"Jeśli nie trafią do nieba, będzie to twoja wina". Ksiądz, który miał klucz do serc Kiszczaka i Jaruzelskiego
Chociaż życie związał z Islandią, los splótł również z dwoma dygnitarzami Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej - Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem. Pierwszego szczerze nienawidził, drugiemu życzył najgorszych tortur, uznając za "personifikację zła całego świata". A jednak, gdy odkrył powołanie i sens słów "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom", postanowił ich przeprosić - za nienawiść, złorzeczenie i obrzucanie domu woreczkami z kałem. Kiszczak przyszedł na jego mszę prymicyjną, a Jaruzelski poprosił o modlitwę. "Mój tata kiedyś powiedział: »Jeśli Kiszczak i Jaruzelski nie trafią do nieba, będzie to twoja wina, bo tylko ty masz klucz do ich serc«" - mówi ks. Mikołaj Kęcik, który w szczerej rozmowie z Piotrem Kosiarskim opowiada o kapłańskim powołaniu, Kościele na Islandii, wierze w elfy, życiu wśród wulkanów, gorących źródłach i drodze, która doprowadziła go od nienawiści do przebaczenia.
"Wiem, że Jaruzelski przystąpił przed śmiercią do spowiedzi, a Kiszczak prosił o spowiedź. Mój tata - pewnie natchnięty Duchem Świętym - odwiedzał go przed śmiercią i pielęgnując odleżyny, mówił o Bożym przebaczeniu. I podobno Kiszczak cały czas kiwał głową. Jego żona mówiła, że ostatnią rzeczą, którą zrobił przed śmiercią, był znak krzyża. Ja wiem, że Chrystus oddał swoje życie za grzeszników, a więc także za Kiszczaka i Jaruzelskiego. Jeśli użył mnie, by im tę drogę otworzyć, niech będzie Mu chwała" - mówi ks. Mikołaj Kęcik. Przeczytaj całą rozmowę:
Życie na Islandii
Piotr Kosiarski: Islandia. Kraina wulkanów, trzęsień ziemi i lodowców. Na niej 400 tysięcy dusz.
Ks. Mikołaj Kęcik: Na Islandii mieszkam od 10 lat. Przez pierwsze pięć pracowałem w parafii pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Morza w Reykjavíku, ale pod moją opieką duszpasterską było całe południe wyspy, mniej więcej wszystko poniżej największego lodowca (Vatnajökull - przyp. red.). Najdalsze z miejsc, które wtedy odwiedzałem jako ksiądz, znajdowało się 300 kilometrów od stolicy, ale moi parafianie mieszkali też na wyspach, na które można było dostać się tylko promem. Obecnie podróżuję jeszcze dalej.
Gdzie aktualnie Ksiądz pracuje?
- Od pięciu lat jestem proboszczem parafii pod wezwaniem św. Jana Pawła II w Ásbrú, na terenie której znajduje się największe lotnisko na wyspie. W okolicy jest też ważna baza wojskowa. Islandia nie ma własnej armii, dlatego stacjonują na niej żołnierze wielu państw NATO. Przyjeżdżają oni na wyspę, by oblatywać cały Atlantyk. Moja parafia obejmuje zarówno miasto Keflavík, jak również kilka sąsiadujących z nim miejscowości. Jest bardzo nietypowa, ponieważ wielu jej mieszkańców pracuje sezonowo, między innymi na wspomnianym lotnisku. Nie brakuje również osób, które spędzają w Keflavíku pierwsze tygodnie na wyspie, zanim osiedlą się dalej. Inni, tuż przed wyjazdem do domu, zatrzymują się w okolicy, wykorzystując ostatnie tygodnie na załatwianie formalności. Warto podkreślić, że Polacy są na Islandii największą mniejszością narodową. Jakiś czas temu pojawił się nawet pomysł, by nasz język stał się urzędowy, ale do tego chyba jeszcze trochę brakuje.
Islandia kojarzy się z dobrymi zarobkami. Mało mówi się natomiast o trudnościach, z jakimi mierzą się imigranci.
- Na Islandii przez większą część roku jest ciemno. W Reykjavíku pod koniec grudnia dzień trwa około trzech godzin. W takich warunkach wielu imigrantów popada w alkoholizm i narkomanię. Sporo osób wyjeżdża z Polski, bo ma do spłacenia długi, ale nie dorabiając się wielkich pieniędzy, żyje w ubóstwie. Są i tacy, którzy pracują, dobrze zarabiają i jadą na urlop do Polski, by się pokazać. Inni uciekają na Islandię przed prawem. Nie brakuje też imigrantów, którzy dostają islandzki paszport i później po prostu na niej żyją. Widzimy więc duże zróżnicowanie. Islandzkie społeczeństwo, chociaż w przeważającej większości protestanckie, a przynajmniej zabarwione protestancko, wierzy na przykład w elfy i trolle.
Mógłby Ksiądz o tym opowiedzieć?
- Dla wielu Islandczyków są to jedynie legendy, podobnie jak w Polsce smok wawelski czy myszy, które zjadły króla Popiela. Niemniej na Islandii historii o elfach i trollach jest znacznie więcej. Kiedy miałem wypadek samochodowy, wielu Islandczyków, również chrześcijan, tłumaczyło, że to sprawka elfów. Na Islandii powszechnie znana jest historia o tym, jak na kilka miesięcy wstrzymano budowę drogi, ponieważ koparka zepsuła się przed stertą kamieni. Wezwano oficjalnego tłumacza na elficki - na uniwersytecie działa katedra tego języka - który przez trzy miesiące, opłacany przez państwo, rozmawiał z kamieniami. Pewna kobieta, gdy miała się przeprowadzić, wyznała, że troll kazał jej zabrać go z sobą. Wynajęła więc ciężarówkę, która przewiozła pięciotonowy głaz na drugą stronę Islandii. Jest sporo takich historii.
Z czego mogą one wynikać?
- Myślę, że wiele osób szuka w ten sposób swojej tożsamości. Obserwuję na przykład ludzi, którzy robią sobie tatuaże z runami, nawet nie do końca wiedząc, co one oznaczają. Poza tym panuje obecnie moda na odrzucanie chrześcijaństwa i odkrywanie pogańskich korzeni. Ludzie przybyli na Islandię w 874 roku, a w 1000 roku przyjęli chrzest. Mam jednak wrażenie, że dzisiaj te prawie 130 lat pogaństwa ma dużo większą wartość historyczną niż dziesięć wieków chrześcijaństwa, z czego ponad pięć katolickiego. Na Islandii panuje również moda na apostazję.
Kryzys, który dotyka Kościół na świecie, dociera również na Islandię?
- Oczywiście. Kiedy ktoś ciągle słyszy, że Kościół jest zły, prędzej czy później w to uwierzy. Z drugiej jednak strony proces ten oczyszcza Kościół. Myślę, że Pan Bóg pozwala, żebyśmy zostali upokorzeni i zeszli z piedestału. W Kościele nie potrzeba tysięcy wiernych. Potrzeba natomiast, byśmy naprawdę chcieli iść i szli za Chrystusem, byśmy mieli możliwość spotkania z Bożym miłosierdziem i Bożą łaską. Dlatego wspomniany kryzys jest czymś, co trzeba po prostu przetrwać.
Kościół w krajach nordyckich
Populacja Islandii to mniej więcej połowa Krakowa. Jak wygląda Kościół katolicki w tak specyficznym kraju?
- Katolicy na Islandii stanowią obecnie od 5 do 6 proc. mieszkańców. Oficjalnie byłoby ich więcej, gdyby się rejestrowali. Polacy są jednak ostrożni, gdy idzie o papirologię. Wielu z nich myśli - prawdopodobnie przez skojarzenie z Niemcami - że za bycie w Kościele płaci się podatek. Tutaj nie ma czegoś takiego. Państwo islandzkie wspiera wyznania, płacąc około 6-7 euro miesięcznie za każdego zarejestrowanego członka powyżej 16. roku życia. Chociaż rząd wspiera wszystkie wyznania na wyspie, najszybciej rośnie na niej liczba katolików. Piszą o tym wprost islandzkie gazety. Wiele osób przychodzi do Kościoła katolickiego ze wspólnoty protestanckiej.
To dość zaskakujące. Dlaczego tak się dzieje?
- W skali roku do Kościoła katolickiego przechodzi od protestantów około 50 osób. Dzieje się tak, ponieważ w Kościele protestanckim jest niestety coraz mniej wiary. Pewien mężczyzna zwierzył mi się, że pytał o jakąś trudną kwestię czterech czy pięciu księży katolickich i wszyscy powiedzieli mu mniej więcej to samo. Gdy natomiast pytał o to pastorów protestanckich, każdy z nich mówił co innego. Człowiek ten stwierdził więc, że jeśli jest jakaś prawda, to tam, gdzie wszyscy głoszą ją mniej więcej w ten sam sposób. Ktoś inny przyszedł do mnie i powiedział, że chce być katolikiem. Odparłem: "Świetnie, ale dlaczego?". Wtedy odpowiedział: "Bo ksiądz wierzy w to, co mówi. Byłem w kilku innych Kościołach i tego nie widziałem". Nie da się też ukryć, że wśród protestantów można zauważyć coraz większą potrzebę korzystania z sakramentów. Wielu z nich przychodzi i mówi, że chce się wyspowiadać, inni proszą o błogosławieństwo. Pojawiają się również osoby, które proszą o egzorcyzm, twierdząc, że na przykład coś straszy w ich domu. Gdy przychodzą do pastorów protestanckich, ci zawsze odsyłają ich z kwitkiem; mówią, że to sprawy wyłącznie psychologiczne. Ale jednocześnie kierują tych ludzi do mnie. Mówią: "Masz więcej doświadczenia z takimi dziwakami".
Na Islandii obowiązuje rozdział Kościoła i państwa?
- Na Islandii Kościół jest częścią państwa, funkcjonuje dosłownie w jego strukturach. W Polsce tyle mówi się ostatnio o konieczności rozdzielenia Kościoła i państwa. Ale przecież nie są one powiązane! To w krajach nordyckich kościół jest państwowy - protestanccy pastorzy są opłacani przez rząd, podobnie jak remonty kościołów. I to upaństwowienie, podobnie jak wiążąca się z nią polityczna poprawność, wielu ludziom zaczyna przeszkadzać. Nie chcę nikogo oskarżać ani osądzać, ale niemoralne zachowanie dwóch pań biskup było powszechnie znane. Co zaś tyczy się obecnej pani biskup, to nawet niektórzy pastorzy zastanawiają się, czy można być biskupem z tak małą wiarą.
Co to znaczy?
- Niedawno chwaliła się, jak pomogła swojej córce stać się synem. Opowiadała w gazetach, jak bardzo ją wspierała, jak cieszyła się, że zmieniła płeć. Tymczasem coraz więcej osób zdaje sobie sprawę, że taka postawa jest po prostu niezgodna z Pismem Świętym. Ale takich sytuacji jest więcej. Kilka lat temu na islandzkich autobusach umieszczono wizerunek "tęczowego Chrystusa", żeby pokazać islandzką otwartość. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że "tęczowość" na Islandii jest wszechobecna. We wszystkich miastach, szkołach i urzędach, przez cały czerwiec, może nawet dłużej, powiewają tęczowe flagi. Niby wszyscy się do tego uśmiechają, ale później przychodzą i mówią, że jednak coś jest nie tak, że to nie jest normalne.
Islandia to nie jedyny kraj nordycki, w którym ksiądz posługiwał. Czy w innych państwach skandynawskich Kościół protestancki wygląda podobnie?
- Zostałem wyświęcony w Dani, w której również pracowałem kilka lat. I pamiętam trzy sprawy, które warto w tym kontekście przytoczyć. Pierwsza z nich dotyczyła walki o nowy psałterz. Oficjalną głową Kościoła w Dani jest królowa, która również autoryzuje Pismo Święte. Ale biskupi stwierdzili, że jeśli chodzi o kwestie związane z wiarą, decyzyjność powinna być po ich stronie. W spór wmieszała się również pani minister, jednocześnie pastor, która stwierdziła, że w sprawach psałterza powinien jednak decydować rząd. Królowa wycofała się ze sporu po około trzech miesiącach, ale biskupi i pani pastor ciągnęli to wszystko przez prawie półtora roku.
Druga głośna sprawa dotyczy ogłoszenia wydanego przez jedną z duńskich rad parafialnych, która chciała zatrudnić "wierzącego" pastora. W kraju rozpętało się piekło. Jeden z biskupów napisał nawet, żeby od tej parafii trzymać się z daleka, ponieważ dyskryminuje ludzi ze względu na wiarę, a ponieważ Dania jest demokracją, nie wolno w niej nikogo dyskryminować.
Jest i trzeci przypadek. Pewien duński pastor napisał książkę o tym, że nie wierzy we wcielenie Chrystusa i sąd ostateczny. W konsekwencji jego pani biskup wyrzuciła go z pracy. Twierdziła, że skoro jest niewierzący i otwarcie przyznaje się do tego, nie jest w stanie wykonywać swoich obowiązków duszpasterskich. Skończyło się na tym, że pastor pozwał swoją panią biskup do sądu. Ta sprawa, podobnie jak poprzednia, ciągnęła się przez dłuższy czas, po czym jeden z biskupów przyjął pastora do pracy, ale z zastrzeżeniem, że nie może głosić publicznie swoich poglądów. Dopiero gdy kontrowersyjny pastor przeszedł na emeryturę, gazety trąbiły o tym, że nareszcie zdjęto mu kaganiec i może głośno mówić o swoich poglądach. Naprawdę sporo wiernych męczy się takimi sytuacjami.
Opowiedział ksiądz o konwersjach z Kościoła protestanckiego. A co z innymi wyznaniami?
- W krajach skandynawskich są również muzułmanie, którzy chcą wstąpić do Kościoła katolickiego, ale mało się o tym mówi. Przytoczę tu przykład uchodźcy z Afganistanu, który musiał uciekać z kraju. Pewnego dnia przyszedł do mnie, ponieważ poruszył go serial "The Chosen". Zrobiliśmy mu więc wstępny katechumenat i obecnie jest po pierwszym skrutynium. Pole do działania jest więc duże.
Czy Bóg mówi do nas przez wulkany?
Islandia to obszar aktywny wulkanicznie. Jak wulkany i trzęsienia ziemni wpływają na życie mieszkańców?
- Islandia położona jest na pacyficznym pierścieniu ognia (aktywna sejsmicznie strefa okalająca Pacyfik - przyp. red.). W związku z tym wulkany i trzęsienia ziemi to na niej coś całkowicie normalnego. W 2010 roku dał o sobie znać wulkan Eyjafjallajökull, który wyrzucił w niebo olbrzymią chmurę popiołu. Kiedy przyjechałem na wyspę w 2014 roku, wybuchł podlodowcowy wulkan Bárðarbunga. Eksplozja nastąpiła dość daleko, ale codziennie czytaliśmy w gazetach, ile lawy wypłynęło i jaki miała skład chemiczny. Na Islandii ludzie żyją wulkanami. Policjanci śmieją się, że w każdym innym miejscu na świecie, gdy wybucha wulkan, ludzie uciekają. Na Islandii jest odwrotnie - funkcjonariusze muszą trzymać ludzi z daleka od wulkanów. Kiedy cztery lata temu wybuchł Fagradalsfjall, który przez pół roku wyrzucał z siebie fontanny lawy, tysiące osób przyjeżdżało na wyspę, by zobaczyć z bliska erupcję. Dwa lata temu nastąpił kolejny wypływ lawy. Początkowo wszystko działo się w rozległej dolinie i wybuch nie stanowił zagrożenia dla ludzi. Pamiętam widok islandzkich rodzin, które przynosiły krzesła, stół i spędzały cały dzień, patrząc na wulkan. Ale w miasteczku Grindavík, które leży na terenie mojej parafii, zaczęło dochodzić do kilkuset wstrząsów dziennie. Mieszkańcy szukali miejsc, w których mogliby przespać się bez strachu przed trzęsącą się ziemią. W końcu ogłoszono ewakuację miasta. Wiele osób nocowało wtedy na plebanii, niektórzy wrócili do Polski, inni wyjechali do pozostałych miejscowości. Ruchy magmy pod miastem spowodowały powstanie szczelin na powierzchni ziemi. Do jednej z nich, głębokiej na 30 metrów, wpadł jeden z pracowników. Już go nie odnaleziono. Grindavík było dużym jak na Islandię miastem, mieszkało w nim około 6 tys. osób, które straciły cały dorobek życia.
Jako proboszcz tego obszaru, zostałem zaproszony przez protestancką panią pastor na spotkanie w największym islandzkim kościele. Był tam również obecny prezydent i protestancka pani biskup. W czasie transmitowanego na cały kraj spotkania opowiadałem, że Pan Bóg stworzył tę wyspę przez wulkany, a teraz chce stworzyć królestwo pokoju i przebaczenia. Musi jednak wpierw "wypalić" nasz egoizm, osądy, oskarżenia… Tydzień później, w innym kościele, podczas spotkania z panią premier, mówiłem, że w tradycji katolickiej Chrystus pokazuje się często w chorych i biednych, a ten, kto im pomaga, pomaga samemu Chrystusowi. Myślę, że Pan Bóg postawił mnie tutaj, abym zapytał o sens tego wszystkiego, co chce nam przez ten wulkan pokazać.
Mógłby to Ksiądz rozwinąć?
- Możemy budować swoje życie, wkładać w to wysiłek, a później przychodzi jedna chwila i wszystko tracimy. Często staram się podkreślać w homiliach, że to, co dzieje się wokół, jest słowem Boga dla nas wszystkich. Niedawno ewakuowano Błękitną Lagunę (znane na całym świecie kąpielisko niedaleko portu lotniczego Keflavík - przyp. red.), kilka razy lawa zalała prowadzącą do niej drogę, ostatnio zniszczyła również parking. Jeden z księży prosił, bym przekazał ludziom z Grindaviku, że to, co dzieje się na półwyspie, jest karą za ich grzechy. Ktoś inny twierdził, że do Błękitnej Laguny przyjeżdżali próżni turyści, którzy wydawali setki dolarów, by posiedzieć sobie w gorącej wodzie i wstawić zdjęcia na Instagram. Myślę, że nie trzeba używać takiego języka. Ale z drugiej strony może warto zastanowić się, czy nasz wygląd, zdjęcia w mediach społecznościowych, które publikujemy, na pewno są celem naszego życia.
Czy w erupcji wulkanicznej można dostrzec piękno?
- Niewątpliwie wulkany są piękne. Ostatnio nawet trochę uszkodziłem samochód, próbując dojechać jak najbliżej erupcji. Co prawda wszystko dzieje się bardzo blisko; wystarczy, że wyjdę przed kościół, a w oddali zobaczę wypływającą na powierzchnię ziemi lawę. Erupcja trwa jakieś 10 km w linii prostej od plebanii. Nie ukrywam, że lubię patrzeć na ten widok. Problemem jest pył, który tutaj dochodzi. Pada też więcej, bo zbierają się chmury. Mówi się, że za kilkaset lat cały półwysep, na którym leży Grindavík, oddzieli się od wyspy. Jest jeden wulkanolog, który twierdzi, że może się to stać dużo wcześniej, nawet w ciągu kilkunastu lat. Niewątpliwie wszystko to daje poczucie nieprzewidywalności, które paradoksalnie lubię. Czasem, gdy zamknięta jest droga - przez wybuch wulkanu, powódź czy zamieć - dzwonię do miejsc, do których miałem przyjechać i mówię, że nie dotrę. A oni wtedy odpowiadają jak gdyby nigdy nic: "W porządku, nic się nie stało, będziesz za miesiąc". Zupełnie inaczej niż w Polsce.
Islandczycy i gorące źródła
Obecność wulkanów ma jeszcze jedną zaletę - źródła i baseny z gorącą wodą, których tak bardzo brakuje mi w Polsce. To prawda, że każdy, kto mieszka na Islandii, ma swój ulubiony basen?
- Przyznaję, że jestem zafascynowany kulturą basenową Islandii. Gorąca woda jest tu bardzo potrzebna, choćby po to, by ogrzać ciało, kiedy lodowaty wiatr przewieje kości. Kąpiel w gorącej wodzie jest wtedy niemal koniecznością. Poza tym baseny to również miejsca rozmów i spotkań. Często biorą w nich udział całe rodziny, na basen umawiają się również znajomi po pracy. Osobiście często spotykam tam parafian. Bywa nawet, że na basenie widzimy się częściej niż w kościele.
Chociaż kontakt z gorącą wodą jest na Islandii bardzo potrzebny, lubię też kąpiele w zimnej wodzie. Jeden z pracowników basenu zapytał kiedyś, czy nie chcę zmienić adresu zamieszkania na basen z zimną wodą (śmiech). Nie jestem już młody, ważę za dużo, mam również problemy z sercem, dlatego staram się robić w wodzie ćwiczenia, by organizm działał dobrze. Również sauna jest bardzo potrzebna, żeby pozbyć się toksyn. Wydaje się, że basen to coś normalnego. I to prawda. Ale na Islandii - tak jak mówisz - kultura basenowa jest wyjątkowa. Na wyspie jest podajże 216 publicznych basenów. W samym Reykjavíku jest ich chyba 10. Mam nawet mapę, na której zaznaczam, w których basenach jeszcze nie byłem. Została mi ponad połowa, ale konsekwentnie zbliżam się do celu. Zawsze mam ze sobą strój i kiedy kogoś odwiedzam, albo wybieram się do katedry, idę przy okazji na basen.
Czy każdy mieszkaniec Islandii ma swoje ulubione kąpielisko? Tego nie wiem. Ale kartę roczną rzeczywiście mam tylko na jednym basenie, blisko miejsca, w którym mieszkam. Kiedy trwała pandemia, a baseny przez trzy miesiące pozostawały zamknięte, była to niemal tragedia narodowa. Ratowałem się wtedy kąpielami w innych miejscach, w których można było znaleźć trochę gorącej wody. Policja na szczęście nigdy mnie tam nie nakryła (śmiech). Również kiedy zdawałem egzaminy z języka islandzkiego, mój egzaminator zadał mi pytanie, gdzie chodzę na basen. Zacząłem wtedy wymieniać: "Na tym basenie mam kartę roczną, na tamtym półroczną, tu chodzę na saunę, a tam mam lepszy widok…". I w ten sposób zdałem egzamin. Nasz biskup Dávid Tencer OFMCap również lubi chodzić na basen. Zdrowotnie bardzo tego potrzebuje. Zdecydowana większość księży nie ma jednak hopla na punkcie gorącej wody.
Siła wspólnoty
Wróćmy jeszcze do tematu Kościoła. Odwiedziłem Islandię dwa razy i kilkukrotnie uczestniczyłem tam w mszy świętej. Po Eucharystii zawsze byłem zapraszany na kawę.
- Rzeczywiście, tradycja picia kawy po nabożeństwie jest bardzo mocno ugruntowana. W Skandynawii generalnie pije się dużo kawy. Na Islandii jest ona często serwowana za darmo - w urzędach, bankach, sklepach, na basenach… W zimie wszyscy prawie półśpią. Kawa jest więc naprawdę bardzo potrzebna. Niektórzy śmieją się nawet, że jej picie jest "ósmym sakramentem". Czasami więcej osób przychodzi na kawę, niż przystępuje do Komunii.
Ale kawa po Eucharystii to również budulec wspólnoty, zwykła okazja do spotkania.
- W społeczeństwie, które jest tak bardzo odmienne, spotkanie innych katolików, porozmawianie z nimi, dostrzeżenie, że nie jest się jedynym "wariatem" w okolicy, że są ludzie, którzy wierzą w podobny sposób i mają podobne problemy, jest bardzo ważne i potrzebne. Niestety Polacy nie spotykają się chętnie na kawie, dużo bardziej integrują się na przykład Filipińczycy, którzy również mieszkają na Islandii.
Dotknęliśmy bardzo ważnego tematu - wspólnotowości. Dlaczego katolicy powinni żyć we wspólnocie?
- W kontekście wspólnotowości posłużę się własnym przykładem. W moim życiu Bóg zdziałał wiele cudów przez neokatechumenat. Bez niego na pewno nie zostałbym księdzem i nie mógłbym żyć jako ksiądz. Innymi słowy nie walczyłbym o swoje powołanie. Przykład rodzin, które często mimo trudności otwierają się na życie, przyjmując na przykład siódme dziecko, jest zaproszeniem również dla mnie, abym traktował swoje powołanie poważnie. Jestem wdzięczny, że mam miejsce, w którym jestem dla innych bratem, a nie tylko księdzem, który załatwia sprawy z urzędu. Oczywiście w każdym miejscu piętrzą się trudności. Wszędzie jest obecny grzech. Ale nie chodzi o to, byśmy budowali idealne miejsce, w którym ludzie będą doskonali. Chodzi o to, że we wspólnocie, chociaż jesteśmy słabi, możemy nosić wzajemnie swoje ciężary. Osobiście jestem przekonany o tym, że droga neokatechumenalna jest wielkim skarbem Kościoła, ale są w nim również inne wspólnoty - oaza, róże różańcowe i tak dalej. Ważne, by modlić się razem, jako lud. Pan Jezus zapewnił, że "gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich" (Mt 18,20). Mamy więc wymiar ludu Bożego, wspólnoty, odkryty tak wyraźnie przez Sobór Watykański II. Jestem wdzięczny, że mogę we wspólnocie budować szczerość i mówić o trudnościach, które przeżywam jako ksiądz - zakochaniach, wątpliwościach, a także o tym, że chciałbym czasem zabić biskupa i połowę parafian (śmiech). Potrzeba takiego miejsca! Myślę, że problemem wielu księży w Polsce jest to, że nie mają wspólnoty, w której mogliby wyrzucić z siebie wiele rzeczy.
Wspólnota kapłańska to absurd
W Polsce wśród wielu młodych księży - często kilka lat po święceniach - panuje poważny kryzys. Nie jest łatwo być dzisiaj księdzem. Dlaczego wspólnota kapłańska nie wystarcza?
Wspólnota kapłańska to trochę absurd. Niby jest, ale o niektórych sprawach nie wypada albo wstyd w niej mówić. A kiedy jest się z tymi rzeczami samemu, szybko zaczyna się szukać pocieszenia w butelce, pornografii, hazardzie czy relacji, która nie prowadzi do niczego dobrego.
W Dani mam przyjaciół ze wspólnoty neokatechumenalnej, do których wybrałem się w czasie jednego z kapłańskich kryzysów. Gdy ich dzieci poszły spać, podzieliłem się tym, że się zakochałem. Siedziałem i mówiłem, jaki ten celibat jest bez sensu. Mój przyjaciel nic nie odpowiadał, tylko zmywał naczynia. Gdy skończył, przełożył ścierkę przez ramię, podszedł do mnie, stanął naprzeciwko i powiedział: "Kopnąć cię w jaja, skoro cię tam swędzi?". Od razu mi przeszło, było po problemie, odkochałem się. Innym razem, ktoś powiedział: "Mikołaj, ostatnio zanudzasz, powtarzasz się. Przeczytaj jakąś dobrą książkę, pomódl się, żebyś coś nowego zaczął mówić". Ktoś inny dał mi do zrozumienia, że za dużo uwagi poświęcam pieniądzom. Ale nie był to atak na mnie ani moralizowanie. To była pomoc braterska, bym mógł być lepszym człowiekiem, księdzem i chrześcijaninem. Wspólnota ma również tę zaletę, że wszyscy znają się w niej i wiedzą, jakie Pan Bóg działa w ich życiu cuda: "Przypomnij sobie swój ostatni kryzys i to, jak Chrystus ci pomógł, jakie dał ci łaski". To coś o czym myśli się rzadko w odniesieniu do wspólnoty, a przecież w momentach trudnych łatwo o tych sprawach zapomnieć. W tym roku byłem na przykład na rekolekcjach wspólnoty neokatechumenalnej, organizowanych dla całej Skandynawii. Ktoś do mnie podszedł i zapytał: "Mikołaj, jak czujesz się w tym roku? Ostatnio wyglądałeś fatalnie. Modliliśmy się wszyscy za ciebie". Świadomość tego, że nie jestem sam, że są ludzie, którzy o mnie pamiętają i modlą się za mnie, jest ogromną pomocą.
Księżom, którzy przeżywają kryzysy, radze poszukać wspólnoty. Takiej, w której będą mogli otwarcie opowiedzieć o swoich problemach a kiedy trzeba, poprosić: "Módlcie się za mnie, mam gorszy czas".
O tym, jak zakochują się księża
Sporo Ksiądz mówi o zakochaniu. Jak to wygląda u duchownego?
- Tak samo, jak u każdego mężczyzny. Niemniej sądzę, że na ten temat trzeba spojrzeć trochę inaczej. Samo zakochanie jest uczuciem, które - jak mówi ks. Marek Dziewiecki - nie jest grzechem. Podobnie jak gniew. Pojawia się natomiast pytanie, co my z tym uczuciem robimy, do czego je wykorzystujemy i czy na przykład nie podporządkowujemy mu swojego życia.
Gdy w seminarium przychodziłem do rektora i mówiłem mu, że się zakochałem, odpowiadał: "Gratuluję, masz coś, z czego możesz zrezygnować dla Pana Boga". Ale gdy przyszedłem do niego z tym samym po raz piąty, odpowiedział: "Wiesz, że będziesz cierpiał. Ale skoro tego chcesz, proszę bardzo". Ceniłem sobie, że mogłem być z nim szczery. Takie podejście daje większą wolność i sprawia, że kryzysy nie są tak dotkliwe. Niemniej raz prawie odszedłem z seminarium przez zakochanie. Mieliśmy już z dziewczyną bardzo konkretne plany, wybraliśmy nawet czytania do ślubu. Ale właśnie to, że w czasie formacji panowała wolność, a w seminarium nikt nikogo nie trzymał na siłę, bardzo mi wtedy pomogło. Rektor zaproponował, żebym dał sobie rok. Wiedziałem, że nie chce mi w ten sposób zaszkodzić, ale pomóc. Mówił, że jeśli teraz pojadę do tej dziewczyny, w tak silnych uczuciach, to później ją znienawidzę. Dodał, że związku nie wolno budować na tak silnych emocjach i dopiero jeśli za rok nadal będę przekonany, że ta dziewczyna jest dla mnie, przyjedzie i osobiście pobłogosławi nasz związek. Przez trzy miesiące prawie świata nie widziałem poza tą dziewczyną, kiedy jadłem posiłek, czułem jakby ona była obok, każdy zapach przypominał jej perfumy, a jej twarz widziałem w twarzach innych osób. Czasami siedziałem w kaplicy pół dnia i krzyczałem tak, że traciłem głos. Innym razem brałem siekierę i prosiłem o drewno do porąbania. Po trzech dniach praca była wykonana. Zdarzało się, że polewałem jakiś stary korzeń benzyną, podpalałem i głośno krzycząc, waliłem w niego siekierą. Wszyscy wtedy wiedzieli, że mają trzymać się ode mnie z daleka. Kłóciłem się z Panem Bogiem. Raz powiedziałem Mu, że nie ustąpię, jeśli do mnie nie przemówi. Siedziałem w pokoju przez siedem godzin, wychodząc tylko na kawę i do toalety, aż przyszło Słowo z Izajasza: "Jesteś uparty i kark twój jest drągiem z żelaza, a twoje czoło miedziane" (Iz 48,4). Mówiłem wtedy: "Już dobrze, Panie Boże, daj spokój, już Cię nie chce słuchać". Ostatecznie zostałem w seminarium. Mając jednak takie przygotowanie, kiedy przychodziły kolejne zakochania, było mi łatwiej. Ogromnym darem było to, gdy znajomy ksiądz albo rodzina, pytali mnie: "Mikołaj, czego ci brakuje w relacji z Bogiem, że musisz tego szukać na zewnątrz?". Dziś mówię to osobom, które przygotowują się do ślubu: "Pamiętaj, że zakochanie jest jak »czerwony alert«. Oznacza on, że w relacji, w której jesteś, czegoś brakuje. I wtedy - zamiast szukać tego na zewnątrz - masz znaleźć to w relacji z mężem, żoną albo w Panu Bogu". Zakochanie to normalne ludzkie uczucie, które - podobnie jak wszystko, co daje nam Pan Bóg - jest dobre. Możemy je tylko źle wykorzystać.
Islandia potrzebuje księży
W 2017 roku biskup Dávid Tencer OFMCap nagrał film, w którym zachęcał młodych mężczyzn do wstąpienia do seminarium i pracy duszpasterskiej pod kołem podbiegunowym. Czy Islandia nadal potrzebuje księży?
- Jak najbardziej. Biskupowi Dávidowi zależy jednak na tym, że jeśli już ktoś tu przyjeżdża, to po to, by zostać. Oczywiście to nie jest tak, że trzeba od razu podjąć decyzję. Na razie jeden z kandydatów, którzy przygotowywali się w Polsce do przyjazdu na Islandię, został księdzem. Kilku innych jest w trakcie sprawdzania, czy to rzeczywiście ich droga i miejsce, w którym będą chcieli zostać i żyć z ludźmi, którzy tu mieszkają, mieć te same kryzysy, co oni i kiedyś z nimi umrzeć. Aby to wszystko było możliwe, bardzo ważna jest nauka języka. Tak jak wcześniej mówiłem, coraz więcej mieszkańców Islandii interesuje się katolicyzmem, ale to wcale nie znaczy, że są wśród nich sami Polacy. Ksiądz, który nie zna języka, nie będzie więc mógł się z nimi spotkać.
Tak, Islandia potrzebuje księży. Niestety zdarza się, że niektórzy z nich chcą na nią przyjechać, myśląc, że to bogaty kraj, można w nim popracować dwa, trzy lata i zarobić trochę pieniędzy. Ale to tak nie działa. Biskup ma dla takich kandydatów prostą odpowiedź: "Zapraszam, ale pamiętaj, że księża nie dostają tu pensji, mają jedynie około 300 euro kieszonkowego miesięcznie". Wtedy większość odpisuje: "Poszukam innego miejsca". Nie chcę jednak nikogo oceniać, bo na Islandii nie jest łatwo. Albo cieknie dach, albo są problemy z głośnikami albo kaloryfery nie grzeją. I nagle, zupełnie bez złych intencji, zaczyna się za dużo uwagi poświęcać pieniądzom. Ale jest jeszcze jedna pułapka.
Jaka?
- Skoro poświęciłem wszystko - nigdy nie założę rodziny i nie będę miał dzieci - coś należy mi się w zamian. Wielu księży szuka wtedy pocieszenia w butelce lub kobiecie. Ja również nie jestem lepszy. Pan Bóg wiele razy wyciągał mnie za włosy z sytuacji, w których - gdybym liczył tylko na siebie - już dawno zostawiłbym kapłaństwo. Jestem naprawdę wdzięczny swojej wspólnocie i katechistom, którzy nieraz z miłości potrafili na mnie nakrzyczeć, walcząc z moimi słabościami lub złymi przyzwyczajeniami.
"Powołanie? Chyba do tego, żeby zostać muzułmaninem i mieć harem"
Księdza droga do kapłaństwa była burzliwa. Mógłby Ksiądz o niej opowiedzieć?
- Byłem bardzo religijnym dzieckiem. Od małego służyłem przy ołtarzu jako ministrant. Niestety, wspólnie z rodzicami i siostrą, musiałem wyjechać z kraju. Ponieważ pochodzę z rodziny opozycjonistów - moi rodzice poznali się w więzieniu, bo chcieli wysadzić w powietrze pomnik Lenina w Poroninie - musieliśmy zamieszkać w Szwecji. W nowym kraju nadal służyłem przy ołtarzu, ale moja religijność zaczęła wynikać bardziej z poszukiwania własnej tożsamości i potrzeby przynależności, niż relacji z Panem Bogiem. Uganiałem się również za dziewczynami, a będąc dżentelmenem z Polski - dając dziewczynom kwiatki, otwierając im drzwi - nie trudno było zdobyć ich zainteresowanie. Robiłem też wtedy różne głupoty.
Na przykład bił Ksiądz innych za pieniądze.
- Zdarzało się. Płacono mi, żebym kogoś stłukł i powiedział: "On cię nie lubi". Założyłem nawet "Fight club", na długo przed powstaniem filmu (śmiech). Znajomy później żartował, że reżyser dowiedział się o nas. Przyznaję, że w moim życiu naprawdę był czas, w którym biłem się z prawie każdym napotkanym chłopakiem.
Wrócił Ksiądz do Polski w 1990 roku.
- Miałem wtedy 15 lat. Nie chcąc uchodzić za kogoś lepszego, zacząłem pokazywać, że jestem taki sam jak inni, albo nawet gorszy. Zostałem największym szkolnym pijakiem, miałem najgorsze stopnie i frekwencję, a przy okazji - byłem przedstawicielem samorządu i prowadzącym kółka poetyckie. Wszystko po to, żeby ludzie mnie zauważali i lubili. Jednocześnie były momenty, w których jakby słyszałem: "Mikołaj, co ty robisz? Przecież masz być księdzem". Myślałem wtedy, że ktoś dosypał mi czegoś do piwa. Gdy z kolei o moim powołaniu zaczynał mówić proboszcz, który widział moje zaangażowanie, odpowiadałem: "Powołanie? Chyba do tego, żeby zostać muzułmaninem i mieć harem". W tym czasie większość moich kolegów, źle pojmując odzyskaną wolność, odeszło z Kościoła, a mi - ponieważ nie widziałem miłości wciąż zajętych rodziców - wydawało się, że nikt mnie nie kocha. Jednocześnie cały czas uganiałem się za dziewczynami i naprawdę niepojęte jest to, jakim cudem Pan Bóg zachował mnie w dziewictwie. Jeździłem autostopem po całej Polsce, a pokazanie dziewczynie, że mi na niej zależy, było najlepszym sposobem na darmowe jedzenie i prysznic. Oczywiście nie kłamałem, bo w pięć minut mogłem autentycznie zakochać się w każdej z nich, jak mówił mój kuzyn: "Dwa razy na tydzień, z czego raz poważnie". Pamiętam, jak na wycieczce szkolnej graliśmy w rozbieranego pokera. Jedna z koleżanek przegrała, ale stwierdziła, że nie rozbierze się przed całą klasą, tylko przed jednym chłopakiem. Ponieważ moja wychowawczyni bardzo nie chciała, żebym został księdzem, miałem jako jedyny chłopak pokój sam dla siebie i bardzo szybko wylądowałem w nim z tą dziewczyną. Powiedziała: "Trochę głupio, żebym rozebrała się sama. Ty też się rozbierz". Gdy staliśmy tam bardzo zainteresowani rozwojem sytuacji, nagle coś uderzyło mnie w głowę. W pokoju nikogo nie było, ale ja nie byłem pijany - wypiłem może cztery piwa, a dopiero przy pięciu zaczynaliśmy liczyć. Dziś jestem przekonany, że to był mój Anioł Stróż. Padłem na ziemię jak deska. Koleżanka tylko przykryła mnie kocem i przez miesiąc się nie odzywała. Takich sytuacji było wiele. Moi koledzy z seminarium żartują, że mój Anioł Stróż jest z oddziałów specjalnych. Gdy śpię, on dostaje wolne i wraca do nieba, gdzie dostaje zimne piwo i ma kilka chwil wytchnienia.
Jak dalej rozwijało się Księdza powołanie?
- Ojciec zaprowadził mnie i moją siostrę na katechezy drogi neokatechumenalnej. I naprawdę nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby tego nie zrobił. Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że Pan Bóg kocha mnie takiego jakim jestem. Mnie, który do tej pory robił wszystko, aby być zauważonym i kochanym. Było to naprawdę mocne "uderzenie", które ostatecznie doprowadziło mnie do seminarium. Powiedziałem sobie: "Skoro Bóg tak bardzo mnie kocha, jestem w stanie poświęcić dla Niego swoje życie". Gdy oznajmiłem to katechistom, myśleli, że się opiłem, ale mimo to wysłali mnie do centrum powołaniowego. Spotkania odbywały się co kilka tygodni, a ja cały czas intensywnie spotykałem się z dziewczynami. Bywało, że na spotkanie dotyczące rozeznawania powołania jechałem prosto od jednej z nich. Ale to właśnie w czasie tych spotkań miałem pokój, którego nie mogłem znaleźć nigdzie indziej. Ostatecznie doświadczenie Bożej miłości sprawiało, że zaczynałem inaczej patrzeć na dziewczyny i nabierać do nich szacunku. Uczyłem się też kochać samego siebie.
Czesław Kiszczak na mszy prymicyjnej
W młodości był Ksiądz sąsiadem generała Czesława Kiszczaka.
- To prawda. Mieszkałem 200 metrów od jego domu. Na tej samej ulicy znajdował się również szpital MSWiA, szkoła szpiegów i domy kilku innych generałów. Przez cierpienia, które przeżywała moja rodzina, przez częste rewizje w domu i pobyty mojego taty w więzieniu - był w końcu "wrogiem narodu" - przepełniała mnie nienawiść, a Kiszczaka uznałem dosłownie za personifikację zła całego świata. Szczerze modliłem się, żeby Pan Bóg zesłał na niego wszystkie możliwe choroby. Rzucałem w jego dom kamieniami i woreczkami z gównem. Później, gdy wyjechaliśmy na emigracje do Szwecji, czytałem książki o torturach, szczerze życząc ich Kiszczakowi.
Co chciał Ksiądz zrobić Kiszczakowi?
- Czytałem o różnych formach tortur. Ale chyba najbardziej pociągały mnie chińskie sposoby zadawania bólu, na przykład przywiązywanie kogoś nad bambusem, który rosnąc, przebijał ciało.
W katechezach wprowadzających do wspólnoty neokatechumenalnej, podczas których należy podjąć decyzję, czy zostaje się na tej drodze czy nie, była również mowa o nienawiści, a konkretniej o tym, że chrześcijanin ma kochać swoich nieprzyjaciół. Pamiętam jak wtedy pomyślałem: "Boże, to niemożliwe, żebyś zmienił moje serce. Ale jeśli chcesz to zrobić przez tę wspólnotę, daję Ci pozwolenie. Choć i tak uważam, że to Ci się nie uda". Później, gdy poszedłem do seminarium i bardzo poważnie zacząłem zastanawiać się nad modlitwą "Ojcze nasz", a szczególnie nad słowami "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom", zacząłem się modlić o to, żeby Pan Bóg zabrał moją nienawiść. Były momenty trudne, w których nie wyobrażałem sobie siebie bez tej nienawiści, w których modliłem się tylko z przyzwyczajenia. Ale były też chwile, że bardzo pragnąłem przebaczyć. Czytałem o nienawiści u ojców Kościoła. Jeden z żyjących w trzecim lub czwartym wieku mnichów uważał, że nienawiść jest jak robak, który nas zjada od środka.
Co pomogło Księdzu przebaczyć?
- Po pierwsze to, że Pan Bóg wcześniej przebaczył wszystkie moje grzechy, całe zło, które wyrządzałem innym. Po drugie, że uzdalniał On ludzi wokół do znoszenia mnie i przebaczania mi. W seminarium byłem nieznośny, miałem na wszystko swoje pomysły, nie po drodze było mi z posłuszeństwem. Kilka razy przełożeni prawie mnie wyrzucili, kilka razy sam próbowałem ich przekonać, żeby to zrobili. A mimo to Chrystus dawał cierpliwość ludziom wokół mnie - klerykom i przełożonym - by mnie znosili. Również w roku jubileuszowym sporo mówiło się o przebaczeniu. Pamiętam jak dzieciaki z Arki Noego śpiewały: "przebaczone winy, darowane długi". W końcu postanowiłem zdobyć się na odwagę i poprosić Czesława Kiszczaka o rozmowę. O dziwo przyjął mnie już następnego dnia. Najpierw podziękowałem mu za to, że nie wyprowadził czołgów w 1989 roku, tak jak Ceaușescu w Rumunii. Później przeprosiłem go za całą moją nienawiść - życzenie tortur, modlitwy przeciwko niemu, obrzucanie domu gównem i wszystkie złe słowa.
Wybaczył Księdzu?
- W czasie tego spotkania Pan Bóg nie tylko dał mi przebaczyć, ale i przyjąć przebaczenie. Później obydwaj się popłakaliśmy. Był to najpiękniejszy moment w moim życiu, który porównuję do dotknięcia nieba na ziemi. Uświadomiłem sobie, że słowa Jezusa: "Miłujcie waszych nieprzyjaciół" (Łk 6,27) nie są kolejnym prawem do wypełnienia, ale możliwością kochania innych tak jak On. To jedna z największych pamiątek Bożej obecności w moim życiu.
Wtedy też dotarło do mnie, że cała moja historia życia - polityczna emigracja w Szwecji i w konsekwencji wstąpienie do duńskiego seminarium - potoczyła się tak dzięki Kiszczakowi. Gdyby nie emigracja polityczna, moje życie z pewnością wyglądałoby zupełnie inaczej.
Nie było to wasze jedyne spotkanie.
- Później byłem jeszcze raz u Kiszczaka. Zwykle pozdrawiał mnie przez mojego tatę, z którym spotykał się, spacerując z psem. Po dwóch, trzech latach pojechałem do niego jeszcze jeden raz. Wtedy skarżył mi się, że ma wiele procesów, żalił się, że Polacy mogli przebaczyć Niemcom, a nie wybaczyli jemu. Mówiłem mu wtedy, że cierpienie oczyszcza, a obydwaj wiemy, że musi być oczyszczony z wielu rzeczy. A nawet gdyby był niewinny, cierpienie czyni go bardziej podobnym do Chrystusa, Paschalnego Baranka. Ktoś później mi zarzucił: "Mówiłeś komuniście o Baranku Paschalnym?". Odpowiedziałem, że on też ma prawo to usłyszeć. Nigdy nie twierdziłem, że to, co zrobił, było dobre, nigdy też go nie usprawiedliwiałem, nie byłem i nie jestem jego ambasadorem w świecie. Przebaczenie jest czymś zupełnie innym.
Zaprosił Ksiądz Kiszczaka na swoją mszę prymicyjną.
- Zgadza się. Miałem wtedy utopijną ideę, by na jednej mszy pogodzić ludzi z opozycji i dawnego aparatu władzy. W moim kapłaństwie widziałem możliwość pojednania tych dwóch grup, ale było to niemożliwe. Czasem zastanawiam się, skąd wziął mi się w głowie tak utopijny pomysł.
Po wysłaniu zaproszenia otrzymałem odpowiedź od żony Kiszczaka. Napisała, że bardzo dziękują za zaproszenie, ale nie przyjdą. Gdy jednak zaczynała się msza, a ja stałem jeszcze w zakrystii, przyszedł do mnie mój tata i powiedział: "Musisz się z kimś przywitać". Odpowiedziałem: "Tato, tu jest 1500 osób, nie będę się z nikim witał". Ale on nalegał: "Choć, musisz to zrobić". Okazało się, że Czesław Kiszczak przyszedł na mszę! Ludzie, którzy w niej uczestniczyli, nie wiedzieli, na kogo patrzeć - na księdza przy ołtarzu czy na niego.
"Nigdy w życiu nie powiedziałbym, że Kiszczak będzie mnie polecał Jaruzelskiemu"
Czesław Kiszczak to nie jedyna osoba z ówczesnego aparatu władzy, którą poprosił Ksiądz o przebaczenie. Jak doszło do spotkania z Wojciechem Jaruzelskim?
- W czasie mojej formacji przyjechałem na dwa miesiące do Polski, by odwiedzić rodziny ze wspólnoty. W czasie tych spotkań, kiedy wielokrotnie pytano mnie o Kiszczaka, dotarło do mnie, że przecież nie był on jedyną osobą, do której żywiłem nienawiść i którą chciałem skrzywdzić. Katechiści prowadzący wspólnotę, pół żartem pół serio, powiedzieli: "Mikołaj, jakbyś chciał iść do Jaruzelskiego, to w naszej wspólnocie jest pielęgniarka, która odwiedza jego żonę". Opowiedziałem więc tej pielęgniarce moją historię, a ona opowiedziała ją pani Jaruzelskiej. Ta z kolei - mężowi. Później podobno Jaruzelski zadzwonił do Kiszczaka, żeby zapytać o mnie. Nigdy w życiu nie powiedziałbym, że Kiszczak będzie mnie polecał Jaruzelskiemu (śmiech). W ten sposób umówiłem się na rozmowę w biurze Jaruzelskiego i - podobnie jak wcześniej Kiszczaka - przeprosiłem go za moją nienawiść i poprosiłem o przebaczenie. Jaruzelski w odpowiedzi starał się udowodnić swoje racje historyczne. Odpowiedziałem: "Panie generale, nie jestem tu po to, żeby dyskutować. Ja znam pana tezy, przeczytałem pana książki. Mnie to nie obchodzi. Ja tu przyszedłem, bo cierpiałem". Jaruzelski, jakby trochę zaskoczony, powiedział, że nigdy nie spotkał takiej wiary. Odpowiedziałem: "Jakiej wiary, jestem słabeuszem, każdą kobietę, którą widzę na ulicy, rozbieram wzrokiem". Wtedy Jaruzelski zaczął mówić o celibacie, że jest trudny do zniesienia i niepotrzebny. Odparłem, że nie przyszedłem również po to, żeby dyskutować o celibacie. Powiedziałem tylko, że chociaż droga, którą wybrałem jest rzeczywiście bardzo trudna, chcę nią podążać, bo istnieje niebo i życie po śmierci. Przez szklane drzwi zobaczyłem, że ktoś czeka na spotkanie, dlatego postanowiłem się pożegnać: "Do zobaczenia na mojej mszy prymicyjnej, albo w niebie". Wtedy Jaruzelski odpowiedział, że on do nieba nie trafi, bo za dużo nagrzeszył. Miał łzy w oczach. Odparłem: "A kto panu powiedział, że do piekła idzie się za złe uczynki a do nieba za dobre?". Odpowiedział, że wszyscy mu tak mówili. Wyjaśniłem, że to bardzo mała część prawdy, że wystarczy spojrzeć na tego, który wisiał na krzyżu obok Chrystusa: "Musiał być wielkim zbrodniarzem, skoro został skazany na taką karę, albo kogoś zabił, albo zgwałcił - już miałem powiedzieć, że wprowadził stan wojenny, ale ugryzłem się w język - a przecież jeszcze tego samego dnia trafił do nieba. Wystarczyło tylko jedno jego słowo". Cztery miesiące po naszym spotkaniu Jaruzelski przeprosił za masakrę w kopalni "Wujek". Półtora roku później poprosił Słowaków i Czechów o przebaczenie za udział Polski w pacyfikacji Pragi. To oczywiście nie moja zasługa. Chcę to wyraźnie podkreślić. Chociaż mój tata kiedyś powiedział: "Jeśli Kiszczak i Jaruzelski nie trafią do nieba, będzie to twoja wina, bo tylko ty masz klucz do ich serc".
Jaruzelski również przyszedł na Księdza mszę prymicyjną?
- Nie. Zadzwonił do mnie i powiedział: "Przepraszam, nie będzie mnie, źle się czuję. Ale proszę, niech ksiądz modli się za mnie przy ołtarzu". Wiem, że Jaruzelski przystąpił przed śmiercią do spowiedzi, a Kiszczak prosił o spowiedź. Mój tata - pewnie natchnięty Duchem Świętym - odwiedzał go przed śmiercią i pielęgnując odleżyny, mówił o Bożym przebaczeniu. I podobno Kiszczak cały czas kiwał głową. Jego żona mówiła, że ostatnią rzeczą, którą zrobił przed śmiercią, był znak krzyża. Ja wiem, że Chrystus oddał swoje życie za grzeszników, a więc także za Kiszczaka i Jaruzelskiego. Jeśli użył mnie, by im tę drogę otworzyć, niech będzie Mu chwała.
Poruszyliśmy wiele ważnych tematów. Opowiedział Ksiądz o islandzkim Kościele, powołaniu, pracy duszpasterskiej, drodze neokatechumenalnej i wspólnocie, która daje siłę do pokonywania kryzysów. Wspomniał ksiądz również o sile przebaczenia i uwolnieniu się od nienawiści. Za co jest Ksiądz najbardziej wdzięczny?
- Jak wspominałem, w seminarium próbowałem przekonać przełożonych, by mnie z niego wyrzucili. Pamiętam, że dzień przed święceniami poszedłem do rektora i powiedziałem: "Na pewno? Przecież mnie znasz. Wiesz, jaki jestem". Odpowiedział: "Mikołaj, nie ważne, że czterysta osób czeka na twoje święcenia. Nie ważne, że lud Boży widzi w tym działanie Boga. Ale pamiętaj, że twoje powołanie kosztowało krew ciebie i wszystkich dookoła. Idź teraz spać, a jutro cię święcę". Jestem księdzem prawie 18 lat i każdego dnia coraz bardziej dziękuję za to Bogu. Życie księdza nie jest usłane płatkami róż. Ale czasem chce mi się płakać, gdy widzę, jak mnie, grzesznika, który skrzywdził tak wiele osób, Bóg wciąż wybiera, by dawać innym swoje miłosierdzie i przebaczenie.
Skomentuj artykuł