Bóg mnie cudownie uzdrowił [ŚWIADECTWO]
Nie chciałem przyznać się nikomu do tego, że mogę mieć z tym problem i nadal w tym tkwiłem, ale tym samym paradoksalnie coraz częściej nienawidziłem siebie za to, co robię. Pewnego dnia moja żona z płaczem zawołała do Boga o pomoc. Nie spodziewała się nawet, że reakcja będzie tak natychmiastowa.
Wszystko zaczęło się w Święta Bożego Narodzenia 2014 roku. Mam na imię Wojtek. Wraz z żoną mamy dwójkę dzieci (trzecie w drodze). Sakramentalny związek małżeński zawarliśmy 10 lat temu. Dużo dobrego i złego wydarzyło się w tym czasie.
Nie różnimy się prawie wcale, przynajmniej jeśli chodzi o zamożność czy pochodzenie społeczne. Często zgodnie szliśmy w tym samym kierunku. Kiedy podejmowaliśmy decyzję, staraliśmy się robić to wspólnie.
Byliśmy przeciętnymi, "letnimi" katolikami. Jak większość naszych znajomych i rodziny chodziliśmy na niedzielne masze święte dla tradycji, jak i z tradycji obchodziliśmy wszystkie te święta. Bardziej przeżywałem to na swój sposób we wczesnym dzieciństwie, aniżeli póżniej wchodząc już w świat dorosłych.
Jako nastolatek często zastanawiałem się nad sensem życia. Czytałem książki o tej tematyce. Jeśli chodzi o muzykę i upodobania nie odstawałem od ogółu, czyli tego co w danych czasach było trendy na rynku. Ogólnie swoje dzieciństwo wspominam dobrze.
W latach pełnoletności często zacząłem nadużywać alkoholu, póżniej w szkole średniej mając 22 lata zacząłem palić marihuanę i papierosy. Z perspektywy czasu wiem, że była to moja forma dostosowania się do otoczenia i poszukiwań akceptacji w grupie rówieśników.
Ogólnie życie kawalerskie płynęło miło i przyjemnie. Zawsze uważałem się za "wolnego" człowieka i tak żyłem. Kiedy w 2003 poznałem swoją żonę Kasię, wiedziałem że Bóg wysłuchał moich próśb o dobrą i wyrozumiałą dziewczynę, z którą będę mógł o wszystkim porozmawiać. Tak też się stało że po 3 latach w 2006 zdecydowaliśmy się pobrać.
Wracając do swoich przyzwyczajeń (nie zdając sobie w tamtym czasie, że jest to forma uzależnienia) zagłębiałem się w używki głębiej i głębiej. Obowiązki po narodzinach naszego syna Przemka w 2007 narastały, a ja szukałem ucieczki w świecie rozrywki i "św. spokoju". Luzu...
Chciałem się spełniać po swojemu, tak jak to założyłem sobie będąc jeszcze kawalerem. Całkowicie nie zrozumiałem sakramentu małżeństwa i wypełniania każdego dnia tego obowiązku dla dobra rodziny.
Mijały lata. Często wyjeżdzałem zarobkowo na emigracyjne prace w różne części Europy do różnych krajów. Nie było to dobre, poza zapewnieniem materialnych potrzeb dla domu i rodziny.
Nadal lata mijały, a ja zagłębiałem się w nałogu - tak w jednym, jak i w drugim. Trzykrotnie zatrzymane prawo jazdy za prowadzenie po alkoholu, wypadki, napominania od strony rodziny, żony, braci...
Nic nie skutkowało. Wszystko zmierzało ku rozpadowi naszego małżeństwa, a ja popadałem w coraz częstsze stany beznadziejności i depresji spowodowanej brakiem zmian wokół mnie. Nie chciałem przyznać się nikomu do tego, że mogę mieć z tym problem i nadal w tym tkwiłem ale tym samym paradoksalnie coraz częściej nienawidziłem siebie za to, co robię.
Cała rodzina cierpiała z mojego powodu. Nie potrafiłem już z żoną normalnie rozmawiać, coraz częstsze kłótnie się zaostrzały. Ciągłe krzyki i wybuchy niekontrolowanej agresji bez rękoczynów.
W 2013 roku znalazłem "przypadkowo" w internecie audycje pewnej kobiety. Jej głos był bardzo miły, a temtyka dotyczyła relaksu, przemian w życiu, "przebudzenia".
Weszliśmy w to z żoną. Zaczęliśmy odżywiać się zdrowo, nawet otworzyliśmy sklep ze zdrową żywnością, pakowaliśmy się coraz to bardziej w i tak już spore kłopoty finansowe, które były spowodowane moimi szkodami powypadkowymi. Zobowiązania te płacę do dziś dnia.
I zaczęliśmy żyć w "szczęściu". Widzieliśmy zmiany, ja zacząłem terapię w 2014 dla osób uzależnionych, żona przestała być nerwowa po swoich ćwiczeniach jogi... Zaczęliśmy żyć na nowo.
Wewnętrzna nadzieja rosła. Myśleliśmy, że teraz już jesteśmy na dobrej drodze, że teraz już musi się udać i lada moment wyjdziemy z wszystkich długów i nawet może zdobędziemy z przychylnym losem i wiatrem swoich wizualizacji środki finansowe na nowy dom.
Nic z tych rzeczy nie nastąpiło. Wszytkie mrzonki rozwiał wiatr, kiedy przyszło zapłacić za to, na co się zgodziliśmy razem.
Ja po kilku miesiącach terapii zacząłem obrastać w pychę, że jestem już tak dobry w tych zmianach siebie, że już mi nic nie grozi. Byłem nawet zły, że mnie nikt z rodziny nie chwali i nie widzi jakoby moich "wielkich" zmian.
Chodziłem do psychologa od spraw uzależnień alkoholowych, a pokątnie popalałem marihuanę nadal uważając, że ten środek jako roślina, nie jest niczym złym dla ludzi. Miałem wiele teorii i tłumaczeń co do palenia marihuany, niemalże niezbitych dowodów, i nie potrafiłem tego zostawić.
W tym właśnie okresie bardzo często oglądaliśmy wspólnie lub z osobna konferencje poświęcone spotkaniom ludzi, którzy widzą ten świat "inaczej". Póżniej okazało się, że byliśmy pod wpływem jednego z wielu nurtów New Age. Z naszych wizji i pewnego rodzaju szczęścia, radości i spokoju coraz mniej zostawało, a narastał lęk, obawy i niewytłumaczalne dręczące nas myśli co do przyszłości.
Żona opowiedziała mi o przypadku, kiedy to siedząc sama w domu po codziennych ćwiczeniach metodą jogi, miała wizje na jawie czy śnie (sama nie wiedziała), że wchodzi w nią jakaś czarna postać. W póżniejszym czasie bała się już sama przebywać w domu. Ja zacząłem jeszcze mocniej sprzeciwiać się Kościołowi.
Uznałem, że praktyki religijne są wymyślone, a wszystko to spisek, aby pognębić lud i wszystkiego zakazywać. Wpadłem któregoś dnia na pomysł, aby nie posłać - kiedy przyjdzie na to czas - swojego syna do pierwszej Komunii św. Chciałem zdejmować po ś.p. babci obrazki i krzyże w pomieszczeniach domu, w którym przebywałem. Dzwony kościoła latem przy otwartym oknie mnie przygnębiały, otumaniały, wprowadzały jakiś niewytłumaczalny niepokój.
Wszystko zaczęło się drastycznie zmieniać. Podczas palenia marihuany, zaczął mnie po jej zapaleniu przerażać widok mnie samego w beznadziejnej sytuacji: rodzinnej, małżeńskiej i koleżeńskiej. Wszyscy kręcili głowami. Narobiłem bałaganu w swoim życiu i nie wiedziałem, co mam z tym zrobić.
Używki nie przynosiły już żadnego wcześniej odczuwalnego poczucia beztroski i zabawy. Alkohol prześladował na każdym kroku w sklepie czy na jakichkolwiek spotkaniach towarzyskich. Coraz częstsze i bardziej ostre były wyzwiska między mną a żoną.
Przed samymi świętami Bożego Narodzenia doszło do separacji między nami. Żona postanowiła zamieszkać w pokoju dzieci. Poszliśmy na kolację wigilijną jak co roku razem z dziećmi do mojej mamy, która mieszka 2 minuty drogi od naszego domu.
Było sielankowo, bratowa z żoną i mamą krzątały się w kuchni przygotowując kolację, a ja z braćmi i synem rozmawialiśmy na jakiś temat. W pewnym momencie postanowiłem włączyć jedną z tych audycji, które słuchaliśmy w domu zamiast kolęd. Kiedy żona to usłyszała, wpadła w złość, ubrała się i wyszła zostawiając wszystkich.
Będąc już w naszym domu, uklęknęła i z płaczem zawołała całkiem bezradna do Boga o pomoc. Nie spodziewała się nawet, że reakcja będzie tak natychmiastowa.
Na drugi dzień odezwała się do niej jej siostra. Poprosiła moją żonę, aby jeszcze trochę poczekała z podjęciem ostatecznej decyzji dotyczącej naszego rozwodu. I tak zrobiła. Nowy Rok minął i cały styczeń, a my nie rozmawialiśmy ze sobą.
Żona zamknęła się w sobie całkowicie, a ja popadłem w depresję. Z późniejszych jej opowieści modliła się cały ten miesiąc za nasze małżeństwo, tak jak poleciła jej jej siostra po rozmowie telefonicznej. W tym okresie pamiętam jak narastała we mnie agresja i niemoc. Były sytuacje kiedy wrzeszczałem. Gdy żona przechodziła koło mnie, krzyczałem, aby już skończyła te swoje fanaberie i porozmawiała ze mną o sprawach ważnych dla domu i także finasowym budżecie domowym.
Wpadałem w furię, nie wiedziałem co mam robić, czułem się w tamtym czasie bardzo nieswojo. Tak jak by coś mnie od wewnątrz targało i rzucało, a słowa jakie wypowiadałem były wulgarne i krzyklliwe. Żona w późniejszej relacji powiedziała otwarcie, że w mojej szarej twarzy widziała złego ducha.
W lutym spakowała się i wyjechała na kilka dni z dzieckiem do siostry. Tam odbyła spowiedź z całego życia. Uczestniczyła w mszy uzdrowieniowej, otrzymałą łaskę spoczynku w Duchu Świętym, była otoczona ludzmi ze wspólnoty Przymierza Miłosierdzia.
Kiedy wróciła, była pełna pokoju, miałą różową i piękną twarz. Sytuacja nie była już tak napięta, jak przed jej wyjazdem, dlatego mogliśmy zacząć dzień po dniu po troszkę rozmawiać o tym, co ją spotkało pod jej nieobecność w domu.
Zawsze kiedy już dzieci spały, opowiadała ciepłym głosem i pełnym wyrozumiałości, a ja stawałem się coraz bardziej otwarty na jej słowa. Po powrocie co drugi dzień uczęszczała na Mszę św., co mnie bardzo dziwiło, ale nie mówiłem nic na ten temat. Tak samo na temat codziennych głośnych wieczornych modlitw wspólnie z synem. Niczego nie komentowałem tylko bacznie się temu przyglądałem.
8 marca 2015 roku, późną godziną nocną słuchałem opowiadań żony siedząc przy stole. Był półmrok. Wyszedłem z domu na papierosa. W pewnym momencie poczułem, że pocą mi się ręce. Nigdy wcześniej nie miałem podobnego przypadku w życiu. Pomyślałem, że to dziwne i w tym samym momencie usłyszałem wewnętrzny głos który powiedział "teraz zacznie się w tobie walka". Oniemiałem. Nie wiedziałem co mam o tym sądzić.
Uznawałem opowieści żony za dobrą historyjkę i przyjemny temat do pogadania, ale bez wiary w to, co mówiła. Wróciłem do domu, usiadłem przy stole i zacząłem płakać. Zacząłem tak płakać, jak nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło. Nie potrafiłem powstrzymać swoich łez. Patrząc przed siebie i siedząc przy stole mówiłem, że przepraszam za wszystko.
Widziałem Jezusa wiszącego na krzyżu i wiedziałem, że wszystkie moje złe wydarzenia z życia tam go zaprowadziły. Czułem ból i fizyczny ucisk w sercu, a zarazem pokój, że w tym stanie nic mi nie grozi.
Po 15 minutach zacząłem się uspakajać. Emocje powoli opadały i ja poczułem się lekki jak nigdy wcześniej. Położyłem się spać obok żony, a ona szepneła jeszcze na dobranoc - wiesz, dzisiaj jest 30 dzień nowenny do N.M.P za ciebie i za nasze małżeńtwo. To już nie mógł być zbieg okoliczności.
Kolejne dni spędzałem na przyswajaniu i odnajdywaniu się w nowej sytuacji. Dostałem żywe potwierdzenie iż Jezus naprawdę JEST żywy i obecny na tej ziemi, w naszej rodzinie, we mnie i chce dla nas wszystkiego, co najlepsze. Prawdziwie zabrał serce z kamienia i dał serce żywe. Czułem to fizycznie i namacalnie.
Klika dni póżniej przystąpiłem do generalnej spowiedzi z całego życia i tam w kancelarii podczas mojej spowiedzi miałem kolejny "wycisk serca" i bezmiar łez za to wszystko, co uczyniłem Mu w swoim życiu. Oddałem życie Jezusowi. Po pewnej niedzielnej mszy świętej idąc na spacer i widząc z przodu naszego syna, poczułem lekkość poprzez Ducha Świętego i pokój, pełną miłość do wszystkich i wszystkiego co mnie otacza.
Wiem, że wtedy patrzyłem niejako oczyma Jezusa. Powiedziałem w tym czasie do żony - "kochanie, mam możliwość przerwać dla nas i naszego syna grzech, jakim jest z dziada pradziada w mojej rodzinie alkoholizm".
Była już wiosna, kiedy żona utwierdziła mnie w tym, że zostałem cudownie uleczony z alkoholizmu i palenia marihuany. I w rzeczywistości tak było, czego sam tak na dobrą sprawę nie zauważyłem.
Nie miałem żadnych dręczeń ani niepokoju co do alkoholu, jego widoku czy pociągu do palenia marihuany. Do dziś dnia to trwa nadal. Pod koniec marca odbyliśmy rekolekcję warsztatów Kana z Przymierzem Miłosierdzia. Wszyscy ludzie i wszystkie wydarzenia z tym związane, ewidentnie były działaniem samego Boga.
Później nastąpiło nasze wejście do wspólnoty Domowego Kościoła w naszym mieście. Codzienne wieczorne modlitwy, codzienny zachwyt tym, w jaki sposób sam Bóg nas teraz prowadzi. Nie ma temu końca. Nie jest może łatwo oficjalnie obstawać za Jezusem w środowisku grona ludzi z pracy czy swoich znajomych, a nawet rodziny. Ale nie umiem tej radości każdego dnia choć na sekundę pohamować. Świadczę o Jezusie z pełną mocą.
Wiele cudów wydarzyło się jeszcze po drodze od początku roku 2015 do dziś dnia. Największym z nich było świadectwo samego Boga o miłości do nas w postaci nowego życia - w lutym tego roku narodził się nasz kolejny syn. Po naszym nawróceniu zastanawialiśmy się z żoną, co teraz będziemy w tym i z tym wszystkim nowym robić, a Bóg dał nam natychmiast odpowiedź.
Dzięki temu wierzę, że mam się spełniać przede wszystkim jako mąż, ojciec i dobry człowiek, chrześcijanin niosący prawdę innym o Jezusie Chrystusie, naszym Panu.
Skomentuj artykuł