, że przynosi odwrotny efekt. Nabrałem przekonań, lecz nigdy ich nie skonfrontowałem. Nawet jeżeli przy spowiedzi lub podczas kierownictwa duchowego mówię o sobie, to jest to cały czas mówienie sobie wobec siebie. Nie odkrywam drugiego człowieka z jego odrębnością, nie inspiruje mnie on. Wtedy na przykład lektury duchowe dobieram tak, by nie naruszały mojego samozadowolenia.
Moje doświadczenie duchowe jest dobre tylko dla mnie, nie dostrzegam, że może być inspiracją i dla innych. A każdy rodzaj życia zakonnego jest przecież dla Kościoła. Muszę coś dawać, by to wszystko miało sens.
Życie wspólnotowe służy budowaniu braterstwa. Różne wspólnoty dopracowały się swoich rytmów i zwyczajów. Wiele tam rutyny, braku miejsca na twórczość, na oryginalność. Trudno nieraz odróżnić zdrową przyjaźń od tak zwanej partykularki, czyli zbytniego przywiązania do jednej osoby kosztem całej wspólnoty. Zazdrość towarzysząca podobnym napięciom zniszczyła już niejedną osobę zakonną. Ludzie duszą się w tym "sosie" i szukają większej różnorodności w przyjacielskich relacjach.
Charakter wspólnego świętowania często zbyt słabo jest dostosowany do wieku i kultury zakonnic i zakonników.
Ciągłym zakonnym dylematem jest proporcja między życiem wewnętrznym a zaangażowaniami zewnętrznymi. Ile ma być życia modlitwy, a ile apostolstwa? To oczywiście zależy od poszczególnych charyzmatów, ale też od predyspozycji osób, a często także od okoliczności, od potrzeb duszpasterskich i ekonomicznych. Parcie na ambonę, na szkło, na Internet związane z tym popularność i uwielbienie to często oprócz satysfakcji z owoców duszpasterskich źródło konfliktów i poczucia wyalienowania ze wspólnoty, gdzie niewielu potrafi tak zaistnieć. Wspólnota powinna być wsparciem dla "walczących" na pierwszej linii frontu, a bywa, że to z nią trzeba "walczyć". Zamiast wzmacniać, osłabia przez swoje niezrozumienie, zazdrości i kompleksy.
Wraz z postępującym wiekiem wiele osób konsekrowanych przeżywa coś, co można nazwać ojcostwem lub macierzyństwem duchowym. Wychowują, dają rady, towarzyszą ludziom w ich wzroście, cieszą się ich postępami, martwią troskami. Ale mogą się też stać guru, mogą uzależniać od siebie, zamykać perspektywy osobistego wzrostu. Sami siebie wtedy wynoszą na piedestał, na którym żyje się na pokaz. Najważniejsze jest to, jak mnie widzą. To krok w kierunku obłudy. Poza tym uwielbienie uzależnia jak narkotyk, trudno o wolność i o dawanie wolności.
No, właśnie. Wolność. Asceza, ćwiczenia duchowne to zdobywanie wolności po to, by miłość była większa. Chcemy oderwać się od uzależnień, by lepiej służyć. Uzależnień zewnętrznych i wewnętrznych. Wolność to bardzo ważny element życia zakonnego. Ale i on może powoli, powoli je wykańczać. Kiedy? Wtedy na przykład, gdy zapominamy, że łaska buduje na naturze i chcemy wyzwolić się z natury. Zapominamy o niej. Budujemy, nie zwracając na nią uwagi. Nasze predyspozycje stają się naszym wrogiem. Chciałbym wszystko umieć, mieć jak największe możliwości (a więc wolność) i w efekcie zaniedbuję kierunek, który wyznaczają moje talenty. To może dotyczyć także moich podwładnych, których pragnę nauczyć jak najwięcej (albo lepiej: przyuczyć).
Wolność wobec okoliczności, wobec narzędzi itp. może niestety zaowocować zadowalaniem się prowizorką, bylejakością. Brak solidności połączonej z wymaganiami staje się cnotą. To nieraz wynika nie tylko z "wolności" wobec natury, ale także wobec kompetencji zawodowych, wobec wykształcenia. Lekceważenie dotychczasowego dorobku zniechęciło wiele osób do życia zakonnego, bo przecież to marnotrawienie darów Bożych i ludzkich.
Gdzieś tu kłania się także zafałszowane rozumienie słowa "świat". Co trzeba porzucić, gdy odrzucamy światowość? Ten ruch jest istotny dla życia konsekrowanego, ale jakże często bywa opacznie rozumiany.
Musimy uważać w życiu zakonnym, by nie kierować się chęcią zrobienia kariery. Powinniśmy być wolni od takiej motywacji. Papież Franciszek bardzo to podkreśla. Ale jednocześnie lekceważenie zdobytego doświadczenia może się wiązać z ludzką krzywdą, ze złym zarządzaniem, z dezorientowaniem naszych współpracowników. Konieczność wybierania pomiędzy lojalnością wobec zakonu a poczuciem sprawiedliwości to poważna przeszkoda dla wytrwania w zakonie.
Druga strona ślubów
Życie zakonne opiera się na trzech ślubach. To one je konserwują. Ich przestrzeganie lub nie decyduje o jakości owego życia. Brzmi jak truizm. A jednak warto się zastanowić, czy czasem i one nie skutkują jak konserwanty. Oto kilka spostrzeżeń praktyka.
Kobieca drobiazgowość u przełożonej dysponującej ślubem posłuszeństwa jak bronią do pokazania, gdzie jest miejsce dla podwładnych, zwłaszcza o większych kompetencjach niż ona, to klasyka siostrzanych problemów i historii wystąpień. Posłuszeństwo winno skłaniać do rozeznania, winno zachęcać do dialogu z przełożonym, do szukania woli Bożej. Często staje się narzędziem umożliwiającym "przeskakiwanie" rozeznania, zastępowanie go suchym rozkazem. Wtedy cnotą staje się nieużywanie rozumu. I z czasem zanika on w imię posłuszeństwa.
Gorszące jest marnotrawstwo w imię ubóstwa. Lekceważy się współczesne zdobycze ekonomii, wykształcenie młodych zakonników i ich doświadczenie nabyte jeszcze w "świecie". Robi się to w imię ubóstwa, a wzmacnia się dziadostwo. Marnuje się też zdolności, predyspozycje byle nie ryzykować nowych rozwiązań, bardziej wydajnych, a przez to oszczędnych.
Oschłość, bojaźń, zgorzknienie nie występują tylko pośród zakonnic i zakonników. Mogą się przydarzyć w każdym stanie. Ale tutaj często są wynikiem nieumiejętnie przeżywanej czystości. Afirmacja potępiania płci przeciwnej, straszenia nią i demonizowania jest konserwantem "w stanie czystym".
Ku zdrowej "zakonności"
Powyższe uwagi to owoc słuchania ludzi. Nie służą usprawiedliwianiu. Nie mają zniechęcać. Mam jedynie nadzieję, że zwrócą uwagę, że nic nie dzieje się automatycznie, że żadne reguły nie mogą być bezmyślnie aplikowane, że tak naprawdę konsekracja życia, jego poświęcenie wymaga szczerości, otwartości przed sobą samym. Inaczej zabija, tak jak faryzeuszy wykańczała obłuda. Nic bardziej nie gorszy, a więc i nie odstręcza od życia zakonnego jak obłudny zakonnik czy zakonnica. Przy czym niekoniecznie muszą być świadomi owego oszukiwania samych siebie.
Gdy pytamy o stan "zdrowia" życia konsekrowanego, gdy narzekamy na współczesne choroby, to warto zapytać się, czy rozsądnie gospodarzyliśmy konserwantami.
Dobre potrawy, osobiście przez nas przygotowane, którymi chcemy poczęstować gości i oczekujemy, że zostaną ze smakiem spałaszowane, nie potrzebują konserwantów. Podobnie jest z życiem zakonnym. Kiedy chce istnieć dla samego siebie, trzeba je nafaszerować konserwantami. Natomiast, gdy istnieje po to, by je skonsumować, gdy spala się w ogniu miłości, konsekracja nie może być konserwacją.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Życia Duchowego 85/2016
Jacek Siepsiak SJ - redaktor naczelny kwartalnika "Życie Duchowe".
Skomentuj artykuł