"Jeśli Bóg jest, kopie uran razem z nami". Na jej rękach umierali więźniowie sowieckich łagrów
O sowieckich łagrach wiemy głównie z dzieł Aleksandra Sołżenicyna i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Wspomnień z "przeklętej ziemi" jest jednak znacznie więcej. Niestety większość z nich umiera wraz z więźniami. Siostra Małgorzata Słomka - szarytka, która spędziła 10 lat na Kołymie - w wywiadzie dla portalu DEON.pl, opowiada o doświadczeniu pracy wśród byłych więźniów największej grupy obozów pracy przymusowej w Rosji. Wielu skazanych umierało na jej rękach.
"Pewnego ranka Stefan zadzwonił do mnie i powiedział: »Nie przynoś mi dzisiaj zupy, ale przyjdź popołudniu bo będę umierał«. Od razu poszłam do niego. Siedział w fotelu i ciężko oddychał. Podłączyłam mu tlen, a on zrobił kilka wdechów. Już niemal nie mógł mówić, ale ostatnim tchem wyszeptał do mnie: »Córko, przeczytaj mi mój ulubiony psalm«. Był to Psalm 131: »Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. (...) Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza«. Jak czytałam ten psalm, Stefan odszedł" - wspomina siostra Małgorzata. Przeczytaj całą rozmowę:
Czym jest Kołyma?
Piotr Kosiarski: Kołyma. Przeklęta ziemia. Na niej Magadan i obozy pracy przymusowej, najodleglejsze z wysp "Archipelagu Gułag", o którym pisał Sołżenicyn.
Małgorzata Słomka SM: Specyfika Magadanu i w ogóle całej Kołymy (nieformalna nazwa największej grupy łagrów na północnym wschodzie ZSRR, której nazwa pochodzi od położenia w dorzeczu Kołymy - przyp. autora) związana jest z historią łagrów - zarówno tych, które działały w czasach caratu jak również pod rządami Stalina. To właśnie w czasach II wojny światowej i tuż po niej na Kołymę zesłano najwięcej ludzi.
Nie byli to zwykli więźniowie.
- Większość osób uwięzionych w obozach kołymskich było skazanych za domniemane naruszenie słynnego "paragrafu 58". Byli to tzw. "polityczni", "zecy", "ludzie ostatniej stacji". Wszyscy dawni więźniowie, z którymi rozmawiałam w Magadanie, byli więźniami politycznymi. Każdy z nich miał w paszporcie wbitą pieczątkę "zek" czyli osoba "zakluczona" (ros. zamknięta). Więźniowie polityczni, oprócz tego, że byli skazywani nawet na 25 lat najcięższych robót w łagrach, byli sklasyfikowani jako "wrogowie narodu". Można powiedzieć, że byli naznaczeni. Jeśli ktoś miał wbitą pieczęć "zeka", po odbyciu kary nie mógł po prostu wyjechać z "zony", nie mógł opuścić terenu Kołymy. Dlatego po śmierci Stalina, a nawet po późniejszym rozkonwojowaniu obozów i oficjalnym zniesieniu systemu łagrowego przez Federację Rosyjską, większość więźniów została na Kołymie. Wrócili do Magadanu, który pierwotnie był ich portem i punktem tranzytowym. W taki właśnie sposób, w latach dziewięćdziesiątych, powstało miasto. Ludzie wrócili do Magadanu, ponieważ port był najcieplejszym miejscem na Kołymie. Chodziło o to, żeby zamieszkać tam, gdzie nie ma ekstremalnie niskich temperatur.
Oprócz więźniów politycznych w Magadanie została również część więźniów kryminalnych, którzy pilnowali w obozach "porządku", tak naprawdę współtworząc system łagrowy. Oni mieli krótsze wyroki i byli lepiej traktowani. Byli jednak wyjątkowo brutalni. Dlatego najgorsze wspomnienia, które przekazywali mi byli więźniowie polityczni, związane były z przemocą i okrutnym traktowaniem przez więźniów kryminalnych.
Wciąż nie wiadomo, ile istnień pochłonęła Kołyma.
- To prawda. Nie wiadomo, ilu ludzi tam zginęło. Są oczywiście prowadzone badania, jednak część dokumentów została zniszczona. Na pewno ponad 2 mln ludzi pracowało w obozach kołymskich i większość z nich nie żyje. Można więc powiedzieć, że ziemia Kołymy ma w sobie kości milionów ludzi.
Drut kolczasty i śnieg w jednym z dawnych łagrów. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
Droga do "wrót piekieł"
Nazwa "ostatnia stacja" nie jest przypadkowa.
- Więźniowie pociągiem transsyberyjskim byli przewożeni do Władywostoku, a następnie ładowani na statki, którymi płynęli około dwóch tygodni na północ, do ówczesnego portu w Nagajewie (pierwsza nazwa osady założonej w 1928 roku nad Morzem Ochockim, w 1939 roku przekształconej w Magadan - przyp. autora), w którym rozładowywano więźniów i umieszczano w łagrze tranzytowym. Następnie byli oni sortowani. Najsilniejszych mężczyzn wysyłano w głąb Kołymy do łagrów zasilających kopalnie uranu. Najzdrowsi i najsprawniejsi więźniowie wytrzymywali w nich najwyżej pięć lat. Kobiety z kolei kierowano do kopalni rud żelaza oraz do budowy Traktu Kołymskiego. Były to z kolei najbardziej oddalone łagry. Należy pamiętać, że Kołyma jest ogromna, więc obozy znajdowały się w odległości nawet kilkuset kilometrów od Magadanu.
Kobiety, które poznałam, opowiadały mi o drodze na Kołymę. Płynąc z Władywostoku, były karmione śledziami i "bałandą" czyli papką z rzodkwi i ziemniaków. Już w pociągu transsyberyjskim wiedziały, że Magadan to najgorsze ze wszystkich miejsc zsyłkowych. Nazwano je "wrata ada" (ros. wrota piekieł). Pamiętam słowa piosenki śpiewanej przez Babcię Janę, które po polsku brzmią tak: "Płyniemy do wrót piekieł, dalej już nic nie ma, Kołymo, bądź przeklęta". Kobiety ułożyły tę piosenkę na statku i śpiewały ją, wpływając do portu w Magadanie. Wiedziały, że przez kolejne dwadzieścia pięć lat będą pracowały w nieludzkich warunkach. I tak rzeczywiście było.
W obozach kołymskich pracowali również Polacy - w sumie ponad 10 tysięcy osób. W latach 1941-1942 Rosjanie zwolnili z łagrów 583 więźniów, wśród nich Ryszarda Kaczorowskiego, ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie. Zwolniono 583 osoby z ponad 10 tysięcy! To pokazuje, jaka była śmiertelność. Prawie wszyscy Polacy, którzy przedostali się do Polski lub do tworzącej się armii Andersa, byli w fatalnym stanie lub mieli amputowane palce u rąk i nóg z powodu odmrożeń.
A przecież na Kołymę docierali najsilniejsi i najmłodsi.
- Słabi i chorzy nie byli w stanie przeżyć w subarktycznym klimacie. Nie mogliby również pracować w kopalniach. W ziemi Kołymy jest mnóstwo cennych kruszców - ruda żelaza, uran, wolfram, ogromne ilości złota i wiele innych surowców.
Z roku na rok świadków okrutnych wydarzeń jest coraz mniej.
- Kiedy w 2004 roku przyjechałam do Magadanu, mieszkało w nim około 110 tysięcy ludzi i prawie wszyscy byli dawnymi "zekami". Mały odsetek mieszkańców stanowili pracujący sezonowo inżynierowie i specjaliści. Obecnie populacja Magadanu jest znacznie mniejsza (w 2020 roku mieszkały w nim 92 tys. osób - przyp. autora). Tendencja jest spadkowa, bo byli więźniowie rzeczywiście umierają i niedługo nie będzie ich już wcale. Warto więc, by wspomnienia po nich pozostały.
Kościół w Magadanie. Skąd na "przeklętej ziemi" wzięli się katoliccy księża?
Ponad stutysięczne miasto z tragiczną historią. W 2004 roku nie było w nim nawet psychologa, nie wspominając o księdzu.
- Prawie wszystkie osoby żyjące w Magadanie miały za sobą traumatyczne doświadczenia związane z przemocą i brutalnym wykorzystaniem ich życia, kobiety doświadczały przemocy seksualnej. Wielu mężczyznom i kobietom towarzyszyłam w chwili śmierci, oni dosłownie umierali na moich rękach. Często słyszałam ich pytanie do Boga - dlaczego się na to zgodził, dlaczego mieli tak trudne życie. W takich momentach nie da się nic powiedzieć. Doświadczenia tych ludzi to granica, po przekroczeniu której rozpadają się serce, dusza, emocje, sens życia… Długo uczyłam się im towarzyszyć i ich wspierać.
Faktycznie, w mieście nie było żadnej pomocy psychologicznej, były jedynie dwa szpitale. W jednym dokonywano prostych zabiegów chirurgicznych, najczęściej amputacji z powodu odmrożeń, w drugim leczono gruźlicę i choroby płuc związane z pracą w kopalniach. I to było wszystko - pomoc medyczna na naprawdę niskim poziomie. Żadnego psychologa, terapeuty, katolickiego księdza. Był jedynie pop, który odprawiał prawosławne nabożeństwa w małej cerkiewce. Nie jestem jednak pewna, czy był tam na stałe.
Ale w Magadanie w końcu pojawił się katolicki kapłan. I to w dość niezwykłych okolicznościach.
- W 1999 roku, kiedy rozpadła się żelazna kurtyna i Federacja Rosyjska zaczęła wpuszczać obcokrajowców, alaskański biskup z Anchorage, Francis Thomas Hurley, dowiedział się, że można z Anchorage dolecieć samolotem do Magadanu. I wspólnie ze swoim kolegą, również księdzem, pojechał tam na wycieczkę. Obydwaj nie mieli pojęcia, co wydarzyło się na Kołymie. Chcieli po prostu zobaczyć, jak wygląda Rosja. Gdy wylądowali, został im przydzielony "tłumacz", który oczywiście był podstawiony. Następnie zostali zameldowani w hotelu i wspólnie z "tłumaczem", który jednak nie ukrywał tragicznej historii, chodzili po mieście i słuchali o wydarzeniach z przeszłości. Już na drugi dzień w hotelu ustawiła się olbrzymia kolejka ludzi, którzy dowiedziawszy się, że w mieście jest kapłan, chcieli się wyspowiadać. Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat. Nie było ważne czy to ksiądz katolicki czy prawosławny. Nikt w tym mieście od dawna nie miał żadnego kontaktu z kapłanem i sakramentami. "Tłumacz", widząc co się dzieje, zapukał do pokoju biskupa i zapytał, czy będzie spowiadał tych ludzi, bo oni nie chcą wyjść. Biskup oczywiście zgodził się. Opowiadał później, że nie rozumiał ani słowa, bo spowiedzi były po rosyjsku. On tylko siedział na krześle, słuchał i rozgrzeszał. Trwało to dwa długie wieczory. Czuł po intensywności tych spowiedzi i po łzach tych ludzi, że to jest poważny problem, że są pozostawieni bez jakiejkolwiek opieki. "Tłumacz" wyjaśnił mu później, że większość zwiezionych osób jest wierząca, że byli to Polacy - nawet w 2004 roku żyły tam jeszcze dwie osoby z Polski - Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, Koreańczycy, Finowie i mnóstwo rosyjskiej inteligencji. Wszyscy oni potrzebowali rozgrzeszenia, by móc spokojnie umrzeć. Biskup Hurley odprawił również pierwszą mszę w Magadanie, na którą ludzie zebrali się w sali teatralnej. Duchowny, jak wrócił na Alaskę, napisał list do swoich księży z pytaniem czy któryś z nich nie chciałby pojechać do Magadanu. Na ochotnika zgłosił się ojciec Michael Shields. Ponieważ urodził się w Anchorage, nie miał problemów z klimatem. Tak powstała pierwsza katolicka parafia. Ojciec Michael zgromadził katolików, których było około sześciuset i napisał petycję do Moskwy z prośbą o otwarcie parafii. Otrzymał zgodę i tak powstała Parafia Narodzenia Pana Jezusa, pierwsza katolicka wspólnota w Magadanie.
Ojciec Michael. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
Wkrótce wybudowano również kościół.
- Pierwsza kaplica znajdowała się w wynajętym mieszkaniu w bloku. Parafianie spotykali się w niej przez około 7 lat. Później do ojca Michaela dotarł drugi ksiądz, ojciec David, a diecezja Anchorage oficjalnie objęła swoim patronatem Magadan. Amerykanie zaczęli również zbierać pieniądze, by wybudować kościół. Wzniesiono go w 2001 roku na terenie byłego łagru kobiecego, w którym szyto waciaki, rękawice i czapki. Gdy kopano fundamenty, znajdowano czaszki i kości ludzkie.
W kościele znajduje się specjalna kaplica, nazywana Kaplicą Męczenników. Jedna z jej ścian jest wyłożona kamieniem, który wydobywali więźniowie. Od kiedy istnieje kościół, ojciec Michael za każdego więźnia, który umiera, przybija do ściany mały krzyżyk. Obecnie już cała ściana jest nimi pokryta. Jest też duży krzyż z przybitym do niego Jezusem. Został on wyrzeźbiony przez Czukczę (jedna z najstarszych nacji zamieszkujących Syberię - przyp. autora) z drzewa, które rośnie w tajdze. Jezus na krzyżu ma skośne oczy, a rozmiar jego ciała przypomina wzrost człowieka żyjącego na Syberii. Korona cierniowa na głowie Jezusa wykonana jest z drutu kolczastego z obozu, w którym mężczyźni wydobywali Uran. Są również dwie ikony. Jedna przedstawia pomordowane duchowieństwo - księży, popów, zakonnice, druga - osoby świeckie. Na ich czele stoi rodzina cara Mikołaja II Romanowa, zamordowana w czasie rewolucji. Rodzina Romanowów również jest ofiarą tego systemu.
Wnętrze kościoła w Magadanie. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
Co system łagrowy robił duchownym?
Wspomniała Siostra o zamordowanych duchownych. Co działo się z księżmi i siostrami zakonnymi, trafiającymi na Kołymę?
- Jednym z celów łagrów było ich wymordowanie. Obecnie na Kołymie jest mnóstwo pozostałości po grobach prawosławnego i katolickiego duchowieństwa, które zostało brutalnie zamordowane. Widziałam na przykład pozostałości po grobach "monaszek", prawosławnych sióstr zakonnych, które nawet nie były kierowane do łagrów ale od razu mordowane w okrutny sposób. Na początku dawano im wybór, by wyparły się wiary - kazano im deptać krzyż i ikony. Gdy odmawiały, były rozstrzeliwane. We wsi Jagodnoje, w prywatnym muzeum prowadzonym przez zbieracza pamiątek po łagrach, widziałam ryciny stworzone przez więźnia, naocznego świadka drastycznych scen. Widział on grupę dwunastu "monaszek", które były rozebrane i przywiązane do drzew w tajdze, nad ogromnymi mrowiskami. Teren Kołymy porasta tajga i podmokła tundra, dlatego są tam ogromne ilości komarów. Po jakimś czasie owady - komary i mrówki - zabijały te kobiety. Więźniowie słyszeli krzyki umierających sióstr, błagających o to, by je zabili. Właśnie to przedstawiały rysunki więźnia - nagie zakonnice przywiązane do drzew i leżące obok nich habity i welony. Pojechaliśmy na to cmentarzysko. Podobnie jak wszystkie miejsca, w których stały łagry, było zarośnięte. Jakby chciano zatrzeć ślady. Można poznać, gdzie stały baraki, jeśli były z kamienia. Pozostałe konstrukcje są zbutwiałe. W miejscu kopalni znajdują się wyrobiska i podziemne tunele. Więźniowie wchodzili do nich z dynamitem, wysadzając skały, by dostać się do żył surowców. W tych miejscach widać porzucone wiadra, gwoździe, miski, narzędzia, drabiny… Nie ma żadnych śladów po ludziach. Obok są zazwyczaj cmentarzyska. Oczywiście nie ma oznaczonych grobów. Są jedynie wbite w ziemię kije, na których znajdują się przytwierdzone do nich wieka od konserw z numerem lub symbolem. Nie wiadomo, co oznaczają. Numer więźnia? Jego wiarę? Nie wiadomo nawet czy rzeczywiście są tam pochowani ludzie, czy może byli oni zostawiani gdzie indziej. Trudno kopać w zmarzlinie. Więźniowie wspominali, że w miejscach poza terenem, w którym mieszkali i pracowali, po prostu zostawiano zwłoki. Te z kolei rozkładały się lub zjadały je niedźwiedzie. W miejscowościach, które są blisko łagrów, na przykład w Jagodnoje czy Siemczan mieszkają ludzie uprawiający ziemię i tam są cmentarze, w których chowają swoich zmarłych. Ale tam, gdzie były łagry nie da się już wiele zobaczyć. Te miejsca są zarośnięte.
Misja siostry Małgorzaty
Skąd w Magadanie wzięły się siostry szarytki?
- Ojciec Michael, widząc, że wielu starszych ludzi choruje i leży samotnie w domach, poprosił szarytki z Alaski, by przyjechały się nimi opiekować. Nasze siostry przybyły do Magadanu w 2001 roku, ja dołączyłam do nich trzy lata później.
Jak Siostra znalazła się na Kołymie?
- Nawet nie wiedziałam, że mamy tam misję. Pracowałam wtedy na ukraińskiej Bukowinie. Siostry Amerykanki miały problem z jedzeniem i czuły w związku z tym duży dyskomfort. Do tego dochodziły kłopoty z językiem i klimatem. Poprosiły więc matkę z domu macierzystego w Paryżu o pomoc, a ona wpadła na pomysł, że wyśle tam kogoś z grupy języków słowiańskich. Gdy dostałam propozycję pomocy siostrom w Magadanie, nawet nie wiedziałam, gdzie to jest. Na początku szukałam tego miasta w Afryce (śmiech). Dopiero później okazało się, że to sam koniec Rosji. Zgodziłam się z radością. W Krakowie wydarzyła się również pewna zabawna sytuacja. Gdy starałam się o rosyjską wizę, po jakimś czasie od złożenia wniosku, zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu ambasady i powiedziała, że konsul chciałby się ze mną zobaczyć. Byłam zdziwiona ale udałam się na spotkanie. Konsul powiedział, że zaciekawiło go moje podanie, ponieważ osoby odwiedzające Rosję jadą głównie do Moskwy i Petersburga. Zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, na co się piszę. Odpowiedziałam, że tak. Wtedy on odparł: "Nie pytam, czy pani wytrzyma w tym klimacie, ani o to czy pani wie, gdzie to jest. Pytam, czy wie pani co to za miejsce". Kolejny raz potwierdziłam, a on na to: "Co pani zrobiła, że tam panią wysyłają". Odpowiedziałam, że to nie jest za karę i że chcę tam pojechać.
Kolory zimowej Kołymy. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
Do Magadanu przyleciałam starym Tupolewem, bo jeszcze nie latały tam Boeingi. Był październik. Na Kołymie już wtedy jest zimno, a w górach leży śnieg. Krajobraz jest bardzo depresyjny, pozbawiony kolorów. Prawie wszystkie zdjęcia, które zrobiłam na Kołymie, są czarnobiałe. Nie dlatego, że mam taki aparat. Tam kolorowo jest tylko latem, gdy kwitnie roślinność. Poza ciepłymi miesiącami są tylko ciemne skały i śnieg. Morze jest zimne, plaże kamieniste. Tak jest aż do maja. Dopiero w czerwcu pojawiają się plusowe temperatury, topnieją rzeki i morze. Zaczynają się białe noce. Jest to dość trudne doświadczenie dla ludzi z naszej szerokości geograficznej, bo Słońce nie zachodzi, tylko wisi nad horyzontem. Panuje jednostajne, mleczne światło. Organizm człowieka reaguje dziwnie, dlatego na początku miałam problemy ze snem. Białe noce trwają około miesiąca, a ludzie robią wiele rzeczy "w nocy" - polują, łowią ryby… W sierpniu może być nawet kilkanaście stopni powyżej zera. Krótki okres wegetacji pozwala na uprawę wyłącznie zieleniny i "kartoszki" - maleńkich ziemniaczków, które wykopuje się pod koniec kołymskiego lata. Łowi się również czerwone łososie i "morskie białko" w tym kraby. Resztę produktów przywozi się latem z Chin, kiedy morze nie jest skute lodem, a do portu mogą wpływać statki. Wtedy dostarcza się m.in. kapustę i cebulę. Ponieważ większość świeżych produktów jest trudno dostępna, popularne są makarony, ryż i konserwy. Od września temperatura na Kołymie znów spada. W grudniu i styczniu może osiągać nawet 35 stopni poniżej zera. Do tego wieją turgi - gwałtowne, nawiewające śnieg wichury. Może zdarzyć się kilka dni bez prądu i internetu, dzieci przestają chodzić do szkoły.
Co było dla Siostry największym wyzwaniem?
- Dla mnie problemem nie były niskie temperatury ale brak kolorów i słońca. Kołyma to naprawdę depresyjne miejsce. W pierwszym roku mojej misji, w maju, przeszłam lekką depresję. Jestem z Polski, więc maj kojarzy mi się z zielenią, stokrotkami, mleczami i pięknem sadów. Tam był tylko śnieg, czarna ziemia i pochmurne niebo. Wtedy ojciec Michael wziął mnie na plażę i pokazał, jak pięknie wygląda lód wyrzucony przez morze. Powiedział mi: "Naucz się dostrzegać piękno inaczej niż w twoim kraju. Bo takiego piękna tutaj nie znajdziesz". Pokazał mi foki i mewy, tłumaczył, jak łowi się ryby. Dotarło do mnie, że na Kołymie nie znajdę tego, co sprawiało mi radość w Polsce. W Magadanie na przykład nie obchodzi się wigilii Bożego Narodzenia, nie znają tam również naszych polskich zwyczajów. Ale bardzo uroczyście obchodzi się "jołkę" (ros. - choinka) i Nowy Rok. Z tej okazji w kościele odbywa się ogromna uczta, na którą ludzie przynoszą jedzenie przygotowane w domu. Nie ma jednak ani jednej polskiej potrawy. Są za to jajka nadziewane rybią ikrą i zielona trawa morska. Wszystko pachnie morzem. Nigdy jeszcze nie jadłam takiej ilości ikry z czerwonego łososia, która jest bardzo duża i ma zapach tranu. Moje kochane "babuszki" mówiły: "Jedz tę ikrę, bo dopiero wtedy będziesz nasza". Pamiętam jak pierwszy raz ugryzłam jajko z ikrą. Nie było to przyjemne ale zdałam sobie sprawę, że jeśli nie nauczę się żyć jak ludzie na Kołymie, będę musiała wrócić do Polski. W Magadanie pracowało przede mną kilka sióstr z Ameryki, ale miały duże problemy z aklimatyzacją i ostatecznie musiały wrócić. Ja zostałam, bo słuchałam ich podpowiedzi i uczyłam się kochać. I wyszło! Teraz lubię ikrę (śmiech). Dziesięć lat w Magadanie przeorało mnie, sens mojego życia i patrzenie na cierpienie. Ale jedocześnie był to najlepszy, najbardziej konstruktywny okres w moim powołaniu.
Siostra Małgorzata. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
"Jeśli Bóg jest, kopie ten uran razem z nami". O "cudownym" odejściu "świętego" człowieka
Wróćmy raz jeszcze do tematu łagrów. Wspomniała Siostra, że jednymi z najgorszych obozów były te, w których wydobywano uran.
- Uran jest pierwiastkiem promieniotwórczym, dlatego z jego wydobyciem wiązało się wiele niebezpieczeństw. Jeden z obozów, w którym wydobywano uran - Butateczag - znajdował się blisko Magadanu, a pracujący w nim więźniowie - głównie silni mężczyźni - umierali bardzo szybko, prawdopodobnie z powodu napromieniowania. Oczywiście nikt ich nie diagnozował, ale przypuszczalnie umierali na raka. Ci, którzy przeżyli, mieli poparzone płuca i krtań, ponieważ wyziewy uranu porażały ich system oddechowy. W naszej parafii było trzech mężczyzn, którzy przeżyli Butateczag, wśród nich Stefan. Stefan był profesorem literatury rosyjskiej na uniwersytecie w Petersburgu. Został skazany na 25 lat ciężkich robót w Butateczagu chyba tylko dlatego, że był mądry i inteligentny. Wspominał, że więźniowe tego obozu nie mogli pracować w nim dłużej niż pięć lat. Po jakimś czasie ich płuca po prostu się rozpadały, a oni umierali. Nawet jeśli jakimś cudem przeżyli, po upływie pięciu lat przewożono ich do kopalni ród żelaza lub obozów budujących Trakt Kołymski. Stefan, który przeżył Butateczag, był ciężko chory. Gdy mówił, to tylko szeptem i z wielkim trudem. Słychać było jego świszczący oddech.
Stefan powiedział siostrze, jak wyglądało życie w Butateczagu?
- Raz opowiedział mi historię o tym, jak do ich obozu przyjechał urzędnik NKWD z Moskwy, który miał sprawdzić normy wydobycia uranu. Uran wydobywa się powoli, dlatego normy więźniów były niskie. Komendant obozu ogłosił apel i postawił więźniów naprzeciwko naczelnika z Moskwy. Ten z kolei rozkazał: "Wyczytaj nazwiska więźniów, których normy są najniższe". Komendant czytał nazwiska a mężczyźni, jeden po drugim, robili krok do przodu. Gdy skończył, enkawudzista rozstrzelał tych więźniów. Następnie urzędnik z Moskwy kazał komendantowi wyczytać nazwiska mężczyzn, których dorobek był największy. Ci więźniowie również zrobili krok do przodu. Wówczas urzędnik z Moskwy rozstrzelał ich jak poprzednich. Następnie zwrócił się do pozostałych: "Tyle znaczycie dla naszego systemu".
Kim Stefan był dla Siostry?
- W Rosji żywa jest tradycja "starczestwa". To ludzie, którzy zdobyli w życiu mądrość i uczą tej mądrości innych. Stefan był moim "starcem". Wiele się od niego nauczyłam. Między innymi tego, jak żyć w duchu wdzięczności. Zapytałam, go kiedyś, co pozwoliło mu przeżyć w obozie, co dawało mu siłę. Zapisałam jego słowa:
"Pamiętałem, że to, co mam w sobie jest większe od tego, co mnie otacza. Pielęgnowałem wiarę, czasami się modliłem. Nigdy nie pozwoliłem sobie na pogardę. Chciałem wierzyć, że jeśli Bóg jest, to kopie ten uran razem z nami. I patrzy na tych, którzy nas pilnują ze współczuciem. Z tego rodził się pokój i cisza, które nosiłem w sobie".
Stefan był bardzo pogodnym i dobrym człowiekiem. Również na starość. Jego historie były dla mnie naprawdę "wysokim C". Mieliśmy razem wspaniałą, wielowymiarową przyjaźń. Nauczył mnie czytać Dostojewskiego, który był jego ulubionym pisarzem. Stefan był sam, nie miał żony i dzieci, dlatego prosiłam Boga, abym mogła być obecna przy jego śmierci. Wiedziałam, że będzie umierał w domu, bo nie pójdzie do szpitala, że będzie się dusił. Spodziewałam się, że może być ciężko. Pewnego ranka Stefan zadzwonił do mnie i powiedział: "Nie przynoś mi dzisiaj zupy, ale przyjdź popołudniu bo będę umierał". Od razu poszłam do niego. Siedział w fotelu i ciężko oddychał. Podłączyłam mu tlen, a on zrobił kilka wdechów. Już niemal nie mógł mówić, ale ostatnim tchem wyszeptał do mnie: "»Doć« - czyli »córko« - przeczytaj mi mój ulubiony psalm". Był to Psalm 131: "Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza". Jak czytałam ten psalm, Stefan odszedł. Był uśmiechnięty i trzymał mnie za rękę. To było cudowne odejście świętego człowieka. Zawsze gdy o nim opowiadam, honoruję jego śmierć. W Magadanie było wiele wspaniałych ludzi, ale Stefan mnie nauczył najwięcej. Po tak ciężkim życiu, pełnym cierpienia, bez żadnej bliskiej osoby i więzi, miał w sercu głęboki spokój, pogodzenie się z życiem, ze swoją własną historią i z Bogiem.
Msza święta w dawnym łagrze. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
"Bóg na nowo przejmuje przeklętą ziemię"
Stefan pracował w obozie Butateczag, o którym wielokrotnie Siostra wspominała.
- Obszar wokół Butateczagu jest jednym wielkim cmentarzyskiem. Leżą tam prawdopodobnie tysiące ludzi, którzy zmarli przy wydobyciu uranu. Dziś obóz ten jest zalany wodą, Rosjanie zrobili to, żeby wyrobiska nie promieniowały. Ale pozostały teren - baraki, w których pracowali i cmentarzyska nie są zalane.
Pewnego dnia, kiedy w Magadanie zaczęto budować cerkiew, prawosławny ksiądz poprosił ojca Michaela, aby towarzyszył mu w wyprawie na teren Butateczagu. Ojciec Michael i prawosławny ksiądz pojechali więc w głąb Kołymy. Jechali na miejsce dwa dni. Byli z nimi dawni więźniowie, którzy służyli za przewodników. Mieli również broń na wypadek spotkania z niedźwiedziem i brzozowy krzyż, który postanowili wbić w ziemię, gdy będą już na miejscu. Kiedy przybyli na teren Butateczagu, przewodnicy zlokalizowali miejsce, w których składowano ciała zmarłych i zabitych. Następnie wspólnie odmówili panichidę (prawosławna modlitwa recytowana w czasie szczególnych wydarzeń, m.in. pogrzebu - przyp. autora) o pokój dla zmarłych. Następnie Michael pomodlił się o to samo w obrzędzie katolickim. W końcu zabrali się do wykopania dołu, żeby umieścić w nim podstawę krzyża. Tysiące więźniów wcześniej przeklinało tę ziemię i swoje życie. Gdy kapłani wspólnie wbijali krzyż, poczuli, jak grunt drży, jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Odczytali ten znak, jako ponowne przejęcie przez Boga tej ziemi i odebranie jej szatanowi.
Ja również czułam coś podobnego, kiedy zaczęłam w Magadanie pracować z kobietami po aborcjach (wiele kobiet w obozach gwałcono, a później poddawano przymusowym aborcjom - przyp. autora). Było tam tyle bólu i cierpienia, które teraz spotkały się z Bożą łaską i przebaczeniem.
Dla mnie ziemia Kołymska jest miejscem walki duchowej. Jeszcze do niedawna panowało w niej zło. Ale krzyż, który Michael i prawosławny ksiądz wbili w Butateczagu, jest symbolem ponownego przejęcia jej przez Boga.
Siostra Małgorzata Słomka SM - Siostra Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, pracowała na misjach na Ukrainie i w Rosji – na terenach dawnych łagrów stalinowskich, gdzie rozpoczęła pomoc kobietom cierpiącym z powodu decyzji aborcyjnej. Od 2015 roku prowadzi rekolekcje uzdrowienia po aborcji "Winnica Racheli" oraz rekolekcje dla kobiet i mężczyzn przeżywających utratę swoich dzieci na skutek poronienia w Domu Rekolekcyjnym w Piwnicznej-Zdroju.
Maska Boleści - pomnik upamiętniający ofiary i więźniów gułagów znajdujących się na Kołymie. Fot. Archiwum siostry Małgorzaty Słomki SM
Skomentuj artykuł