Imigranci i życie w Paryżu [REPORTAŻ]
"SOS Rodzina Syryjska" - dzisiaj nie musisz już przemierzać Paryża wzdłuż i wszerz, żeby natknąć się na te słowa. Zazwyczaj są one wypisane czarnym markerem na sfatygowanym kawałku kartonu, prowizorycznym banerze, wymownie opisującym sytuację syryjskiej rodziny.
Znak opatrzony tymi słowami trzymany jest delikatnie w rękach jednego z jej członków: rzadziej rodzica, częściej - złożony w rękach dziecka. Czasem pisownia poszczególnych wyrazów jest przekręcona tu czy tam. Ten fakt tylko podkreśla pilność wezwania umieszczonego na kawałku tektury.
Te słowa można znaleźć wszędzie, bez względu na miejsce. Niektóre rodziny rozbiły obóz pod wiaduktami na autostradzie, szukając schronienia tam, gdzie nigdy nie zapada cisza. Inni wciąż okupują główne przesiadkowe stacje kolejowe, przez które codziennie przewijają się miliony osób przybywających z Europy i spoza niej, szukając pracy lub rozrywki w Paryżu. Niektórzy za swoje miejsca zamieszkania przyjmują chodniki - czteroosobowe rodziny gnieżdżą się tam na jednym materacu, pod jednym kocem, który nie pomaga znieść chłodu zimy. Żebrzą o drobne w dzielnicach, w których para butów lub noc w hotelu kosztują więcej niż bilet lotniczy z Nowego Jorku do Paryża.
Niektórzy wymachują syryjskimi paszportami. Ten gest jest bardzo sprytny, a także jakże bogaty w symbolikę. Od czasu do czasu ten paszport pomaga komuś przekroczyć jakąś granicę, granicę równie niebezpieczną jak każda z tych, które już przekroczył - granicę współczucia przechodnia. Pokazując niebieski paszport, Syryjczycy milcząco zaznaczają, że naprawdę są z Syrii, naprawdę uciekali od wojny w świetle fleszów i w horrorze tego, co oglądamy w wieczornych wiadomościach. Czasem ktoś wciśnie monetę albo zwinięty banknot w rękę syryjskiego ojca czy matki. Większość przechodniów jednak mija ich, odwracając wzrok. To skierowane w innym kierunku spojrzenie jest najczęściej uprawianą w Paryżu sztuką. Tak jak w przypadku wielu problemów, w obliczu których czuliśmy się bezradni, tak samo ten wolimy oglądać w niskiej rozdzielczości.
Tymczasem młoda kobieta, która znalazła się daleko od domu przemawia do nas miękko, gdy obok niej przechodzimy. Mówi: "as-salamu alejkum" - "pokój niech będzie z tobą".
* * *
W pewnym aspekcie amerykańskiej wyobraźni Francja, a zwłaszcza Paryż, jest uosobieniem emigracyjnego snu. Jeśli nie będziesz w stanie dłużej pozostać w domu albo nie jesteś w stanie dłużej znosić tego, jaki masz dom, Paryż jest miejscem, do którego możesz się udać. Motywy wyjazdu mogą być różne. Historia piętrzy wielkie nazwiska osób, które zdecydowały się na taką podróż: Beecher Stowe, Fenimore Cooper, Fitzgerald i Hemingway, Baldwin i Coates.
Po wyjeździe niektórych nęka nostalgia, czasami nie mija ona aż do momentu, kiedy znowu staną na amerykańskiej ziemi. Inni zaś nie odczuwają tęsknoty za domem. Ale z tego, co mogę powiedzieć, w każdym przypadku i dla ludzi w każdym wieku wymaga to wysiłku, aby poczuć się we Francji jak w domu, aby zbudować dom w miejscu, gdzie nikt nie ma nikogo. To zupełnie zmienia postrzeganie własnego, konkretnego kraju urodzenia oraz samej idei "domu".
"D’où vous venez?" - "Skąd jesteś?" - często słyszę to pytanie, odkąd przeniosłem się do Francji na czas mojej formacji jezuickiej. Jak w przypadku wielu innych osób żyjących w rejonie francuskiej stolicy, tak i za mną unosi się zapach obcokrajowca. Wydawało mi się, że jeśli chodzi o moją znajomość francuskiego, jestem na poziomie Woltera. Tymczasem dla moich rozmówców jest jasne, że pytanie "skąd jesteś?" najbardziej odpowiada moim umiejętnościom językowym.
I, mówiąc ściślej, tak właśnie jest. Tylko że jest to bardzo trudne pytanie. Ponieważ moi rozmówcy pytają mnie o to, gdzie jest "twój dom", "chez vous?". Jeśli odpowiem na tak złożone zagadnienie: "Ach, to skomplikowane", narażę się na to, że ktoś pomyśli, że domagam się uwagi albo dramatyzuję, albo jedno i drugie. Gdy odpowiem: "Urodziłem się w Filadelfii, gdzie wciąż mieszka moja rodzina. Opuściłem dom w wieku 18 lat, żeby zacząć studia w Massachusetts, ale przez kilka lat pracowałem w Waszyngtonie, potem prawie dziewięć lat spędziłem jako jezuita w Nowym Jorku, Pensylwanii, Illinois i Marylandzie z przerwami na kilka obcych krajów" - wyjdę na lekkiego neurotyka, mimo że sama taka odpowiedź jeszcze niczego nie dowodzi.
"Ze Stanów Zjednoczonych, z Filadelfii" - to moja standardowa odpowiedź. I w sumie ta odpowiedź jest w części prawdziwa, tylko nie wiem, w której części. Bo ona zupełnie pomija fakt, że jestem z przedmieść oraz - co ważniejsze - że nie mieszkam tam już od 15 lat. Innymi słowy, w mojej zwięzłej odpowiedzi skrywa się pewna nieuchwytność i niestabilność tego, co nazywamy "domem".
Zresztą wcale nie jestem pod tym względem wyjątkowy. Miliony osób pochodzących z Zachodu opuściło domy z uwagi na szkołę, pracę lub miłość - nie w ucieczce, ale raczej w poszukiwaniu. To, czego poszukują, wymaga od nich, aby znaleźli się w innym miejscu. Sam koncept "przybranego domu", przeważający w przypadku moich przyjaciół i ludzi naszych czasów, wskazuje na nieuchronność tego zjawiska. Próbujemy stworzyć domy, czasem nawet kilka domów, w miejscach, o których należałoby powiedzieć, że nie mamy tam nic.
Co sprawdza się dla Stanów Zjednoczonych, jest pewnie jeszcze prawdziwsze dla Francji czy szerzej - dla całej Europy. Zasada swobodnego przepływu osób, kamień węgielny Unii Europejskiej, oznacza, że w teorii obywatel Irlandii jest "w domu" w Paryżu tak samo jak jego francuski odpowiednik byłby "w domu" w Dublinie, w Bukareszcie czy w Londynie (tak długo, jak nie sfinalizuje się Brexit). Innymi słowy, pytanie o dom krąży w Unii od jej poczęcia. Spójność całego unijnego projektu zależy od tego, jak bardzo nasz dom będzie zamienny, jednoznaczny - zupełnie jak waluta euro.
Ta płynność osób służy wspólnemu rynkowi, kolejnemu filarowi Unii Europejskiej, poprzez swobodny przepływ kapitału.
Ale łatwiej to powiedzieć niż zrobić. We Francji, tak jak i wszędzie, tworząca się europejska świadomość została wyryta na i tak już zawile zapisanej tabliczce narodowych wątpliwości. Po pierwsze, wśród problemów pojawia się odwieczna kwestia miejsca i integracji imigrantów we francuskim społeczeństwie i kulturze. Z tego zagadnienia z kolei łatwo przejść do bolesnego tematu francuskiej spuścizny kolonialnej, problemu rasy, języka i - co pewnie najbardziej dokuczliwe, biorąc pod uwagę francuskie laïcité - religii. Innymi słowy, pytanie o europejską tożsamość szybko przeradza się w pytanie o tożsamość narodową.
Ta sprawa stała się naczelnym tematem tegorocznych taktyk w wyborach prezydenckich we Francji. W pierwszej turze ponad 40 procent głosujących oddało głos na kandydatów, którzy w ten czy inny sposób wspierali Frexit z Unii Europejskiej. W drugiej turze ponad 33 procent głosowało na antyunijną Marine Le Pen, która jako sloganu używała hasła "On est chez nous!", co można przetłumaczyć jako: "To jest nasz dom!".
Do tego gorącego kotła dodajmy masową migrację, w temacie której zawiera się także kryzys uchodźczy. Wielu z tych, którzy dzisiaj szukają nowego domu w Europie, to osoby uciekające przed wojną, prześladowaniem czy zniszczeniami. Ale nie dotyczy to wszystkich. Przemieszczenie się tych kilku milionów osób, bez względu na to, czy zostaną sklasyfikowani jako uchodźcy czy nie, zostało zagwarantowane przez wolność przepływu osób w Unii Europejskiej. Wiele z nich przybyło z zamiarem osiedlenia się w Europie mimo znacznych, a być może nawet niemożliwych do pokonania przeszkód w integracji.
Oczywiście jeśli całą tę sytuację postawimy w kontekście wzbierającej ilości ataków terrorystycznych (Paryż, Nicea, Rouen) i zalegającej atmosfery pozostawania w zasięgu niedoprecyzowanego zagrożenia (czego dowodem są żołnierze z dużymi karabinami w miejscach publicznych), zdamy sobie sprawę z bardzo istotnego faktu: zagadnienie domu nie krąży już po krajach europejskich, nie krąży już po Francji. Ono je prześladuje.
* * *
Miasto, w którym mieszkam, Saint-Denis, jest usytuowane na południe od Paryża. Poza Francją to miasto znane jest z fanów piłki nożnej i entuzjastów Marii Antoniny. Jest tam Stadion Francji wybudowany w 1998 r. na Mistrzostwa Świata (Francja je wygrała) i królewska nekropolia, na której w gotyckiej bazylice miasta ostatecznie spoczęła cesarzowa Maria Antonina. Saint-Denis jest miejscem napływu i dużej zmiany dla przybywających do Francji, ale także dla wyjeżdżających z niej. Z jednej strony, przecina ją droga ekspresowa A1 i linia kolejowa RER-B, które pełnią tę samą funkcję łączenia podmiejskich rejonów Paryża z lotniskiem Charles’a de Gaulle’a - głównym portem lotniczym kraju. Z drugiej strony, jest to miasto imigrantów z całego świata, którzy przyjechali stworzyć sobie nowy dom we Francji.
W grudniu miejski park zbudowany ponad drogą A1 stał się terenem obozu dla migrantów. Władze - mówiąc delikatnie - zniechęcały pierwszych przyjezdnych do pozostawania w paryskich parkach. Ale przeciwnie do intencji władz, napływ do Saint-Denis trwał nieprzerwanie, zupełnie jakby migrantów ktoś namawiał do przybywania do Francji. Niektórzy z nich pozostawali w Calais, w najnowszej z kilku tak zwanych dżungli, wśród tysięcy osób mających nadzieję na przedostanie się do Wielkiej Brytanii. Obóz w Saint-Denis rósł szybko: 50, później 100, ostatecznie liczba mieszkańców dobiła do około 500 osób. Prawie wszyscy żyli pod małymi, wysłużonymi namiotami kempingowymi. Park stał się zlepkiem niebieskich, czerwonych, zielonych i fioletowych plam rozciągniętych między burą ziemią ai szarym, grudniowym niebem.
Wolontariusze z okolicy szybko się zmobilizowali, zapewniając codziennie jakiś rodzaj śniadania. Wieczorem bardziej zorganizowane grupy przyjeżdżały z gorącym posiłkiem. Pewnej nocy, niedługo po tym, jak ludzie zaczęli rozbijać swoje namioty w parku, towarzyszyłem innemu jezuicie, Francuzowi, który chciał wysondować, jak wygląda sytuacja w odległości nie większej niż 50 metrów od moich drzwi. Już wtedy znajdowało się tam wiele namiotów i siedziało tam wielu ludzi, robiących po prostu to, czym zazwyczaj ludzie zajmują sobie dzień. Niektórzy rozmawiali i śmiali się, kołysali się przy prowizorycznych ogniskach, próbując się zagrzać. Inni jedli i pili. Jeszcze inni oddawali się czynnościom fizjologicznym bezpośrednio wynikającym z jedzenia i picia.
Kiedy zawróciliśmy w stronę domu, podszedł do nas mieszkaniec bloku, którego widzieliśmy, jak wcześniej przypatruje się temu, co działo się w parku. Mężczyzna widział także nas, kiedy rozmawialiśmy z ludźmi, którzy rozdawali kolację. Nie bez racji wziął nas za jednych z tych, którzy współczuli imigrantom ich losu i pomagali im jak tylko są w stanie. Jednak nasz wygląd nie odpowiadał rasowo temu, co przyjęło się uważać za imigranta czy mieszkańca Saint-Denis. Mężczyzna z pewnością wziął nas za kogoś z zewnątrz.
"Dobry wieczór panom" - zaczął, wyciągając do nas rękę. Ten gest wkrótce okazał się bardziej ironią niż wyrazem kurtuazji. "Mieszkam tu, w Saint-Denis, i chciałem tylko wam podziękować za to, jak staracie się zmienić naszą dzielnicę w miejsce, gdzie imigranci szczają i srają tuż pod naszymi oknami".
Uprzednio przygotowane niejasne oskarżenie wygłoszone z pasją i przekonaniem. Zostaliśmy zalani potokiem hiperbolizacji i stereotypów - tym, co zazwyczaj usprawiedliwia strach i gniew, który czasem czujemy. ("Oni mogą być terrorystami. Słyszałem, że w ich kulturze gwałty na dzieciach są na porządku dziennym. A słyszałeś, jak traktują kobiety w kraju, z którego niektórzy z nich pochodzą?") Ale ta reakcja pokazuje tylko, że boimy się, jesteśmy rozgniewani i odpowiadamy adekwatnie do naszych uczuć. Są to argumenty, które często wypowiada się przeciw "innemu", kimkolwiek on jest. Ale gdy usłyszałem je wykrzyczane w moim kierunku i w odległości nie większej niż kilka metrów od najbliższego namiotu - podniosło mi się ciśnienie. Poczułem, jak twarz mi purpurowieje. Odczułem nagłe pragnienie, żeby zareagować.
Ale język stanął mi kołkiem w gardle. Tyrada tego mężczyzny nie zaskoczyła mnie tak bardzo jak mój otępiały francuski, wyjątkowo nieprzystający to tej sytuacji. Na szczęście mój towarzysz odpowiedział za mnie, za nas. Powiedział, że szczają i srają pod naszym domem. Nasz rozmówca był głuchy na ten fakt. Podobnie nie poruszyło go nasze przypomnienie, że ci ludzie musieli opuścić swoje domy i ryzykować życiem, żeby przybyć do miejsca, gdzie nie mówi się ich językiem, i nie ma żadnej sieci zależności, która by ich wspierała. Ludzie, którzy nie są zdesperowani, nie posuwają się do takich czynów. Mój towarzysz mógł także dodać, że cokolwiek myślimy o tym, że publicznie się wypróżniają - czemu muszę powiedzieć, jestem generalnie przeciwny - istnieje coś takiego jak okoliczności łagodzące.
Po tym, jak mój znajomy przypomniał mu o losie tych ludzi, i o tym, jak powinniśmy czuć się odpowiedzialni za to, aby udzielić im jakiejś formy wsparcia, nasz sąsiad powiedział coś, co dźwięczy mi w głowie aż do teraz. W gorącej atmosferze tamtej chwili odparował instynktownie i bez wątpienia szczerze: "To nie mój problem!".
Zapadła niezręczna cisza. Po tak zdecydowanej proklamacji nikt nie wiedział, co więcej można powiedzieć. Chwilę potem sąsiad odszedł. Ruszyliśmy dalej w stronę domu.
Jeśli w tej historii wydaje się, że traktuję tego mężczyznę szorstko, zapewniam, że nie taka jest moja intencja. Niektóre z jego obaw, wziąwszy w nawias przesadę, są całkiem uzasadnione. Nasza troska o ludzi przesiedlonych nie może oznaczać, że nagle rozwój społeczny, właściwe rozumienie prawa, higiena publiczna czy bezpieczeństwo mają przestać obowiązywać. Praktykowanie miłosierdzia nigdy nie jest zero-jedynkowe.
"To nie jest mój problem" - powiedział. I, tak szczerze, uwielbiam go za to, że powiedział właśnie to.
Ale dlaczego? W końcu to jest jedno ze stwierdzeń, które sprawia, że łatwo jest pogardzić tym człowiekiem i jego zmartwieniami, zrobić z niego karykaturę. A pójście tym tropem doprowadziłoby do jasnej konkluzji na koniec tego tekstu. Biorąc pod uwagę mój kontekst religijny, taka taktyka mogłaby zostać wsparta przez dwa lub trzy cytaty z papieża Franciszka o tym, jak konieczna jest gościnność lub jak naglący jest problem obojętności. Albo lepiej - mógłbym się powołać na przykład papieża, który zaprosił uchodźców do Watykanu. W każdym razie, to ja stałbym się bohaterem tej historii. A wy zgodzilibyście się ze mną i tak zamknęlibyśmy przytulne koło wzajemnej adoracji osób prawomyślnych.
To byłoby zdecydowanie zbyt proste i - biorąc pod uwagę, jak rzadko taka sytuacja ma miejsce w rzeczywistości - także z pewnością byłoby to nieprawdziwe.
"To nie mój problem" - powiedział. "Właściwie to jest twój problem" - pomyślałem w duchu, kiedy w milczeniu chodziłem po obozie kilka minut wcześniej. "To straszne" - słyszałem w swojej w głowie. "W jaki sposób jest to mój problem?" Ale to nie wszystko. Chodzi też o to, co miej wyraźnie powiedziałem wcześniej tego dnia i tego tygodnia, i tego miesiąca, kiedy odwracałem wzrok od kolejnej rodziny wymachującej mi przed oczami paszportem na stacji kolejowej w drodze na zajęcia.
"Przykro mi, ale w jaki sposób to jest mój problem? I właściwie co ja mogę zrobić w tej sytuacji?"
"To nie mój problem" To prawdopodobnie było jedyne zdanie, które mój sąsiad mógł wypowiedzieć, żeby zbudować most między nami. Bo kiedy wypowiedział to zdanie, pokazał mi mnie samego. I uwielbiam go za to. Ale zdecydowanie nie podoba mi się to, co zobaczyłem.
* * *
Kiedy zderzamy się ze złożonością problemu, bez względu na to, czy chodzi o kontrowersyjną rzeczywistość polityczną, czy ogólny bałagan, instynktownie opowiadamy się za klarownością i prostotą.
Taka reakcja jest szczególnie prawdziwa, kiedy czujemy brak energii lub brak nadziei. Innymi słowy - kiedy się boimy. Ta upragniona prostota może wiązać się ze wsparciem defensywnych politycznych gestów, które pozostawiają bez odpowiedzi podstawowe kwestie dotyczące problematycznego zagadnienia. Często bywa tak, że jednocześnie taki sposób myślenia łączy się z próbą odcięcia się od problemu lub apatii.
"Strach nie jest chrześcijańskim stanem umysłu" - pisała Marilynne Robinson. To prawda. Prawdą jest też fakt, że strach, nieważne, czy usprawiedliwiony, czy też nie, jest niesamowicie silną motywacją także dla chrześcijan - wliczając w to mnie samego. Sądząc po powracających motywach z historii ludzkości, ta teoria sprawdza się nawet na ziemiach uznawanych za chrześcijańskie. Odważę się powiedzieć, że strach jest dla nas bardziej znajomą zasadą działania niż poświęcenie czy miłość. I niestety możliwe do odnalezienia w historii motywy wydają się niewyczerpane.
Jednak są także dobre strony podważenia tego, że "dom" jako stabilny koncept, coś, co ostatecznie jest osiągalne, jest powszechnym stanem umysłu ludzi, a w szczególności chrześcijan.
Wystarczy pomyśleć o byłym amerykańskim imigrancie we Francji, Erneście Hemingwayu, człowieku, który trzymał swoją strzelbę w dłoniach w drodze do domu, którego tu, na ziemi, nigdy nie znalazł.
Wystarczy tylko pomyśleć o Abrahamie i Mojżeszu, których okrzyknięto "ojcami naszej wiary". Pierwszy z nich opuścił dom na podstawie obietnicy, że zostanie mu ukazany nowy dom. Drugi z nich zmarł, gdy długo wyczekiwany dom widniał już na horyzoncie. Powraca ten sam motyw: "Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść" - mówi autor Listu do Hebrajczyków.
To sam Jezus był tym, który podobnie jak lisy i ptaki nie miał miejsca, gdzie mógłby złożyć głowę. Uważał to za na tyle istotne, że powiedział to wprost swoim apostołom. Pytanie Jego pierwszych uczniów: "Panie, gdzie się zatrzymamy?" nie otrzymuje odpowiedzi w formie adresu, ale w postaci zaproszenia: "Chodźcie i zobaczcie". A tym, co zobaczyli, była droga.
Istnieje różnica między brakiem zakorzenienia apostoła i brakiem zakorzenienia tych na Zachodzie, którzy opuszczają dom w poszukiwaniu wykształcenia, pracy czy miłości. Wciąż jednak i jedno, i drugie to efekt wolnego wyboru. Ta wolność, a ściślej jej brak, to z kolei coś, czym wyróżnia się los osoby, która żyje w namiocie w Saint-Denis. W tym wypadku fizyczna potrzeba zastąpiła społeczną mobilność, przywileje czy jakiś rodzaj powołania. Przeoczamy tę różnicę, sprowadzając na siebie ryzyko uduchowiania czegoś nieludzkiego lub nawet gorzej - błogosławiąc to. Ten sam Chrystus, który przyciął korzenie swoich apostołów, wciąż ich nauczał, aby przyjmować przybyszów i dawać schronienie bezdomnym.
A jednak ze wszystkimi różnicami tych dwóch postaw pozostajemy z faktem, że dom jest naszym wspólnym problemem.
To ironiczne, ale to właśnie migranci są tymi, w których zachowała się najsilniejsza wiara w to, co niektórzy nazywają europejskim snem. Ten sen migranci próbują osiągnąć, dając swoje życie w zastaw. Ostatnie zdarzenia mające miejsce w mojej ojczyźnie sugerują, że to samo można powiedzieć o Stanach Zjednoczonych.
Ale co nawet bardziej ironiczne i co najbardziej dowodzi mojej tezie, to to, że tamtego grudniowego wieczoru mój rozmówca, który tak zawzięcie domagał się prawa do swojego domu, także był obcokrajowcem. Był imigrantem afrykańskiego pochodzenia. Czyli w zasadzie żaden z nas - bo ani ja, ani mój sąsiad, ani nawet francuski jezuita, z którym poszedłem do parku - nie pochodził z miejsca, które nazwaliśmy "naszym domem". Dom nas zjednoczył tak bardzo, jak dotkliwie nas podzielił.
To, czego się obawiamy, to, czego ja się obawiam, to to, że twarz migranta czy uchodźcy nie okaże się aż tak obca jak myślałem, ale raczej znajoma. To oni, migranci, są ciałem i krwią idei poszukiwania domu, najbardziej ulotnego zjawiska, z jakim dziś się stykamy.
* * *
Niespokojna cisza zawisła nade mną aż do końca spaceru, aż do momentu, kiedy doszedłem do domu. W miarę jak obóz się rozrastał, wielokolorowe plamy namiotów stały się widoczne także z okna mojego pokoju. I tak były widoczne aż do 19 grudnia. Rankiem tamtego dnia, kiedy wolontariusze rozdawali kawę, herbatę i bagietki, funkcjonariusze policji zaczęli zbierać się na obrzeżach obozu. Tak jak w przypadku migrantów, ich liczba narastała cicho, ale zdecydowanie. W końcu około 200 oficerów policji rozpoczęło akcję ponownego relokowania zamieszkujących w namiotach ludzi - tym razem do przygotowanych schronień.
Podczas opuszczania obozu migrantom nakazano pozostawienie na miejscu swoich namiotów. Na krótką chwilę obóz stał się miastem duchów zamieszkanym tylko przez symbole ubóstwa, braku i nietrwałości domu. Na kilka tygodni to miejsce stało się przypomnieniem, że oprócz fizycznej konieczności, dom jest także pragnieniem duchowym, czymś, za czym się tęskni. Problem z takimi duchowymi pragnieniami, z ich pięknem, jest taki, że bardzo często pozostają niezaspokojone. Znamy je tylko stąd, że usiłujemy je spełnić, sięgnąć po to, czego duchowo potrzebujemy, ale gdy chcemy wyciągnąć po nie rękę, one nas zwodzą.
Dzień przed Świętami Bożego Narodzenia namioty zostały efektywnie zdemontowane przez pracowników w białych kombinezonach ochronnych. Następnie zostały zniszczone.
Tymczasowe ogrodzenie, które wzniesiono wokół parku w miejscu, gdzie znajdował się obóz, zaczęło działać po to, aby powstrzymać jego dawnych mieszkańców przed powrotem. Stało tam jeszcze parę tygodni - zostało ostatecznie dłużej niż sami migranci. Dla nas, którzy tam mieszkaliśmy, ogrodzenie było znakiem nieobecności, ale nie tylko tego. Było kredowym zarysem, konturem naszego problemu - upewniamy się w naszym własnym poczuciu domu, odmawiając go innym. To mroczna ironia, ale dobrze udokumentowana w historii ludzkości. Rzeczywistym przedłużeniem tego problemu jest fakt, że zarówno we Francji, jak i w moim ojczystym kraju odmawiamy innym tego, czego sami szukamy, a nie możemy znaleźć.
Timothy W. O’Brien SJ - należy do Prowincji Maryland Towarzystwa Jezusowego. Studiuje teologię na wydziale teologicznym Centre Sèvres w Paryżu
Skomentuj artykuł