Krzysztof Osuch SJ: Wybrać kształt życia
Bywaliśmy, jesteśmy i pewno bywać będziemy, jak owi słuchacze Jeremiasza i mieszkańcy Nazaretu… Okazuje się, że i my (mając tak wielkie Objawienie) wcale nie otwieramy się łatwo i pokornie na Boże dary i obietnice!
W słowie Bożym (czytanym w piątek po 17 Niedzieli) mamy do czynienia - i to w obu czytaniach (Jr 26, 1-9; Mt 13, 54-58) - z sytuacją, która z naszej perspektywy patrząc, nie powinna się wydarzyć. Oto Jeremiasz w imieniu Boga zwraca się z poważnym ostrzeżeniem do przychodzących do domu Pańskiego oddać pokłon Bogu. Niestety, i Bóg, i Prorok napotykają na niezrozumienie i gwałtowny opór. Jeremiasz wzięty jest w krzyżowy ogień: z jednej strony brzmi mu w uszach wyraźny Boży nakaz, a z drugiej strony musi zderzyć się z radykalnym odrzuceniem.
Nie dać zawrócić się ze złej drogi
Jest jasne, że Prorok niczego sam sobie nie wymyślił. Działał na mocy polecenia. "Pan skierował następujące słowo do Jeremiasza: To mówi Pan: Stań na dziedzińcu domu Pańskiego i mów do mieszkańców wszystkich miast judzkich, którzy przychodzą do domu Pańskiego oddać pokłon, wszystkie słowa, jakie poleciłem ci im oznajmić; nie ujmuj ani słowa! Może posłuchają i zawróci każdy ze swej złej drogi, wtenczas Ja powstrzymam nieszczęście, jakie zamyślam przeciw nim za ich przewrotne postępki"(Jr 26, 2-3).
Sytuacja była więc jasna: lud zszedł na złą drogę; z woli Boga miało dotrzeć do niego poważne napomnienie, powiązane z grożącym nieszczęściem, które jednak może zostać powstrzymane. Jeremiasz, jako prorok Bogu szczerze oddany, nie ma wyboru. Może uczynić tylko jedno: objawić wolę Pana. "Powiesz im: To mówi Pan: Jeżeli nie będziecie Mi posłuszni, postępując według mojego Prawa, które wam ustanowiłem, [i jeśli nie] będziecie słuchać słów moich sług, proroków, których nieustannie do was posyłam,[…] zrobię z tym domem podobnie jak z Szilo, a z miasta tego uczynię przekleństwo dla wszystkich narodów ziemi".
I co się okazuje? Ludzie zda się pobożni, bo przecież tłumnie ciągnący do świątyni, by oddać Bogu pokłon, nie potrafią czy nie chcą poważnie potraktować prośby samego Boga. "Gdy zaś Jeremiasz skończył mówić wszystko to, co mu Pan nakazał głosić całemu ludowi, prorocy i cały lud pochwycili go, mówiąc: Musisz umrzeć!".
Taki bieg wydarzeń wydaje się wręcz nieprawdopodobny, a jednak w dziejach Izraela było to nie takie rzadkie i stanowiło niechlubną normę (por. np. Mt 23, 30). Każe się nam to domyślać, że w usposobieniu ludzi, skądinąd wiernie praktykujących obrzędy religijne, tkwi jakiś poważny defekt. Jest w sercu człowieka "coś", co sprawia, że grzech poważnego rozmijania się z Bogiem nie zostaje rozpoznany, uznany i przezwyciężony.
Należałoby zrozumieć, że Bóg czeka na głębiej pojęte wypełnienie Prawa, które w swej istocie jest Prawem Miłości. W takim Prawie chodzi o serce człowieka (a nie jakąś zewnętrzną obrzędowość), o cały umysł, o wolę, o serdeczną relację Przymierza, a także o prawe postępowanie - takie na miarę przyjaźni z Bogiem. A czy człowiek obu Testamentów gotów jest przyswoić sobie największe Prawo Miłości i żyć nim trwale i wiernie? Czy dopiero Jezus Chrystus i Duch Święty dokonają tego dzieła w nas i dla nas? Pewno tak, ale nie dokona się to w sposób banalnie prosty. Potwierdzenie stopnia trudności znajdujemy w perykopie ewangelicznej.
Jak to nazwać?
Właśnie, jak nazwać to, co spotkało Jezusa w jego rodzinnej miejscowości?
Spróbujmy wczuć się w przebieg spotkania Jezusa z rodakami. "Jezus przyszedłszy do swego rodzinnego miasta, nauczał ich w synagodze, tak że byli zdumieni i pytali: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Mariam, a Jego braciom Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas? Skądże więc ma to wszystko? I powątpiewali o Nim. A Jezus rzekł do nich: Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim domu może być prorok lekceważony. I niewiele zdziałał tam cudów, z powodu ich niedowiarstwa" (Mt 13, 54-58). Wydaje się, że gdzie jak gdzie, ale w rodzinnej miejscowości Jezus miał prawo oczekiwać, że przyjęty zostanie, jak można najlepiej i wzorcowo. Przecież On ma do przekazania Dobrą Nowinę, od której zaczynie się nowa epoka, i na cześć której przez wieki bić będą dzwony trzy razy na dzień!
Rzeczywiście, początek spotkania był bardzo obiecujący.
"Przyszedłszy do swego miasta pewno rodzinnego, nauczał ich w synagodze, tak że byli zdumieni i pytali: Skąd u Niego ta mądrość i cuda? - W tym momencie (wiedząc, jak de facto zakończy się spotkanie), chciałoby się udzielić Nazaretanom kilka dobrych rad, takich na przykład: «Zatrzymajcie się i zamilknijcie!» Jeśli w Jego obecności zadajecie pytania, to pozwólcie Mu na nie odpowiedzieć. Nie popisujcie się swoimi "skojarzeniami" i przypuszczeniami… Poczekajcie na Jego odpowiedź!
Oni jednak otworzywszy się (w akcie zdumienia i w zadanych pytaniach) na Boga, tak jasno "prześwitującego" i do nich przychodzącego w Jezusie, natychmiast ponownie się zamknęli i poszli tropem własnej, swojskiej i bliższej im, ale żałośnie ciasnej interpretacji tego, co skądinąd słusznie zaintrygowało ich w osobie Jezusie - w Jego słowach i czynach.
Wolno przypuścić, że prawdopodobnie my wszyscy - ogarnąwszy dotychczasowe życie - w obu czytaniach i wydarzeniach odnajdujemy siebie ze swoim sposobem myślenia. Bywaliśmy, jesteśmy i pewno bywać będziemy, jak owi słuchacze Jeremiasza i mieszkańcy Nazaretu… Okazuje się, że i my (mając tak wielkie Objawienie) wcale nie otwieramy się łatwo i pokornie na Boże dary i obietnice!
Chodzi o przyjęcie darów - czyżby nazbyt wielkich?
Rzeczywiście, Bogu chodzi zawsze i jedynie o to, byśmy przystali na to, aby On nas obdarował. Bóg pragnie, byśmy przyjęli Jego zaproszenie do udziału w Boskim Życiu! I co się okazuje? Okazuje się, że miewamy z tym niesamowite problemy… I to od zarania dziejów - od upadku pierwszych ludzi w Raju.
Rzec można, że od zawsze Bóg zaofiarowuje nam cudne i cudowne Przymierze Miłości. My tymczasem - na początku nie osobiście, ale w pierwszych rodzicach - woleliśmy słuchać węża "przybłędy" i gadać z istotą niewiadomej proweniencji. A potem te wszystkie niedowierzania, wątpliwości, sprawdzania Stwórcy i zwlekanie z poważną odpowiedzią...
Bóg (mimo wszystko) niestrudzenie pomagał przez wieki i pomaga dziś rozeznać się w naszej sytuacji, obciążonej skutkami grzechu pierworodnego! Jak Bóg nam pomaga? - Na wiele sposobów i na różnych "płaszczyznach". Jeśli jednak odpowiedź ma być prosta i trafiać w samo sedno, to musi wskazać to, że Bóg niezmiennie okazuje swą ojcowską troskę (por. Rdz 3, 15. 21) i raz po raz wyznaje ludziom, a dziś nam, swą serdeczną Miłość (por. Iz 43,1-7; 49,15-16; 54,4-10).
Bóg się nie zniechęca ani nie jest zagniewany (na nasz zacięty, ludzki sposób). Owszem, w swej zlekceważonej Miłości cierpi i w jej imię napomina. Ale przede wszystkim rzuca snopy światła - oświetla sytuację, w której się znajdujemy. Bóg - "miłośnik życia" - stawia przed nami życie i śmierć. Że śmierć - to jasne; ona jest wszędzie widoczna i osacza nas ze wszystkich stron! Ale, że życie także? Tylko Stwórca i potężny "miłośnik życia" może ponownie (po grzechu ściągającym na nas śmierć) znów zaofiarować życie, życie wieczne! Odwołując się do naszego rozumu, a także do naszej miłości do życia, do istnienia - prosi nas Bóg, byśmy wybrali życie! To życie, które jest i pulsuje w dziecięcej i oblubieńczej więzi z Nim!
Wybierajmy!
Bóg czyni wielkie zabiegi, by znów postawić nas w sytuacji jasno widzianej alternatywy i realnego wyboru. Kto poznaje Jezusa Chrystusa i z Nim, jak uczeń i przyjaciel, przestaje, ten wie, że Prawda, Życie i Miłość są rzeczywistym "przedmiotem" poznania, miłości i dobrowolnego wyboru - aktu wolności. Więc wybierajmy, mając do wyboru życie albo śmierć, miłość albo nienawiść, rozkwit i radość albo uwiąd i smutek! Wiedzmy jednak, że jeśli nie wybierzemy życia, które jest w Miłości Boga, to skażemy siebie na naprzemienne pysznienie się i poniżanie siebie! Taka huśtawka: raz wyniosłość, raz poniżenie... Takie "nakręcanie się": coraz większą pychą i coraz intensywniejszym poniżaniem siebie samego! Kto nie pozwala, by Jezus uczynił go wolnym (por. Ga 5, 1) ku wybraniu życia, prawdy i miłości, ten skazuje się na gorzki los, którego dominującym i zawsze niszczącym żywiołem staje się a to pycha, a to pogardzanie sobą. To dlatego św. Paweł z taką pasją modlił się o to, żeby jego umiłowani Efezjanie wkorzeniali się i ugruntowywali w czterowymiarowej Miłości Boga Ojca (por. Ef 3)!
Nic na to nie poradzimy. Stworzony świat, także cudna przyroda, jest pełen różnych praw, które obowiązują i trzeba się z nimi liczyć! My, jako osoby Bogu podobne, też podlegamy pewnym fundamentalnym prawom. Jedno z nich (w negatywnej i przestrzegającej formule) brzmi tak: Jeśli człowiek poddaje się niedowierzaniu w Miłość Boga, to skazuje siebie na ciągłe cierpienie. Jeśli człowiek zaofiarowaną przez Boga Miłość przekreśla i gardzi nią, to nieuchronnie popada wręcz w chorobę ducha. Jest to rodzaj szaleństwa, które wyraża się właśnie w tym, że człowiek raz namiętnie siebie wywyższa, a kiedy indziej namiętnie sobą pogardza. Wahadło pychy i pogardy wychyla się coraz mocniej! Zaś między jednym i drugim skrajnym wychyleniem osoba przeżywa zwykle różne fatalne stany: zwątpienia, depresje, poczucie wyczerpania i jakiegoś zasadniczego niespełnienia...
Jeszcze trochę klarowania i perswazji. Jeśli Bóg, który jest Miłością, stworzył nas jako skierowanych ku Niemu poprzez i w Miłości, to nie można rozmijać się z nią bezkarnie. Za przeinaczanie naszej natury trzeba słono płacić, nie mając przy tym żadnego pożytku! Chyba że jest pożytkiem (a bywa, może i z reguły) zmuszenie do myślenia, namysłu i szukania ratunku. Jednak swoistą karą za (grzeszne i będące istotą grzechu) rozmijanie się z Miłością Boga musi być ból ducha i trawiący nas niepokój!
Na szczęście, za sprawą Chrystusa (z Jego daru) wiemy, że w gestii naszej wolności jest to, czy poddamy się naprzemiennemu uwłaczaniu sobie i wywyższaniu siebie! Możemy biernie przyzwalać, by zalewały nas fale zwątpienia i goryczy. Możemy jednak w imię realizmu (z)budować siebie na tym, co Bóg mówi do nas o nas! Możemy jasno rozpoznać, że ważne jest nie to, co Zły nam podpowiada, czy to, co bywa naszą niepewną myślą! Ważne i rozstrzygające jest to, co Bóg ma nam do powiedzenia, co Przedwieczny Ojciec nam wyznaje! Sztuka życia z Miłości i nasycania się nią
Życie nasze w swej istocie - najpierw na Ziemi, a potem w Niebie - jest poznawaniem i przyswajaniem Miłości Trójjedynego Boga! Oby aż do sytości i nasycenia, jak święci to czynią. Wiele by o tym mówić... Jednak mówiąc najkrócej, trzeba, byśmy znaleźli dobrze dobrany klucz, który zapewni nam przystęp do paru Ksiąg, świętych i wielkich! A z każdej z nich do wyczytania i zasymilowania jest, stale obecna i czynna, Miłość Boga Ojca.
A Księgi są te: Całe Boże dzieło stworzenia. Całe Pismo Święte (zapis dzieła i dziejów Zbawienia). I wreszcie my cali - ja, stworzony jako Bogu podobny.
Mając świadomość jak wielkie, święte i przebogate są te Księgi, mówiące o Bogu i Jego Miłości do nas, dodałbym jeszcze słowo pochwały Boga za Jego, powiedziałbym, pełne piękna i duchowej drogocenności różne "aneksy". A dokładniej mówiąc, są to różne (nie jest ich aż tak dużo) Boże Orędzia, przesłania, proroctwa, dawane w różnych wiekach. Tak, Duch Święty nie przestaje mówić do Kościoła. Ktoś tak wrażliwy na nasze biedy, zagubienia i duchową bezradność raczy nie milczeć, lecz mówiąc, śpieszy nam z pomocą! Czy jest to takie dziwne i niepojęte? Chyba nie.
Zatem wspomnę na koniec, bardzo ogólnie, by nie powiedzieć zdawkowo, kilka Bożych "aneksów", aktualizujących Miłość Boga w różnych epokach wędrówki Ludu Bożego do Domu Ojca.
Jaka to radość, że w ziębnącym wieku XVII dał Bóg Kościołowi św. Małgorzatę Marię Alacoque a przez nią orędzie o "gorejącym ognisku miłości", jakim jest Najświętsze Serce Jezusa… To samo trzeba powiedzieć o św. Faustynie Kowalskiej i o, w pewnym sensie, na nowo objawionym Miłosierdziu Boga.
Osobiście - ze względu na głównego Autora - na tym samym poziomie postawiłbym trzy tomiki, będące arcydziełem i hymnem Miłości Jezusa do nas; noszą one tytuł "On i ja. Rozmowy Stwórcy ze stworzeniem".
Tę (absolutnie niewyczerpującą) listę zamknąłbym za mało jeszcze znanym, a godnym wielkiej uwagi, orędziem Boga Ojca: "Bóg Ojciec mówi do swoich dzieci", danym poprzez s. Eugenię E. Ravasio. Mała "próbka"; oto jak Bóg Ojciec określa cel swego rzec by można spektakularnego przyjścia: "1) Przychodzę, aby wygnać przesadny lęk, który Moje stworzenia odczuwają wobec Mnie. Pragnę dać im do zrozumienia, że Moja radość polega na tym, abym był znany i kochany przez Moje dzieci, to znaczy przez całą ludzkość obecną i przyszłą. 2) Przychodzę przynieść nadzieję ludziom i narodom. Iluż od dawna już ją utraciło! Ta nadzieja pozwoli im pracować dla swego zbawienia, żyjąc w pokoju i bezpieczeństwie. 3) Przychodzę, aby Mnie poznano takim, jakim jestem; aby ufność ludzi wzrastała jednocześnie z miłością do Mnie, ich Ojca, mającego tylko jedno pragnienie: czuwać nad wszystkimi ludźmi i kochać każdego z nich jak Swoje jedyne dziecko".
Skomentuj artykuł