Nowa posługa w Kościele. "Mamy pociągnąć za sobą, a nie zrazić" [ROZMOWA]
Choć papieski dokument mówi o katechetach, w archidiecezji łódzkiej nazywa się ich katechistami – w odróżnieniu od nauczycieli religii. W zeszłym roku papież Franciszek ustanowił nową świecką posługę w Kościele. W najbliższą niedzielę po raz pierwszy ustanowi do posługi jedenaście osób z całego świata, w tym jedną– ze Zgierza. O tym, kim jest katechista i co ma do zrobienia w Kościele, z Jackiem Kralkowskim, katechistą archidiecezji łódzkiej, rozmawia Marta Łysek.
Marta Łysek: Kto to właściwie jest: katechista?
Jacek Kralkowski: Dla mnie to jest osoba, która żyje wiarą. Pokazuje samym sobą swoją relację z Panem Bogiem. Nie naucza wiary, ale stara się ją przekazać tym, jak żyje w swojej codzienności. Dlatego my, katechiści, nie próbujemy nikomu narzucać wiary, nauczać. Zresztą dla mnie słowo „nauczać” jest takie sformalizowane, poukładane; jeśli się uczymy, to znaczy, że jest wiedza, którą przekazujemy. Nie wiem, czy wiarę da się w ten sposób przekazać. Chodzi o to, żeby robić to życiem, tak, jak święci, którzy właśnie w życiu ukazywali swoją relację z Bogiem
W motu proprio jest mocno podkreślone, że to ma być posługa wykonywana przez świeckich. Czyli bycie katechistą nie jest początkiem drogi duchownej, zakonnej?
- Nie. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, mamy rodziny, żyjemy w codzienności. Swoją codziennością, życiem, ukazujemy to, co Pan Bóg robi w naszym życiu, jak nas zmienia, jak nas prowadzi.
Co to zmienia? Można być przecież człowiekiem wiary, ale nie być katechistą.
- Można.
Więc dlaczego akurat taka posługa?
- Bo dostałem tyle od Pana Boga, że nie mogę tego trzymać dla siebie. I chcę to dać innym ludziom. Zresztą mój powrót do Kościoła nastąpił po wielu latach. Ale w końcu moje życie się zmieniło, i to o 180 stopni.
Jak to się stało?
- To był taki moment zatrzymania się w pędzie, w którym żyłem. Wyjechałem wtedy do pracy do Niemiec z moim przyjacielem, z którym znamy się od dziecka, a który jest tercjarzem we Franciszkańskim Zakonie Świeckich. Patrząc na to, jak on żyje, zastanawiałem się, skąd w nim jest taka siła. Jest człowiekiem po dużych przejściach, ale zawsze miał w sobie spokój i siłę - a ja byłem wtedy takim jednym, wielkim chaosem, co się też przekładało na relacje w domu. I w którymś momencie sobie zadałem pytanie – skąd to się bierze? I zacząłem z nim chodzić do kościoła, po wielu latach.
No i przyszła przemiana, przyszło światło, takie mocne uderzenie w moim życiu. Zobaczyłem swoje błędy, to, co się działo z moją rodziną, jak to wszystko szło ku upadkowi. Przyszła refleksja nad życiem, później stanięcie w prawdzie - i wszystko się zaczęło zmieniać. Byłem zmęczony takim biegiem w życiu. Już nie dawałem rady. Po prostu upadłem na kolana i powiedziałem: już tak nie chcę, już tak nie mogę.
Kiedy się to wydarzyło?
- Około sześciu lat temu. Gdy wróciłem do domu, to rodzina mnie nie poznała (śmiech). Znali mnie z innej strony, a tu się okazało, że przyjeżdżam odmieniony, spokojny, wyciszony, że staram się bardziej miłością niż tak, jak przedtem krzykiem wszystko załatwiać. Wcześniej wprowadzałem chaos w dom, a tu taka zmiana. Nie mogli się przyzwyczaić. Mnie ta miłość tak mocno rozpalała, chciałem to wszystko przelać na rodzinę - a oni nie bardzo umieli się w tym odnaleźć. Widziałem, że coś jest nie tak, bo wracam, chcę im pokazać Boga, miłość – a czuję się odrzucony, niezrozumiany. Na szczęście Pan Bóg dał mi też łaskę słuchania. Więc zacząłem zadawać pytania. Później była spowiedź, ksiądz prowadzący - poddałem się prowadzeniu. W końcu zrozumiałem, że byłem zbyt natarczywy, że nie tędy droga. Dałem czas na to, żeby się ze mną oswoili, poznali.
To duża zmiana, gdy ojciec się nawraca.
- Dlatego potem się zaczęła walka o rodzinę - bo wszyscy byliśmy bardzo daleko przez tyle lat. Dostałem też taką świadomość co do roli mężczyzny i ojca w domu: że to tak naprawdę na naszych barkach spoczywa prowadzenie rodziny do Boga. To On jest fundamentem, a my powinniśmy się Mu oddać, żebyśmy mogli dobrze rodzinę prowadzić, być dla niej podporą. I w tym kierunku idę, bo najbardziej mi zależy na rodzinie, zwłaszcza gdy patrzę na to, co się dzisiaj dzieje.
A rodzina – to kto?
- Jest wspaniała żona, z którą jestem już ponad 28 lat, są dwie córki, dwóch zięciów, dwoje wnuków i trzecie w drodze.
Co żona na to, że leci pan teraz do Watykanu po papieskie błogosławieństwo?
Żona bardzo mnie wspiera w tym wszystkim. Też jest nawrócona, choć na początku przez ten mój pęd zostawiłem żonę z tyłu w moim nawróceniu. Ale spostrzegłem, że trzeba się zatrzymać -nie w drodze za Panem Bogiem, tylko po to, żeby ta moja druga połowa, która jest jednością ze mną, nadążyła. Nie da się iść osobno, bo będzie zawsze zgrzyt w domu. Jeśli małżeństwo ma być jednością, musi być we wszystkim jedność. I żona mnie teraz bardzo wspiera w tym wszystkim. Cieszy się. Miałem takie marzenie, żeby pojechała ze mną, ale to się nie udało. A ona mówi mi: Jacek, jak ty jedziesz, to ja jadę z tobą, bo jestem w twoim sercu. Zresztą ta wiadomość była tak naprawdę wielkim zaskoczeniem. Do teraz za bardzo w to wszystko wierzę, chociaż mam bilet (śmiech). To jest niesamowite, jak Pan Bóg nas kocha.
To ile Pan Bóg na pana czekał?
- Szczerze – ponad trzydzieści lat… Moja relacja z Panem Bogiem bardzo wcześnie w dzieciństwie się skończyła. Pogubiłem się, uciekłem, poleciałem za tym, co mi życie dawało. Tyle głupot narobiłem w życiu… Dlatego to stanięcie w prawdzie po tylu latach było naprawdę bardzo trudne. Chociaż jestem pewny, że gdyby Pan Bóg wiedział, że sobie z tym nie dam rady, pewnie by mi tego wszystkiego nie pokazał. Uwolniło mnie to. Dało mi wolność.
I to zmieniło pana życie.
- Tak. Jak zaprosiliśmy Pana Boga do życia, to wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy się słuchać, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Można powiedzieć: stało się światło w naszej rodzinie.
A dzieci?
- Dzieci jeszcze nie… Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: jest tak, że gdzieś się w tym chaosie, w tym biegu, we wcześniejszym życiu te dzieci pogubiło - a dzisiaj by się chciało to wszystko naprawić. Ale od razu się nie da. To też uczy pokory. Siostra Ewa, jadwiżanka, która przy naszej archidiecezji działa w katechumenacie, kiedyś powiedziała mi takie słowa, które bardzo mi utkwiły w sercu: Jacek, zastanów się, a ile na ciebie Pan Bóg czekał? Trzeba dawać Panu Bogu czas na działanie.
Jak to się stało, że trafił pan do szkoły katechistów?
- Kiedy wróciłem do Zgierza, wróciłem też na parafię. To jest parafia Matki Bożej Dobrej Rady, proboszczem jest ks. Andrzej Blewiński. Najpierw zacząłem pomagać w asyście. Potem mnie poproszono, żebym trochę pomagał w zakrystii koledze, który jest kościelnym. Czułem w sercu taką potrzebę, żeby nieść Ewangelię do ludzi. W ogóle moja droga zaczęła się przez Rycerstwo Niepokalanej, oboje z żona tu jesteśmy i to jest naszym źródłem. Przymierzałem się do takiej otwartej szkoły dla animatorów, ale trzeba było wyjechać na tydzień, a moja specyfika pracy na to nie pozwalała, więc postanowiłem, że zostanę przy parafii, będę pomagał w zakrystii. To też jest świadectwo, że się żyje z Panem Bogiem.
Kiedy w diecezji powstała szkoła katechistów, ksiądz proboszcz zaproponował mi, żebym razem z kolega kościelnym poszedł do tej szkoły. To był rok 2020. No i przystąpiłem do tej szkoły, chociaż z wielkimi obawami, bo ja jestem prostym człowiekiem, mam skończoną szkołę zawodową, nie mam średniego ani wyższego wykształcenia i wcale tego nie wstydzę. Ale pomyślałem: dlaczego nie? Skoro Pan Bóg mnie tak prowadzi… Bo po nawróceniu pozwalam się prowadzić. Nie czuję się gorszy czy nie na miejscu. Jeżeli Pan Bóg tego chce – to idę, a później się okazuje, czy to ta droga, czy On mi to wybrał. Skoro jestem w tym miejscu, widać, że tak chciał.
I po półtora roku został pan katechistą.
- Trzeba się było odnaleźć w rzeczywistości i coś z tym darem zrobić. Nie chciałem, żeby było tak, jak jest w przypowieści o talentach: że ten ostatni dostał jeden talent i go zakopał. Zapytałem, czy mógłbym pomagać w katechumenacie, przy prowadzeniu dorosłych do chrztu i bierzmowaniu. Siostra się zgodziła i tak się zaczęła moja droga w moim posługiwaniu. Mam taką potrzebę, żeby wyjść do ludzi, pokazać, żeby nie odrzucać tej miłości, która przychodzi. Nie odrzucać Boga, bo on jest fundamentem. Bez Niego wszystko się wali.
Ilu jest katechistów w archidiecezji łódzkiej?
- To jest nieduża grupa. Ale to nie takie ważne, że nieduża, bo jest mocna. Są taką solą, która na pewno nada smak. Bo nie chodzi o ilość, bardziej o jakość, prawdziwość w tym przesłaniu, które sobą niosą. Myślę, że to jest dobry kierunek: że jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Nie chcemy pokazywać czegoś, co jest wyuczone. To, co pokazujemy, to jest nasze życie, nasza prawdziwość. Zapraszamy ludzi w naszą intymną relację z Panem Bogiem. Tam chcielibyśmy się z nimi spotkać, żeby zobaczyli, mogli dotknąć Bożej miłości.
Czyli tak naprawdę bycie katechistą to jest bycie sobą w relacji z Bogiem tak, żeby inni mogli z tego czerpać, a nie „wyższe stanowisko” dla świeckich w Kościele?
- To by było najgorsze. Moim zdaniem to musi być prawdziwe, bo inaczej do człowieka nie trafi. Do mnie trafił mój kolega właśnie przez to, że był prawdziwy w tym, co robił. Nie było u niego żadnego fałszu, nic udawanego, na pokaz. Nie da się przekazać wiary, jeśli się nią nie żyje. Nie można też się narzucać, to musi być w pełnej wolności, z takim pogodzeniem się, że drugi człowiek może mieć inne zdanie, z uszanowaniem tego. Mamy pociągnąć za sobą, a nie zrazić. Jest wielu ludzi, mają różne charaktery, każdy jest inny i w tej inności trzeba się odnaleźć, a na ile jest możliwość – doprowadzić drugiego człowieka do Pana Boga.
Co się będzie działo w Watykanie?
- To jest wielka zagadka. Ma być jedenaście osób z całego świata, trzy osoby to lektorzy, osiem – katechiści, i mamy otrzymać błogosławieństwo od papieża, żeby nas umocniło w posłudze. Później z tym błogosławieństwem wracamy do swoich krajów i niesiemy je do naszych wspólnot, kolegów, przyjaciół.
Jak to zmieni pana życie?
- Mam nadzieję, że nie zmieni, bo chcę być taki, jak jestem. Trzeba robić dalej swoje, iść do pracy, w tej pracy ewangelizować w miarę możliwości: swoim zachowaniem, dobrym słowem. Nawet w wyjściu do sklepu: powiedzieć dzień dobry, miłego dnia, do widzenia - tego u nas brakuje. Czasami nie trzeba wcale mówić o Panu Bogu, żeby tego Pana Boga pokazać: swoim zachowaniem, swoim byciem.
Z drugiej strony myślę, że jednak mnie to w jakiś sposób to zmieni, bo to jest wydarzenie, które wewnętrznie ubogaca. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Ale to idzie w dobrym kierunku. Czuję też, że jest to takie docenienie mojego wysiłku, bo nawrócenie naprawdę dużo mnie kosztowało. Ale było warto.
Jacek Kralkowski – ślusarz i murarz ze Zgierza, lat 48. Jak sam mówi, od 20 lat spełnia ludziom ich marzenia, prowadząc jednoosobową firmę budowlaną. Prywatnie mąż, ojciec i dziadek, a od niedawna jeden z katechistów archidiecezji łódzkiej.
Skomentuj artykuł