W Wielkim Poście powinno w nas zrodzić się takie pytanie
"Po co obmywać się Wodą, która nie czyści, lecz opłukuje? Po co żywić się Chlebem, który nie daje fizycznych sił? Po co oczyszczać się z grzechów, jeśli i tak umrę"?
Wiara to ciągłe mierzenie się z obietnicą. W Starym Testamencie Bóg złożył Izraelowi obietnicę Mesjasza, która wypełniła się w osobie Jezusa Chrystusa. Nie jest On jednak jedynie wypełnieniem starotestamentalnych obietnic, lecz sam w sobie jest Obietnicą przyszłej nieśmiertelności. „(…) wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój” (Ez 37,12) – jakże piękne i zarazem jak bardzo nieprawdopodobnie są te słowa! Zawiedzione nadzieje czy niespełnione obietnice, dotyczące rzeczy przemijających, pozostawiają ślad, który utrudnia zaufanie obietnicy złożonej w Jezusie Chrystusie. Obietnica ta brzmi: „Jeśli Mi zaufacie, będziecie żyli na wieki!”.
W Wielkim Poście może, a nawet powinno zrodzić się w nas pytanie: Jakże jednak uwierzyć tej Obietnicy tak w ciemno, bez znaków? Znaki są. To sakramenty. One wskazują nam na świat, który trwa poza czasem. Są nośnikami nieśmiertelności. Jednak po co obmywać się Wodą, która nie czyści, lecz opłukuje? Po co żywić się Chlebem, który nie daje fizycznych sił? Po co oczyszczać się z grzechów, jeśli i tak umrę? Łazarz po swoim wskrzeszeniu też umarł. Lecz jego powrót do życia objawił nową rzeczywistość, do której jesteśmy powołani.
Obietnica łączy się ściśle z nadzieją. Pokładać nadzieję to znaczy zaufać obietnicy. Zapewne wiele obietnic, które w życiu słyszeliśmy od innych, były bez pokrycia. Zawiedliśmy się. Nadzieja okazała się płonna. Bóg daje nam jednak obietnicę, która jest zupełnie inna. Dotyczy ona bowiem życia po śmierci. Zmartwychwstaniemy. Będzie coś po tym życiu, a my żyjemy w prologu do wieczności. Św. Marta mierząca się w swoim sercu ze śmiercią swojego brata wierzyła w zmartwychwstanie: „Wiem, że powstanie z martwych w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym” (J 11,24). Wiązała je jednak z jakąś odległą przyszłością. Chrystus zaskakuje ją stwierdzeniem: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, to choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki”. (J 11,25-26). Zmartwychwstanie to nie tylko przyszłość, ale to przede wszystkim teraźniejszość.
Zaufać Obietnicy to uznać, że przyczyną mojej teraźniejszości jest przyszłość, do której zdążam – Bóg. Wtedy jasne stają się słowa św. Pawła: „A jeżeli mieszka w was Duch Tego, który Jezusa wskrzesił z martwych, to Ten, co wskrzesił Chrystusa z martwych, przywróci do życia wasze śmiertelne ciała mocą mieszkającego w was swego Ducha” (Rz 8,11). Zaufać Obietnicy to także uznać, że to, co wydaje mi się być definitywnym końcem, wcale nim nie musi być. Śmierć pokonana przez Chrystusa nie ma już władzy nad tym, kto Jemu zaufał.
Marta i Maria, pogrążone w żałobie po śmierci Łazarza, wołają jednym głosem, jakby z wyrzutem wobec Jezusa, swojego serdecznego przyjaciela: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł” (J 11,21 oraz J 11,32). Najbardziej bliska nam wszystkim wydaje się być postawa Marty, która niby wytyka Jezusowi Jego nieobecność w momencie śmierci przyjaciela, ale dodaje z nadzieją: „Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga” (J 11,22). To pewnego rodzaju, może trochę podświadoma, modlitwa-prośba o cud wskrzeszenia. Jednak brakuje w niej całkowitego zaufania Jezusowi. Widzimy to w reakcji Marty na stanowcze polecenie Mistrza: „Usuńcie kamień!” (J 11,39). Wyrywa się jej od razu: „Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie” (J 11,39). Z jednej strony chciałaby, żeby Jezus przywrócił jej brata do życia, i gdzieś w głębi serca wierzy, że może się to stać. Z drugiej strony trzeźwo i praktycznie myślącej Marcie (znamy ją przecież jako zaradną gospodynię) taki cud nie mieści się w kategorii „możliwy”.
W historii wskrzeszenia Łazarza z dzisiejszej Ewangelii widzę także analogię do naszych problemów w relacjach z drugim człowiekiem. Niekiedy sprawy tak się skomplikują i poplączą, że wydaje się nam to nie do rozwiązania. Relację uznajemy za umarłą, nieistniejącą. „To już przeszłość” – stwierdzamy. I staramy się żyć dalej. Ale ten grób, w którym „pochowaliśmy” trudnego dla nas człowieka, ciągle jest w naszym sercu i przypomina o sobie. W głębi duszy chcielibyśmy jakoś to zmienić. Jako wierzący, na modlitwie, prosimy nawet Jezusa o to, żeby pomógł nam w tym. Boimy się jednak odsunąć ruszyć grób, którego tak bardzo chcemy się pozbyć. Nie chcemy, by do naszych nozdrzy dotarł odór, który z niego się wydobędzie, świadczący o naszym ogromnym zaniedbaniu.
Jeszcze bardziej nie chcemy chyba zmierzyć się z Łazarzem, który z tego grobu wyjdzie na zewnątrz – związany i z zasłoniętą twarzą. Bo tak właśnie „chowamy” tych, z którymi relacja w pewnym momencie naszego życia była dla nas zbyt trudna, przerosła nas, a którym po prostu nie potrafimy bądź zwyczajnie nie chcemy przebaczyć. Zasłaniamy im twarz, bo nie chcemy już na nich patrzeć. Wiążemy im nogi, by nie mogli do nas wrócić. Unieruchamiamy im ręce, by nie mogli nas dotknąć, a tym bardziej przytulić. Oczywiście, również my sami możemy być „pogrzebani” poprzez brak przebaczenia w sercach innych osób. „Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić!” (J 11,44) – to wezwanie do każdego z nas, byśmy pomogli wrócić do życia naszym Łazarzom.
Skomentuj artykuł