Wacław Oszajca SJ: nie warto ubóstwiać narodu
"Słyszy się dzisiaj ciągle odżywające hasło: «Wielka Polska katolicka». Przecież to głupota!" - mówi jezuita.
Damian Jankowski: Papież Franciszek w wywiadzie rzece Otwieranie drzwi przyznał, że jego myślenie polityczne ukształtowała Esther Ballestrino De Careaga, komunistka. To wywołało oburzenie, zwłaszcza w kręgach polskiej prawicy. Runął schemat?
Wacław Oszajca SJ: Tak. Zadziałało najpewniej myślenie typu: jak to — komunistka miałaby jakikolwiek wpływ na Ojca Świętego?!
W Polsce w ogóle lubimy nadawać etykietki i widzieć świat w czarno-białych barwach. Słyszę często w mediach katolickich, że dany aktor, dziennikarz lub celebryta jest „głęboko wierzący” lub że jest „prawdziwym katolikiem”. Wtedy zapalają się wszystkie lampki ostrzegawcze w mojej głowie. Skąd my wiemy, że ten człowiek jest „głęboko wierzący”? Bo praktykuje, chodzi do kościoła? To jeszcze nie oznacza wiary. Arcybiskup Grzegorz Ryś zapytał kiedyś ewangelizatorów na Przystanku Jezus: czemu tak łatwo oceniamy innych? Przecież w Ewangelii stoi wyraźnie: „pozwólcie rosnąć i pszenicy, i chwastom” (Mt 13, 30). Nie śpieszmy się zatem z wyrywaniem tych chwastów!
Powinniśmy być bardzo ostrożni w klasyfikowaniu, i to zarówno pojedynczych ludzi, jak i całych społeczeństw. Słyszy się dzisiaj ciągle odżywające hasło: „Wielka Polska katolicka”. Przecież to głupota! Polska jest wielonarodowościowa i wielowyznaniowa, i bezwyznaniowa, i wszystko w niej znajdziemy, łącznie z siedmioma grzechami głównymi.
No właśnie, myślisz, że jest coś takiego jak teologia narodu?
Trzeba by zapytać, co dokładnie miałoby być przedmiotem teologicznej refleksji. Możemy się zastanawiać nad tym, w jaki sposób Ewangelia zmieniała lub zmienia nasze społeczeństwo. Pod tym kątem warto rozważać, czy jako zbiorowość po chrześcijańsku reagujemy na wielkie wyzwania społeczno-cywilizacyjne, choćby takie jak obecny kryzys uchodźczy w Europie.
Odpowiedź byłaby skrajnie pesymistyczna.
Niestety. Jeśli tak traktować teologię narodu, to bardzo proszę. Jeśli jednak miałaby ona uzasadniać naszą wyjątkowość jako Polaków, to już początek pychy. Zresztą te roszczenia do szczególnego charakteru danej zbiorowości zupełnie nie znajdują uzasadnienia w Biblii. Święty Paweł mówi, że między nami nie ma już Greka, nie ma Żyda, nie ma mężczyzny ani kobiety (por. Ga 3,28). Ewangelia, nie niszcząc różnic między ludźmi, próbuje skomponować wspólnotę wierzących na wzór symfonii, całości złożonej z najrozmaitszych części.
"Wyznawcom Chrystusa nie wolno nikogo poniżać, mścić się, reagować złem na zło, niszczyć swoich przeciwników. Bóg zawsze patrzy na człowieka z łagodnością, nie przekreśla go."
Bardzo łatwo zresztą można zasłonić swoje grzechy przeświadczeniem, że cierpi się za ojczyznę, za naród, za Kościół, za czystość wiary (oczywiście innych, nie swojej), a nawet — za samego Chrystusa. A może to cierpienie, które nas spotyka, jest tylko konsekwencją naszych własnych win lub błędów? Człowiek najczęściej ponosi po prostu konsekwencje swoich działań i przy tym jęczy Panu Bogu, że dzieje mu się wielka krzywda, w dodatku w imię szczytnych haseł.
Nie ma niewinnych ludzi i nie ma niewinnych narodów, nie warto ich ubóstwiać. Każda historia pojedynczego człowieka i historia narodu pozostaje również historią grzechu i słabości, a czasem wręcz potwornych czynów. Pamiętajmy, że Chrystus nie zbawia narodów, tylko interesuje się pojedynczym człowiekiem. Oczywiście nie oznacza to, że wyrywa nas z danej grupy kulturowej, etnicznej czy rodzinnej. To wszystko jest konieczne do życia, ale nie może być tak, że mój naród zostaje postawiony najwyżej w hierarchii i ma być miarą dla wszystkich innych! Takie tendencje widać niestety ciągle zarówno w społeczeństwie, jak i w samym Kościele, choćby w polskim kulcie maryjnym.
Przypomina mi się zdanie, które Czesław Miłosz zapisał w Traktacie teologicznym: „Pochodzę z kraju, gdzie Twoje sanktuaria służą / umacnianiu narodowej ułudy i uciekaniu się pod Twoją obronę, pogańskiej bogini, przed najazdem / nieprzyjaciela”.
Noblista miał rację, nie tylko zresztą w odniesieniu do Jasnej Góry. W ubiegłe lato pojeździłem trochę po Polsce i widziałem w kilku sanktuariach maryjnych tendencję do czynienia z chrześcijaństwa religii militarnej. Maryja staje się w niej dosłownie rozumianą Królową Polski, naszą hetmanką, która powiedzie nasz naród do zwycięstwa nad nieprzyjacielem.
Po pierwsze, kto miałby nim być? Chrześcijanin toczy przecież walki wewnętrzne, z samym sobą i ze złem, któremu może ulec. Dosłowna wojna to zaś bratobójstwo, nie czyńmy z Chrystusa i Jego Matki dowódców na krwawym polu bitwy. Po drugie, Maryja jest także Królową Hiszpanii, Łotwy czy Bawarii. A zdaje się, że Bawarczycy byli w armii Hitlera.
Jeśli uważnie przyjrzeć się pieśniom maryjnym, okaże się, że Matka Jezusa miałaby nas chronić nie tylko przed naszymi wrogami, ale też przed samym Bogiem.
Tak. Wciąż w kościołach śpiewa się w jednej z pieśni „A kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy kto się do Matki uciecze”. Przecież to spadek po patriarchacie! Dawniej w rodzinach ojciec rządził, on był od sprawiedliwości, od miłosierdzia była matka. Dzieci zatem, jak coś chciały od ojca, to przez matkę. Tak był widziany Bóg. I obawiam się, że niekiedy wciąż tak bywa widziany.
Co byłoby lekarstwem na militarne chrześcijaństwo?
Myślę, że rozwiązanie podpowiadał nam papież Franciszek, gdy przyjechał na Jasną Górę w 2016 roku. W bastionie maryjnej duchowości tłumaczył, że Maryja nie chce być władczynią, nie chce rządzić czy panować nad nami, ale pragnie być Matką wszystkich i uczyć nas, co to znaczy służyć Bogu oraz ludziom, podobnie zresztą jak robi to jej Syn. „Królestwo moje nie jest z tego świata” — mówi Chrystus w Ewangelii (J 18,36). To uniwersalne przesłanie chroni nas przed wymachiwaniem szabelką, szukaniem wszędzie wrogów i choćby deklaratywnym wieszaniem ich na drzewach.
"Maryja nie chce być władczynią, nie chce rządzić czy panować nad nami, ale pragnie być Matką wszystkich"
Przywołana przez ciebie przyśpiewka odnosi się głównie do komunistów. Tyle tylko że w Polsce właściwie ich już nie ma.
Nie szkodzi. Gdy zabrakło tych, których z większym bądź mniejszym trudem można zakwalifikować jako komunistów, wzięto się za ich dzieci, a za chwilę nastąpi tropienie wnuków. A gdzie tu jest miejsce na przykazanie miłości nieprzyjaciół? Chyba trzeba narodowcom przypomnieć, że właśnie ten ewangeliczny nakaz powinien wyróżniać chrześcijan. Wyznawcom Chrystusa nie wolno nikogo poniżać, mścić się, reagować złem na zło, niszczyć swoich przeciwników. Bóg zawsze patrzy na człowieka z łagodnością, nie przekreśla go. Trzeba, byśmy i my w ten sposób próbowali widzieć otaczających nas ludzi. Tymczasem wśród skrajnej prawicy obserwujemy pokusy szybkiego przyporządkowania sobie świata, myślenie, że gdy tylko pozbędziemy się wszystkich realnych lub wydumanych wrogów, nastanie idealny świat. A to zawsze prowadziło do rozpętania piekła na ziemi.
„Zło dobrem zwyciężaj” — powtarzał za św. Pawłem ks. Jerzy Popiełuszko. W innym miejscu przyznawał, że walczy ze złem, a nie z jego ofiarami.
Stara chrześcijańska zasada głosi, żeby odróżnić grzech od grzesznika. W Polsce chyba już o niej zapomnieliśmy. Utożsamiliśmy jedno z drugim. Zło oczywiście trzeba usuwać, nie wolno jednak eliminować jego sprawców. Nieprzypadkowo z Katechizmu — ku oburzeniu wielu katolików — zniknął zapis o dopuszczalności kary śmierci.
Poza tym obserwuję dziś w naszym społeczeństwie nostalgię za latami, gdy wszystko było moralnie jaśniejsze, zaś wróg wyraźniej sprecyzowany. Tyle tylko że to iluzja.
Skomentuj artykuł