Krzysztof Pałys OP: moja mama obiecała Maryi, że jeśli urodzę się zdrowy, ofiaruje mnie Bogu
"Mam świadomość, że nie jest łatwo o takich rzeczach pisać, ani tym bardziej publicznie mówić. To jak otwieranie swojego serca na pociski. Jeśli jednak masz w swoim życiu doświadczenie działania Matki Bożej, to doskonale wiesz czym jest owa lekkość i radość. I doskonale też rozumiesz czym jest ta bezinteresowna miłość, wobec której wszystko inne traci znaczenie" - napisał dominikanin.
„Fajnie być częścią cudu” – napisała pewna osoba w komentarzu pod wpłatą. Zgadzam się, naprawdę fajnie, dlatego też raz jeszcze w imieniu całej rodziny Mateusza i Oli dziękuję za całą zbiórkę i Wasze dobre serca.
***
Rozpocznę od początku.
Przyszedłem na świat jako czwarte dziecko, które było nieplanowane. Rodzice mieszkali wówczas w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu z ciemną kuchnią (bez okna). Mama miała poważne problemy ze zdrowiem, więc kiedy dowiedziała się, że ponownie jest w ciąży obawiała się czy przeżyje, a także czy finansowo udźwigną z tatą kolejnego potomka. Niespodziewanie rodzice otrzymują większe mieszkanie, ale problemy ze zdrowiem pozostają. Pewnego dnia, kiedy lekarze sygnalizują, że ciąża jest zagrożona, moja mama przychodzi do franciszkańskiego sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia i obiecuje, że jeśli dziecko się urodzi ofiaruje je na własność Bogu.
O tej sytuacji dowiedziałem się będąc już w zakonie, na dodatek od rodziców jednego z moich współbraci, którym mama zwierzyła się w dniu obłóczyn. Mi nigdy o tym nie wspomniała, może ze względu na mój przekorny i buntowniczy charakter, a może nie chcąc odebrać mi wolności? Dowiem się w niebie.
W domu nigdy się nie przelewało, jednak dzieciństwo wspominam jako najbardziej beztroski czas w moim życiu. Więcej radości doznałem już tylko w zakonie. Nie byłem łatwym dzieckiem i do dzisiaj mi tak zostało, o czym może zaświadczyć wielu moich współbraci, którzy od lat z cierpliwością znoszą moje wady.
Pod koniec podstawówki zacząłem poznawać środowiska młodzieżowych subkultur, niekiedy na pograniczu świata przestępczego. To było jak chodzenie na linie. Młodzieńcza głupota przeplatała się niekiedy z realnym mrokiem. Trzech szkolnych kolegów: Rafał, Artur i Krzysztof, w odstępstwie kilku lat popełnia samobójstwo, kolejny wylądował w zakładzie karnym. Pamiętam, gdy wyszedł na przepustkę ktoś go zapytał: „Powiedz nam jak tam jest?”. Na początku kolega nie chciał mówić, a potem zaciągnął się papierosem i odparł: „To podłe miejsce, w którym czas dłuży się niemiłosiernie. Jeden dzień u nas, to u was trzy”.
Szkoła to była trudna miłość. Wprawdzie radziłem sobie z nauką, ale nie znosiłem tej całej uniformizacji - dzwonków, siedzenia w ławkach, uczenia się na czas. W liceum w jednym tylko semestrze potrafiłem mieć po 300 godzin opuszczonych, z ratunkiem przychodziły życzliwie mi koleżanki, które wypisały zwolnienia. To cud, że mnie nie wyrzucono. Chodziłem tak często do dyrektora, że chyba na końcu żeśmy się nawet polubili. Udało się jednak zadać maturę.
Pierwsze studia, AGH w Krakowie. Zamieszkałem w potężnym piętnastopiętrowym akademiku na miasteczku studenckim. To były jeszcze czasy kiedy na obszar akademików nie mogła wchodzić policja, bez wcześniejszej zgody rektora. Żyliśmy więc jak państwo w państwie.
Szukałem szczęścia, ale często w niewłaściwych miejscach. Z akademika wyrzucono mnie dyscyplinarnie po kilku miesiącach. A rodzicie? Nadal mnie kochali i modlili się na różańcu polecając Maryi.
Bóg wie, że żałuję wielu rzeczy. Nie jestem ani wyjątkowy, ani lepszy od innych. Będąc już księdzem setki razy towarzyszyło mi uczucie, że to ludzie, których spotykam - a którzy ze względu na habit niekiedy idealizują moją osobę - zawstydzają mnie swoją dobrocią. Osobiście nie czuję się dobry, a jednak otrzymałem największą w życiu łaskę - Bóg objawił mi swoją miłość.
W tym wszystkim jedna rzecz była dla mnie zastanawiająca. Nawet w najtrudniejszych chwilach zawsze towarzyszyło mi jakieś nadprzyrodzone i niczym nieuzasadnione przekonanie, że ktoś silniejszy niż ja sam, bezustannie czuwa nad moim życiem. I jest to ktoś, kto chce wyłącznie mojego dobra.
Z niezrozumiałych dla mnie powodów największą sympatią obdarzałem w dzieciństwie marynarzy, Indian, a potem mnichów, o których wiele czytałem, jednocześnie wstydząc się tego przed znajomymi. Chrześcijańscy mnisi wydawali mi się tacy wolni i tacy szczęśliwi. Po kryjomu chodziłem do cichych i pustych kościołów, a widząc małe światełko przed tabernakulum czułem się jakbym był u siebie w domu.
W końcu przyszedł dzień kiedy zostawiłem wszystko i zwyczajnie uciekłem. Siła Bożej wolności była tak olbrzymia i fascynująco pociągająca, że już nie chciałem się jej opierać. Nic innego mnie nie cieszyło. Ani żadna praca, podróże, ani atrakcyjne koleżanki. Tego co się we mnie wówczas działo nie byłem w stanie jednak nikomu wytłumaczyć. O decyzji powiedziałem jedynie swojemu proboszczowi, rodzicom zostawiłem list, a do kilku najbliższych osób wysłałem maila.
Kilkutygodniowy prenowicjat, a następnie roczny nowicjat przeżyłem niczym drugie dzieciństwo. Zaczynało nas bodajże czterdziestu trzech. Co trzy miesiące zmienialiśmy cele, a moja pierwsza to tzw. „tramwaj”, w której zamieszkałem wraz z czterema współbraćmi. Uczyliśmy się trudnej sztuki wspólnego życia: gaszenie świateł, otwieranie i zamykania okna, poranne pobudki, nawet spory określające czas mycia zębów, zeskakiwania z piętrowego łóżka, by nie budzić innych czy nawet zasad przynoszenia kubka herbaty do wspólnej celi – wszystko dyskutowaliśmy szukając jedności. Pamiętam także długie kolejki do pryszniców na nowicjackim korytarzu, nasze ręczniki i koszulki z wypisanymi zakonnymi numerami, które nosiliśmy z dumą, wygolone do gołej skóry głowy, a pomiędzy tym wszystkim rozmowy szeptem o mistykach, Panu Bogu i pozostawionym życiu.
A rodzicie? Nadal mnie kochali i modlili się na różańcu polecając Maryi.
Bywało wzniośle, a jednocześnie śmialiśmy się tak często i tak głośno, niekiedy do łez i bólu brzucha. A potem chodziliśmy po pokuty za łamanie ciszy. Część z nas była już po studiach, często z zawodowym doświadczeniem, byli wśród nas informatycy, prawnicy, kierowcy, pracownicy fizyczni, historycy, poloniści, inżynierowie, językoznawcy oraz dwóch braci z Węgier i jeden z Ukrainy. Był nawet szef i ochroniarz dyskoteki o posturze zapaśnika i nad wyraz wrażliwym sercu. Pamiętam jak po strzyżeniu z uśmiechem pokazał mi bliznę na głowie, której nabawił się podczas którejś z bijatyk.
Moi bracia mieli jeszcze jedną cechę, coś co do dzisiaj niezwykle u ludzi cenię – pogodę ducha oraz inteligentny humor, taki który nie poniża, a potrafi rozbijać nawet najcięższą rzeczywistość lub nadmierne skupienie się na sobie.
Rozpocząłem „Bożą szkołę” poznania siebie, przekraczania egoizmu, pychy, zostawiania urazów, służenia sobie na wzajem, a przede wszystkim bezustannego przebaczania. Każdego dnia od nowa i od nowa. Dziś wiem, że bez tej umiejętności nie da się szczęśliwie żyć nie tylko we wspólnocie, ale i w każdej bliskiej relacji.
Dominikański charyzmat okazał się tak bardzo pokrewny mojej duszy, a w nowicjacie podobało mi się niemal wszystko. Czułem się tak szczęśliwy jakbym w końcu, po latach poszukiwań, odnalazł swój prawdziwy dom.
To przekonanie nie opuściło mnie już nigdy. Znalazłem poczucie sensu i zrozumienie siebie.
***
Kiedy byłem diakonem zdawałem egzamin u jednego z profesorów. Nie byłem właściwie przygotowany i usłyszałem: „Jeśli będziesz tak dukał na kazaniach jak na moim egzaminie, to przyniesiesz wstyd Zakonowi Kaznodziejskiemu”. A potem egzaminator westchnął i wpisując mi pozytywną ocenę stwierdził: „Współczuję ludziom, którzy cię będą słuchali”. Poczułem gniew i opór: „Jak on mógł tak powiedzieć? Przecież jestem już diakonem!”. Kiedy jednak wróciłem do siebie ze smutkiem stwierdziłem, że ten człowiek miał rację. Nie nadaję się na kaznodzieję.
Pewnego dnia wyczytałem zdanie jakie XVI-wieczny protestant powiedział o jednym z moich ukochanych dominikanów Mistrzu Eckharcie: „Jego kazania nie zabijały, a ożywiały, ponieważ były skierowane w stronę Boga”. Bardzo mi się to wówczas spodobało.
Zacząłem błagać Boga, aby i mnie dał taką łaskę.
***
Szczecin, pierwsza parafia po święceniach, moje pierwsze niedzielne kazanie. Pamiętam jak dziś, był lipiec, słoneczny dzień, poranna msza święta. Na kazaniu plącze mi się język, ze zdenerwowania mówię szybko, mieszają się zdania, a kiedy czytam świadectwo wietnamskiego biskupa o Eucharystii niespodziewanie wychodzi na środek pijana kobieta i głośno krzyczy: „Co ty gadasz? Nie tylko przynosili mu wino, ale i wódkę!”. W kościele konsternacja. Nie wiem jak się zachować, więc czerwony schodzę z ambonki i siadam upokorzony. Podczas obiadu pytam swoich starszych braci czy takie sytuacje są tu częste? Okazuje się, że nikomu wcześniej się nie zdarzyły.
Wtedy do mnie dociera: kaznodziejstwo będzie moim krzyżem.
Bezustannie czuję się żebrakiem o Bożą łaskę, nad jednym kazaniem siedzę po kilka godzin i nadal mam poczucie, że się do tego nie nadaję. Znajduję dominikańską modlitwę z XIII wieku do Matki Bożej, a następnie uczę się jej na pamięć. Każde kazanie zaczynam powierzać Maryi powtarzając za średniowiecznymi współbraćmi: „Pani, trzymaj mnie w swojej obecności, daj mi łaskę być kaznodzieją. Dla zbawienia mojego i innych”.
Kaznodziejstwo nadal pozostaje dla mnie krzyżem, jednak w tym krzyżu pojawia się coś świeżego: radość i lekkość.
Od tego czasu wygłosiłem ponad sto serii rekolekcji i przeróżnych dni skupienia, zarówno w Polsce jak i za granicą. I choć nadal nie do końca to wszystko rozumiem to jednego jestem pewien. Nie zawdzięczam tego sobie.
***
Osiem lat temu moi bracia na kapitule prowincjalnej decydują, że mam zostać duszpasterzem powołań. Z powierzoną mi funkcją wiąże się wiele wyjazdów, niezbędny jest więc samochód, który udostępnia mi Prowincja. Niestety, pomimo tego, iż mam prawo jazdy i nigdy nie miałem wypadku, noszę w sobie irracjonalny lęk przed kierowaniem. Przez pierwsze dwa lata proszę więc różnych współbraci o pomoc, ale coraz częściej zdarzają się sytuacje, że zostaję bez kierowcy.
W tym czasie jadę na rekolekcje dla księży. Prowadzi je siostra zakonna z Irlandii, która otrzymała od Ducha Świętego wyjątkowy dar modlitwy wstawienniczej. Podczas takiej modlitwy słyszę: „Módl się do Matki Bożej, Ona jest cały czas przy tobie”. Wyjeżdżam zawiedziony. Takie słowa można powiedzieć do każdego księdza i będą pasować. Spodziewałem się czegoś wyjątkowego, a było banalnie.
Zaraz potem jeden z bliskich mi współbraci zostaje wysłany na zagraniczne studia. Przed wyjazdem przychodzi do mojej celi i trzymając w ręce bułgarską ikonę stwierdza:
- Mam mało miejsca w walizce i nie mam co zrobić z ikoną Matki Bożej. Weź ją do siebie.
- Przecież wiesz, że nie lubię dużej ilości rzeczy w celi – tłumaczę. - Gdzie ją postawię?
- Spokojnie, znajdziesz miejsce, a Maryja cię bardzo kocha.
***
Dowiaduję się, że muszę pojechać na Lednicę z dwoma namiotami, stolikami i sprzętem do montażu, by przygotować międzyzakonne centrum powołaniowe. Niestety bracia, których proszę o pomoc mają w tym czasie już inne zobowiązania. Zostaję bez kierowcy.
W poczuciu bezsilności klękam przed ikoną Maryi podarowaną mi przez współbrata i mówię: „Maryjo, skoro podobno mnie tak kochasz, to zrób coś z tym, gdyż ja sam siebie już nie przekroczę!”.
Kilka godzin później dowiaduję się, że mój współbrat niespodziewanie złamał rękę i jestem jedyną dyspozycyjną osobą, która ma prawo jazdy i może pojechać zastąpić go na Mszy Świętej dla dominikańskich mniszek. To klasztor otoczony lasem, a dojazd komunikacją jest dość skomplikowany.
W jednej chwili robię się bardzo pobożny. Odmawiam starożytną modlitwę: „Pod Twoją obronę”, następnie średniowieczną litanię dominikańską oraz cały różaniec. Następnie wstaję po 4-rano, kiedy warszawskie ulice są jeszcze puste, odpalam samochód i wyruszam.
A kiedy wracam lęku przed jazdą już nie ma.
Od tego czasu przejechałem powołaniowym samochodem ponad 100.000 kilometrów, a samotna podróż stała się dla mnie wypoczynkiem i przyjemnością. Przychodzi lekkość, pokój i radość.
Po raz kolejny odkrywam: nie zawdzięczam tego sobie.
***
Półtora miesiąca temu umiera mój tata. W ostatnich latach coraz bardziej podupadł na zdrowiu, a ostatnie miesiące leżał w domu całkowicie już zdatny na pomoc. Każdy kto opiekował się starszą osobą wie jak niezwykle wymagająca jest to praca. Mój brat robi co może, ale na głowie ma jeszcze własną rodzinę, dzieci. Obawiamy się czy damy z tym wszystkim radę?
Ci którzy mnie lepiej znają wiedzą, że do życia, ale i do śmierci mam stosunek dość pogodny - a jeśli dzieje się to w łączności z Panem Jezusem to nawet bardzo optymistyczny. Mam świadomość, że zbliża się koniec, więc proszę Maryję o dobrą śmierć. Tata zostaje namaszczony sakramentami, na czym zależało mi najbardziej, a potem odchodzi. Cicho, spokojnie, w domu rodzinnym.
Następuje dość szybkie planowanie pogrzebu, a ja czuję się niemalże otulony Bożą Opatrznością. Pierwszym wolnym terminem okazuje się sobota, która w Kościele jest dniem poświęconym Maryi. Chrześcijanie od wieków byli bowiem przekonani, że po Wielkim Piątku tylko Ona zachowała wiarę w zmartwychwstanie. Msza święta rozpoczyna się w godzinę miłosierdzia. Niespodziewanie spotykam Bartka, kolegę z liceum, którego nie widziałem od 25 lat. Jest księdzem. Przyjeżdża specjalnie na pogrzeb, a że kościół jest jego rodzinną parafią przygotowuje dla mnie i dla moich braci stare i przepięknie odnowione ornaty oraz pomaga w przygotowaniu liturgii. Podczas kazania mam w sobie tyle nadziei i pokoju, że po pogrzebie jedna z sąsiadek bierze mnie na bok i mówi konspiracyjnym szeptem: „Krzysiu, było tak pięknie, że aż sama chciałbym umrzeć”.
Mam w sobie poczucie straty, ale i wdzięczność Bogu za życie oraz śmierć. Następnie przypominam Matce Najświętszej, że skoro nie mam już ziemskich rodziców, to nie chcę należeć do żadnego człowieka, ale jedynie do Boga. Zostałem sierotą, ale sierotą się nie czuję. A potem nieco asekuracyjnie dodaję: „Dobrze wiesz, że nie jestem w stanie Ci już niczego odmówić. Bardzo Cię jednak proszę – nie wykorzystuj tego”.
***
W zeszłą niedzielę przychodzi mail od Mateusza, który opisuje swoją sytuację. Wszystkie możliwe pomysły już mu się skończyły, jest na granicy złamania. Pisze, że widział mnie na mszy świętej, coś go tchnęło, a teraz zastanawia się czy mógłbym jakkolwiek pomóc?
Nie wie, że trafił jednak na fatalny czas. Po pandemii w klasztornej kasie mamy prawie tyle samo długów co on i nie ma także tygodnia, aby ktoś nie przychodził z prośbą o pomoc. A kolejne problemy się mnożą i mnożą. Na dodatek internet wypełniony jest niekończącymi się zbiórkami, potrzeb jest tyle, że nie sposób wszystkim zaradzić.
Panie Jezu, co ja mogę? Klękam przed ikoną Matki Bożej i powierzam Jej całą sprawę.
Jest późny wieczór i nagle otula mnie przedziwne poczucie silnej obecności, która jest miłością, a oczy nachodzą łzami.
„Pomóż im, to moje dzieci”.
Mam w sobie wiele niechęci do angażowania się w kolejne zadanie i jeszcze więcej obaw: „Sama im pomóż, przecież nie mam pieniędzy, konta do zbiórki, na dodatek jest tak wiele pilnych spraw, że nawet nie wiem za co mam się teraz zabrać”.
I znowu ta poruszająca, aż do głębi serca miłująca obecność, która jednocześnie wnosi pokój i bezpieczeństwo.
„Ja pomogę”.
W tym miejscu zaznaczę. Nie mam żadnych widzeń, ani objawień, przed nowicjatem, a potem przed ślubami wieczystymi przechodziłem dwa razy obowiązkowe badania psychologiczne. Posiadam skserowaną opinię psychologa, który w tabelce: „osobowość” napisał: „dojrzała”. Nigdy nie stwierdzono u mnie także psychozy, religijnych natręctw czy paranoidalnych myśli.
Budzę się o 4 rano i tekst zaczyna pisać mi się sam. Towarzyszy mi lekkość, pokój i radość. Postanawiam nie dawać zdjęcia rodziny, choć takie posiadam, ani też szantażować presją „o byciu wrażliwym na siłę” czy „koniecznie musisz pomóc”. Nie, niczego nie musisz. Zawsze ceniłem wolność. Sam zresztą wyznaję zasadę św. Pawła, że nic mi się w życiu nie należy. Cała reszta jest darem.
Zamieszczam ikonę Matki Bożej, na którą lubię patrzeć. Skoro obiecała się tym zająć, niech się teraz martwi.
***
Wysyłam propozycję dla Mateusza i szybko przychodzi odpowiedź: „Czytam i mam łzy w oczach, ale takie trudne i też takie przeplatające radość i nadzieje (…)”.
Przeor błogosławi, zakładam konto i czekam na weryfikację.
100.000 zł to spore pieniądze, więc zakończenie zbiórki planuję ustawić symbolicznie w dniu maryjnego święta. Sprawdzam kalendarz: sierpień – za mało czasu. Niech będzie 8 września – narodzenie Matki Bożej.
Przypominam Matce Najświętszej, że skoro nie mam już ziemskich rodziców, to nie chcę należeć do żadnego człowieka, ale jedynie do Boga.
Własnej kompromitacji się jakoś nie obawiam, przeżyłem ją już tyle razy i z pewnością jeszcze przeżyje, że nauczyłem się, iż nie ma lepszego lekarstwa na pychę. Boję się tylko jednego, że cud się nie wydarzy, a wszystko to sobie sam wymyśliłem. Internet bywa nieobliczalny.
Zawieram więc cichą umowę. Jeśli rzeczywiście Bóg tego chce, to do 8 września zbierzemy 100.000 zł. Obiecuję także Maryi, że wówczas opowiem swoje świadectwo i zamknę sprawę. Nie o mnie przecież w tym wszystkim chodzi.
W czwartek, we wspomnienie bł. Alberta Chmielowskiego, otrzymuję aktywację konta i mogę rozpocząć zbiórkę. O 15:50 zamieszczam na FB wpis i wyłączam komputer. Idę spowiadać pierwszokomunijne dzieci.
Godz. 17:00 – włączam komputer i patrzę na zbiórkę. W ciągu godziny przyszło już 1000 złotych! Całkiem nieźle. A potem zauważam błąd, zgubiłem jedno zero. Jest przecież 10000 zł.
I już wiem, że uczestniczę w czymś, co zdecydowanie jest poza mną.
Zbiórka kończy się po czterech dniach.
***
Mam świadomość, że nie jest łatwo o takich rzeczach pisać, ani tym bardziej publicznie mówić. To jak otwieranie swojego serca na pociski. Jeśli jednak masz w swoim życiu doświadczenie działania Matki Bożej, to doskonale wiesz czym jest owa lekkość i radość. I doskonale też rozumiesz czym jest ta bezinteresowna miłość, wobec której wszystko inne traci znaczenie.
A jeśli doszedłeś do tego miejsca i rodzi się w Tobie pragnienie poznania Tej, której kłaniają się aniołowie, to mam prostą propozycję. Poszukaj sobie ulubionej ikony, kapliczki czy figurki z wizerunkiem Matki Bożej, przy której czujesz się dobrze. I bez względu na to czy jesteś kobietą czy mężczyzną kup dla Maryi ładnego kwiatka. Nie uważaj tego za ckliwe, ani za naiwne. Następnie zacznij każdego dnia odmawiać jedną dziesiątkę różańca, co zajmie nie więcej niż trzy minuty. Zawierzaj, zawierzaj, oddawaj troski, ale nie proponuj własnych scenariuszy rozwiązań.
Jeśli wytrwasz w tej bardzo prostej modlitwie z radością odkryjesz, że chwaląc Boga uszczęśliwiasz samego siebie. Święty Tomasz nazywa to: „Simple Veritas” czyli prosta prawda.
A potem zobaczysz, że wiele z twoich problemów zaczyna sama się rozwiązywać – jakby cicho i niespostrzeżenie. Niektóre jednak zostaną, ale przyjdzie wówczas coś równie cennego. Dar zrozumienia.
***
Nikt nie wybiera sobie tego czy zostanie chrześcijaninem, tak samo jak nikt nie może się sam ochrzcić. Szaweł nie decydował o tym, że powali go Chrystusowa światłość. Został rzucony na głęboką wodę. Czas na decyzję przychodzi dopiero później, kiedy stwierdzasz, że jesteś na głębokiej wodzie i musisz jakoś zareagować. I od twojej reakcji zależy co z tego wyniknie.
To Bóg wzywa człowieka do przebywania z sobą. Nigdy odwrotnie. A kiedy daje się poznać, to nie ma na tym świecie większego szczęścia.
Za każdą osobę, która dała choćby 10 zł i za wszystkie poruszające komentarze w stylu: „sami toniemy w długach, ale się podzielimy” - niech Bóg Wam stokrotnie odpłaci.
Jutro o godzinie 9:00 za wszystkich ofiarodawców odprawię Mszę Świętą dziękczynną razem z dominikańskimi nowicjuszami. Zgodnie z obietnicą dołączam Was oraz Wasze sprawy do swoich codziennych klasztornych modlitw (brewiarz, różaniec, adoracja Najświętszego Sakramentu). Aż do mojej śmierci.
Bądźcie zatem spokojni, gdyż jak śpiewał Johny Cash: „Możesz uciekać dokąd tylko chcesz, prędzej czy później Bóg cię dopadnie”.
***
Na koniec już ostatnia sprawa.
Wybaczcie, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na wszystkie prośby, które otrzymałem w sprawie zbiórek. Mam świadomość, że potrzeby są olbrzymie i nawet nie śmiem porównywać ludzkich dramatów. Nie zakładam niczyich złych intencji, ale proszę mnie zrozumieć – nie mogę brać odpowiedzialności za sprawy, których zupełnie nie znam. Tym bardziej, kiedy dotyczą tak delikatnej i drażliwej kwestii jak finanse. Na dodatek od swojego przełożonego otrzymałem jedynie jednorazową zgodę.
Jestem tak samo jak Wy kruchym i omylnym człowiekiem, który każdego dnia stara się zaczynać od nowa. Nie posiadam jakiejś wyjątkowej albo niedostępnej dla innych ścieżki do Boga. Źródło ratunku upatruję poza sobą.
I naprawdę głęboko wierzę, że każdy człowiek – jeśli tylko zdobędzie się na pokorę, aby ugiąć kolana – może ten ratunek otrzymać.
Pokój z Wami i radość od Boga.
Skomentuj artykuł