"Żyjąc w dominikańskim klasztorze bardzo dużo przebywam z ludźmi, bywają i takie dni, że niemal bez przerwy przez dwanaście godzin na dobę" - wyznaje. Co pomaga mu nabierać siły?
Od kiedy pamiętam lubiłem być sam. Samotność nigdy mnie nie przytłaczała. To właśnie w samotności, a nie wśród ludzi, czułem się najbardziej sobą.
Wychowywałem się w czasach, kiedy podwórka były przestrzenią niekończących się zespołowych gier, wspólnie wymyślanych zabaw, a także ulicznych rywalizacji i bijatyk. Wszystko było potrzebne. Bywały dni, że praktycznie od rana, aż do wieczora przebywałem z rówieśnikami. Gdy jednak ludzi dookoła brakowało, nie odczuwałem zawrotów głowy. Będąc na studiach i mieszkając w dużym akademiku nie rozumiałem społecznej presji, aby nieustannie przebywać z kimś. I choć często niestety tej presji ulegałem, odosobnienie zawsze miało w sobie pociągający urok tajemnicy. Bohaterowie z dzieciństwa, których podziwiałem, zawsze mieli w sobie rys samotności, nie pozwalali się do końca oswoić. Zazdrościłem im tej niezależności.
Moja babcia mieszkała na wsi, więc często zdarzało mi się tam wyjeżdżać. Lubiłem kontakt z ziemią, zapach siana, zwierząt w stajni, biegających na podwórzu kurczaków, płochliwych królików. Co jakiś czas wybierałem się na wędrówki do pobliskiego lasu, gdzie odkrywałem nieznane wcześniej ścieżki, polany, tajemnicze strumyki. Wyobrażałem wówczas sobie, że zdobywam nieodkryty dla nikogo wcześniej świat.
Praktycznie od początku szkoły zwiedzanie zabytków z przewodnikami kojarzyło mi się z męczarnią. Barokowe powyginane krzesła obite wytartym pluszem, które widziałem na zamkowych wystawach, zdobione sale, kolorowane porcelanowe wazy, masywne obrazy, podobno cenne, to wszystko wiało mi pustką. "Strasznie smutne i nudne musiało być życie takiego króla" - myślałem. W bajkach, które czytałem królowie byli inni. Z tego typu wycieczek najprzyjemniej zapamiętałem kapcie, które z kolegami zakładaliśmy na nogi, ślizgając się po lakierowanej podłodze. To była jedyna radość ze zwiedzania i oczywiście nie najlepiej to o nas świadczy.
Fascynowały za to inne rzeczy: dzikie stawy, w których ku zgrozie rodziców kąpałem się z kolegami, ruiny zamków, bunkry, klasztory oraz stare kościoły, najlepiej gdy były puste. Lubiłem tam wchodzić, wciągałem wówczas w siebie zapach świec, kadzideł, zapastowanej podłogi, patrzyłem na świętych spoglądających na mnie z ołtarzy. W takich miejscach instynktownie czułem się bezpiecznie, jakby Bóg zapewniał tu spokój i schronienie, a każdy człowiek - bez względu na to kim był - mógł być zawsze u siebie. Tu zawsze można było uciec po pomoc. Tak, kościoły i klasztory zawsze miały pociągającą tajemnicę.
Do dzisiaj mi tak zostało. Choć szukam już czegoś więcej.
Kiedy widzę, choćby w najmniejszym kościele, światełko informujące o Najświętszym Sakramencie, to bez względu na to gdzie jestem, taka świątynia kojarzy mi się z domem, nigdy z osamotnieniem. Jeśli zbyt długo chodzę po mieście, albo jestem w podróży, często wybieram otwarty kościół, najchętniej pusty i siedzę tam przebywając w ciszy. Czekam, aż wróci pokój. Pamiętam autostopową podróż do Macedonii. Kiedy przez dwa dni nie widziałem katolickiego kościoła towarzyszyło mi przenikliwe poczucie bezdomności. Dopiero gdy trafiliśmy ze współbratem do niewielkiej kapliczki u sióstr Misjonarek Miłości w Skopje, poczułem się jak u siebie. Jakby dwa tysiące kilometrów od klasztoru nie miało już żadnego znaczenia. Trwała wówczas adoracja. Patrzyłem w Najświętszy Sakrament i wiedziałem, że jestem w domu.
***
Żyjąc w dominikańskim klasztorze bardzo dużo przebywam z ludźmi, bywają i takie dni, że niemal bez przerwy przez dwanaście godzin na dobę. Kiedy więc potrzebuję wytchnienia niezbędne są dla mnie dwie rzeczy: samotność i modlitwa, niekiedy też sen. Bez tego nie byłbym w stanie dłużej funkcjonować, ani też sensownie przebywać z ludźmi. Bez "sztuki wyciszenia" straciłbym duchowy oddech, który niczym respirator, podtrzymuje mnie przy życiu.
Taka już moja dziwna konstrukcja duchowa, a może i rodzaj pewnej aspołeczności. Trudno to wytłumaczyć. Niektórzy odpoczywają wśród ludzi, inni, choć ludzi bardzo lubią, potrzebują odosobnienia, aby powrócić do pierwotnej jedności. Nie każdemu to służy, mi bardzo. Bez samotności po prostu usycham, staję się smutny i nieszczęśliwy. Na dodatek ogarnia mnie to straszliwe poczucie, że oddaliłem się od kochającego mnie Boga.
***
Zabrałem ze sobą ukochanych przyjaciół. Mistrzyni samotności i mistrz odosobnienia. Będą mi towarzyszyli przez sześć dni w sanktuarium w Gietrzwałdzie. Tu wszystko mi się podoba: kościół, architektura, przestrzeń, księża kanonicy, którzy zawsze przyjmują mnie po bratersku, a także okoliczne lasy i jeziora.
Najcenniejszy jest jednak ten subtelny pokój, połączony z radością, który za każdym razem spływa na mnie z tego miejsca. Tu słowa się kończą, a pozostaje milczenie. Ono jest najbardziej spontaniczną reakcją na przebywanie w obecności Boga. Wiem, że zawdzięczam to Maryi, która w sposób doskonały, swoją samotność wypełniła obecnością Boga.
Skomentuj artykuł