Miłość nieprzyjaciół? To nie takie łatwe
Łatwo powiedzieć „kochajcie nieprzyjaciół", i nawet przyjemnie takich rad się słucha, a na pewno udziela - ale na czym ta miłość ma polegać? Jak niby mam pokochać terrorystę samobójcę, mordercę mojego dziecka, złodzieja, który zagarnął cały dorobek mojego życia, oszczercę, który doprowadził do wywalenia mnie z pracy?
Schemat Bożego działania jest znany. Jeśli będziesz chodził do kościoła, spełniał praktyki religijne i zachowywał przykazania Boże i kościelne, to będziesz zbawiony. To znaczy po śmierci pójdziesz do nieba. Biada ci, jeśli będziesz postępował przeciwnie. Z całą pewnością Bóg wyśle cię do piekła, ale zanim tam trafisz, już teraz Bóg ci życia umilał nie będzie, przeciwnie, odmówi swego błogosławieństwa, nie da łaski, z całą pewnością nie uchroni cię przed różnego rodzaju przeciwnościami i nieszczęściami. Krótko mówiąc, lepiej Pana Boga nie denerwować, a cóż dopiero rozgniewać.
Kiedy jednak już się nam takie nieszczęście przydarzy, trzeba w te pędy biec do konfesjonału, wyspowiadać się, odmówić pokutę, bo może Bóg się udobrucha i odstąpi od wymierzenia kary. To przekonanie sprawia, że konfesjonał traktujemy jak pralkę, a Mszę zaczynamy od wezwania: „Przeprośmy Boga za nasze grzechy, abyśmy"... i tak dalej. Tymczasem w Mszale czytamy co innego, inne wezwanie, skierowane w pierwszym rzędzie do nas, nie do Pana Boga. To my, Kościół zgromadzony w świątyni, ja mam uznać, przyznać się, zdać sobie sprawę z tego, że zawiniłem wobec Boga i ludzi, ja mam wyznać, że moje zachowanie świadczy przeciwko mnie, sygnalizuje, że coś we mnie jest nie w porządku, skoro moje myśli, słowa i uczynki przestają dobrze smakować, a przeciwnie - coś jakby podtruwać. Takie uparte trzymanie się tej formułki przypomina sztuczkę stosowaną przez złodzieja, który, ścigany, dla odwrócenia uwagi, ucieka i wrzeszczy: łapać złodzieja!
Tymczasem, jeśli ktoś ma zmieniać swoje nastawienie do kogoś, to z całą pewnością nie Bóg do nas, ale my do Boga. Jezus mówi: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych". Skoro nam radzi „miłujcie waszych nieprzyjaciół", to pewnie sam również stosuje się do tej zasady.
Łatwo powiedzieć „kochajcie nieprzyjaciół", i nawet przyjemnie takich rad się słucha, a na pewno udziela - ale na czym ta miłość ma polegać? Jak niby mam pokochać terrorystę samobójcę, mordercę mojego dziecka, złodzieja, który zagarnął cały dorobek mojego życia, oszczercę, który doprowadził do wywalenia mnie z pracy? Więcej, jak kochać, żeby daleko nie szukać, Hitlera, Stalina i ich, no właśnie, jak tych „ich" nazwać, przecież nie współpracownikami?
Szukając odpowiedzi na te pytania, trzeba udać się do Biblii i popatrzeć, jak zachowuje się Jezus, najprawdziwszy Syn Boży, gdy zostanie uderzony, i to nie symbolicznie, w prawy policzek, ale dosłownie, uderzony śmiertelnie? Wobec swoich oprawców Jezus nie pokornieje, nie zawsze milczy, nie poddaje się, nawet po bohatersku, ale jak zwykle, również w takim śmiertelnym zagrożeniu, w ogóle nie zajmuje się sobą, ale tymi, którzy są z nim, również tymi, którzy Go krzywdzą. Nie chce jednak ich pokonać. Próbuje dotrzeć do ich sumień. Obudzić w nich rozum i serce, by zrozumieli, że zło przede wszystkim niszczy tego, kto je popełnia.
A zatem kochać nieprzyjaciela to ratować go przed nim samym.
Skomentuj artykuł