Jeśli chcesz głosić Ewangelię, to opatruj rany
W wielkopostnej duchowej podróży, która prowadzi nas na Golgotę, mijamy po drodze jeszcze dwie inne góry: Morię i Górę Przemienienia. Na pierwszej z nich Abraham składa w ofierze Izaaka, na drugiej – nazywanej Taborem – Jezus przemienia się wobec uczniów. Obie są dla nas jedynie przystankami w drodze na Miejsce Czaszki, rzucają jednak bardzo ważne światło na wydarzenie, które dokonało się na krzyżu.
Napisałem wyżej, że Abraham złożył Izaaka w ofierze. Wielu mogłoby się oburzyć, bo przecież ostatecznie Izaak nie ginie, a w jego miejsce zabity zostaje znaleziony w zaroślach baran: „Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna” (Rdz 22,13). Jednakże Abraham nie odmawia Bogu ofiary, choć Jego żądanie wydaje się być zbyt wielkie. Można powiedzieć, że w swoim sercu złożył już ofiarę z syna, który był jego oczkiem w głowie, jego tak bardzo oczekiwanym potomkiem. Potwierdzają to zresztą słowa anioła Pana: „Przysięgam na siebie, mówi Pan, że ponieważ uczyniłeś to i nie szczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza” (Rdz 22,16-17). Abraham powrócił do prawidłowej i pierwotnej hierarchii wartości – Bóg na pierwszym miejscu, ponad wszystkim i wszystkimi.
Zupełnie inaczej kończy się historia innego Ojca, który jednak nie odmawia ofiary ze swego Syna… Zanim jednak ów Syn oddał swoje życie, zabrał najbliższych uczniów na górę, gdzie „przemienił się wobec nich” (Mk 9,2). To wydarzenie miało rzucić światło na to, co dopiero ma się stać: śmierć i powstanie z martwych. Tabor zmienia bowiem perspektywę patrzenia na paschalne wydarzenie dokonane przez Jezusa. Istotnie, świętując Wielkanoc, nie wspominamy dobrego człowieka, Jezusa z Nazaretu, niesłusznie skazanego na śmierć krzyżową, który został wynagrodzony przez Boga za tę dobroć powrotem do życia. Nie, nie i jeszcze raz nie!
Na Taborze pada bardzo istotne zdanie, które Bóg kieruje także do nas, chrześcijan XXI wieku: „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie” (Mk 9,7). Jak się przekłada na praktykę naszego życia fakt, że Jezus jest Synem Bożym? Wielu różnie próbowało rozumieć Boskie synostwo Chrystusa. Można wspomnieć choćby działającego w IV wieku Ariusza, który nieźle „namieszał”. To właśnie „dzięki” niemu do dziś wyznajemy w Credo, że wierzymy w Jezusa Chrystusa, który jest Synem Bożym zrodzony, a nie stworzonym, współistotnym Ojcu.
Oznacza to dla nas tyle, że sam Bóg stał się człowiekiem, by być blisko nas, by stać się naszym Towarzyszem, naszym Przewodnikiem. Nie jesteśmy sami w walce przeciwko temu, co sprowadza na nas śmierć i co nas ogranicza. Na Golgocie umarł Bóg-Człowiek. Prawdziwy Bóg. Prawdziwy Człowiek. Na krzyżu zawisło Ciało, które trzeciego dnia wyszło z grobu i więcej doń nie powróciło. Włócznią przebite zostało Serce, które stało się niewyczerpanym źródłem łask dla wierzących w Chrystusa. To zupełnie zmienia perspektywę. Chrześcijanie to nie zwolennicy idei, ale świadkowie Zmartwychwstałego, Boga silniejszego niż śmierć.
Chrześcijanie to ci, którzy zrozumieli naukę Góry Przemienienia. Na niej „coś” już widać, choć jeszcze nie wszystko. Tak też jest w naszym życiu z wydarzeniami, które nas spotykają, i z ludźmi, którzy się na naszej drodze pojawiają. Czasami widać tylko część, jakiś tylko skrawek. Ale zawsze jest to część pewnej większej rzeczywistości, pewnej Całości. Chyba właśnie tym jest każdy sakrament, w szczególności Eucharystia. I tak też trzeba nam patrzeć na Krzyż. To są puzzle. Układamy kolejne elementy, by zobaczyć Całego.
O Przemienieniu Pańskim można też powiedzieć, że było ze strony Boga „powiedzeniem-za-dużo”. Chrystus odkrywa przed uczniami swój majestat. Oczarowuje ich i onieśmiela to, co widzą i słyszą. I jak o tym nie rozmawiać? Jak tego nie rozgłaszać? Tymczasem Jezus „przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych” (Mk 9,9). Bo to wydarzenie będzie dopiero „powiedzeniem-wszystkiego”. Wtedy już nie będą musieli być cicho. Wtedy będą mieli głosić Prawdę po krańce świata.
My też czasem nie wiemy, czy lepiej ugryźć się w język niż się narazić i sprowadzić na siebie niewygodę, czy raczej otworzyć usta i skupić na sobie uwagę mądrych tego świata zdumionych istnieniem dziwoląga, który podaje w wątpliwość utarte schematy i wygodne przyzwyczajenia. Już Ktoś kiedyś powiedział Za Dużo. I choć minęły wieki, dla nas to wciąż jest Zbyt Wiele. Wciąż jest godne Krzyża. Pytanie tylko, czy już sam usłyszałem od Boga wszystko, co miałem? Czy już nastał ten etap mojego życia, w którym mam iść i głosić? Czy już jestem po Golgocie i Pustym Grobie?
Czasami możemy się spotkać z krytyką, że jako wierzący zbyt wielką wagę przykładamy do grzechu. Czy rzeczywiście chrześcijaństwo mówi tylko o grzechu? Musi o nim mówić. To niezbędne do tego, żeby móc właściwie przyjąć Dobrą Nowinę. Uświadomienie sobie własnej grzeszności pozwala zrozumieć, że potrzebuję Boga, który wyrwie mnie z mojej słabej kondycji i uniesie ponad to, co przemijalne. Nie możemy uciekać od prawdy o grzechu, udając, że nic takiego się nie dzieje, kiedy występujemy przeciw Bożym przykazaniom.
Dzieje się i to dużo. Dużo złego. Nie chodzi o to, że stawiając w swoim życiu coś lub kogoś ponad Boga, denerwujemy Go i obrażamy. I teraz „Bozia” będzie miała na nas „focha”. Chodzi o zrozumienie, że grzesząc, robimy krzywdę sobie i innym. Odcinamy się od łaski, czyli od relacji z Tym, który może dać nam siłę do zwyciężania naszych ograniczeń i który może nauczyć nas prawdziwej miłości. Zapominamy o tym, co św. Paweł ujmuje w krótkim stwierdzeniu: „Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam?” (Rz 8,31).
Historia Abrahama i Izaaka pokazuje nam, że różne decyzje, jakie w życiu podejmujemy, te małe i te wielkie, sprowadzają się w sumie do jednego: czy wybrać Ewangelię, czy nie? Niby wybór jest oczywisty. Bo przecież, kogo słuchać, jak nie Jezusa? Otwieram więc Słowo Boże i czytam, i uczę się. W praktyce jednak okazuje się, że wciąż jest mi łatwiej postawić na kimś krzyżyk, niż wybrać miłość wobec tego, kogo trudno mi kochać. Wolę widzieć „innego” niż „brata”. I zapominam, że Biblia, choć jest grubą księgą, a niektóre jej wydania potrafią być naprawdę okazałe, nie jest cegłą, którą mam zdzielić kogoś po głowie. Nie jest kamieniem, którym mam rzucać w niewiernych.
Jest raczej gąbką do otarcia potu i krwi. Podobnie jest z Krzyżem – nie jest on mieczem, którym mam wojować z drugim człowiekiem, lecz drogowskazem, który ma mnie prowadzić po ścieżce miłości. Otwieraj Biblię tylko po to, by otwierać serce na drugiego człowieka. Czyń znak krzyża tylko wtedy, gdy chcesz uczyć się kochać. Dość już na świecie rozbitych głów i dziurawych serc. Jeśli chcesz głosić Ewangelię, to opatruj rany. Nikt nie musi ginąć, bo Baranek oddał już swoje życie.
Skomentuj artykuł