Wołajmy o Ducha Świętego: niech zstąpi!

fot. Chad Greiter / Unsplash

Uroczystość Zesłania Ducha Świętego kończy okres liturgicznej radości ze Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Dla mnie jest to zawsze trudniejsze - mieć w sobie przez pięćdziesiąt dni paschalną radość niż przez dni czterdzieści wzbudzać wielkopostnego ducha umartwienia.

Jakoś łatwiej przychodzi mi podjąć jakieś wyrzeczenia czy wyznaczyć sobie pokutę. To wydaje się mieć konkretne cele: rozwój duchowy, zbliżenie się do Boga, poprawa stosunków z ludźmi, większa miłość do samego siebie… A radość? Ona jest taka… bezcelowa! Cieszyć się, wykrzykiwać chwałę Pana, wielbić Jego imię – no okej… Ale jak długo tak można? Przyłapuję się na tym, że mylę prawdziwą, głęboką, duchową radość z emocjami, mylę ją z biologicznym procesem, w którym do mojego mózgu dostarczane są hormony szczęścia. Paschalna radość ma natomiast wywrócić do góry nogami moje życie, bo przecież dzięki zwycięstwu Chrystusa nad śmiercią otwarte są dla nas na oścież bramy do Nieba!

Dzisiejsza liturgia Słowa oprócz tego, że relacjonuje wydarzenie Zesłania Parakleta, to także porusza temat przyjęcia przez człowieka Ducha Świętego do swojego życia oraz konsekwencji, jakie z tego dla niego wynikają. Jesteśmy dość dobrze zapoznani z własnym ciałem i wiemy, czego ono chce, czego potrzebuje. Odczuwamy popędy i potrzeby. Od ciała otrzymujemy różne sygnały, takie jak ból, swędzenie, uczucie głodu, zimna czy ciepła. Czasami mamy złe samopoczucie, męczą nas katar i kaszel, a do tego gorączka. To wszystko pomaga nam odpowiednio zareagować na potrzeby ciała, znaleźć miejsca zapalne, zaradzić chorobowym objawom, a czasami zdemaskować niebezpieczną chorobę jeszcze w jej zalążku.

DEON.PL POLECA

Podobnie jest z naszą duszą. Ona również wysyła do nas różne sygnały. O wiele trudniej przychodzi nam jednak je dobrze zrozumieć. Do tego potrzebujemy nie tylko własnego rozumu, ale także i wiary, która jest relacją z Bogiem. Potrzebujemy Boga, by naszej duszy „dostarczyć” tego, czego potrzebuje do zbawienia. Sztuką jest wsłuchiwać się w Ducha Świętego i odkrywać Jego działanie. Istnieją pewne symptomy tego działania. Można je odkryć, choć trzeba być bardzo czujnym i mieć wiele cierpliwości – nie do Ducha Świętego, ale do samego siebie!

Św. Paweł pisze: „Jeżeli zaś przy pomocy ducha uśmiercać będziecie popędy ciała, będziecie żyli” (Rz 8,13). Współpracując z Bożą łaską, człowiek ma nauczyć się panować nad popędami ciała, które są bardzo zwierzęce. Rozum i wolna wola wspomożone przez Ducha Świętego są w stanie wynieść człowieka do tego, co jest ponadnaturalne, i ukierunkować ku życiu wiecznemu, czyniąc go kimś więcej niż tylko poruszającym się instynktownie mięsem goniącym za zaspokojeniem potrzeb.

I w tym momencie należy powiedzieć o przykazaniach. To temat, który wraca jak bumerang. Przykazania zdają się być dla człowieka uciemiężeniem. I będą nim, jeśli nie bierze się pod uwagę tego, że Bóg jest Osobą, która kocha człowieka, czyli chce dla niego dobra. Co więcej: On sam jest Miłością! „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Parakleta da wam, aby z wami był na zawsze” (J 14,15-16). Te słowa Jezusa brzmią trochę jak wyrafinowany szantaż emocjonalny: „Pokaż mi, że mnie kochasz! Udowodnij, że jestem dla ciebie ważny! Skoro nie chcesz mnie słuchać i postępować zgodnie z moimi słowami, to z pewnością nie liczę się dla ciebie!”.

To jednak nie szantaż emocjonalny, lecz ukazanie przez Jezusa, w jakiej kolejności powinniśmy „zabierać się” za przykazania: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go i przyjdziemy do niego, i mieszkanie u niego uczynimy” (J 14,23). Nie od litery prawa mamy rozpoczynać, lecz od rozwijania relacji miłości względem Zbawiciela. Bez niej niemożliwe jest wypełnianie przykazań. Nie dość, że stanie się to ciężar nie do uniesienia, to jeszcze do tego trudno będzie odnaleźć sens życia według Ewangelii. Skoro nie kocham, to po co mam jeszcze Go słuchać i z Nim się zadawać? „Kto nie miłuje Mnie, ten nie zachowuje słów moich” (J 14,24). Bez miłości nie można wypełnić przykazań, choćby człowiek był zewnętrznie wierny każdej „kresce” i każdej „jocie” Bożego Prawa. Nie mamy być perfekcjonistami w przestrzeganiu przykazań, ale kochającymi Boga. Miłosna relacja daje niesamowitą siłę, ponieważ jest wzajemnym zamieszkiwaniem w sobie. Mając w sercu Boga, niczego nie muszę się lękać, a świat (ten wieczny) stać będzie dla mnie otworem.

Trzeba poczuć się naprawdę dzieckiem Boga, żeby potrafić przyjąć Jego przykazania: „Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze». Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy, by też wspólnie mieć udział w chwale” (Rz 8,15-17). Myślę, że te słowa z Listu do Rzymian nie wymagają specjalnego komentarza.

Problem z przykazaniami to także problem z wiarą w wieczne życie. Po co kierować się zasadami „nie-z-tego-świata”, jeśli ten świat nie istnieje? Absolutyzujemy życie ziemskie i przez to trudno nam zaakceptować wymagania ewangeliczne. Spłycamy je i bagatelizujemy, znajdziemy zawsze jakieś wytłumaczenie i wskażemy okoliczności łagodzące… Bo przecież Bóg jest miłosierny! Zapominamy tylko, że Jego miłosierdzie objawia się właśnie między innymi w tym, że dał nam przykazania. Okazał nam przez to litość, w pewien sposób „wyręczył” nas i oszczędził nam sił, objawiając moralne prawdy, do których jako ludzkość dochodzilibyśmy wiekami. I nie dałoby to wcale gwarancji, że odkrylibyśmy je. Wystarczy spojrzeć wokół siebie na świat pełen nienawiści, żądzy, nieprzebaczenia, zawiści i chęci zemsty. Czasem trudno znaleźć w nim miłość, od której Ewangelia aż kipi.

„Paraklet, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co Ja wam powiedziałem” (J 14,26). Zesłanie Ducha się nie skończyło. Paraklet, czyli Duch stający w naszej obronie, nadal chce nas umacniać, aby zadziwić świat, że tak niedoskonali ludzie mogą tak doskonale przemawiać zrozumiałym dla wszystkich językiem miłości: „I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić. Przebywali wtedy w Jerozolimie pobożni Żydzi ze wszystkich narodów pod słońcem. Kiedy więc powstał ów szum, zbiegli się tłumnie i zdumieli, bo każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku. Pełni zdumienia i podziwu mówili: «Czyż ci wszyscy, którzy przemawiają, nie są Galilejczykami? Jakżeż więc każdy z nas słyszy swój własny język ojczysty? (…) – słyszymy ich głoszących w naszych językach wielkie dzieła Boże»” (Dz 2,4-8.11). Żeby słyszeli, trzeba głosić. Do tego potrzebna jest odwaga i siła. Dlatego wołajmy o Ducha Świętego: niech zstąpi!

Kierownik redakcji gdańskiego oddziału "Gościa Niedzielnego". Dyrektor Wydziału Kurii Metropolitalnej Gdańskiej ds. Komunikacji Medialnej. Współtwórca kanału "Inny wymiar"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wołajmy o Ducha Świętego: niech zstąpi!
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.