"Pan Bóg nie pozwolił nam zepsuć naszej miłości"
Walczyliśmy z pokusami, bo oboje chcieliśmy pozostać czystymi aż do ślubu. I tak minęły dwa lata. Zdałam maturę i wybierałam się na studia, a on został jeszcze na rok w liceum. I tu zaczęły się schody.
Zacznę może od siebie: pochodzę z rodziny wierzącej i praktykującej, jednak w moim domu rzadko rozmawia się o Bogu i wierze, za to zdarza się skrytykować księdza, czy "kościół". Od dziecka (mniej więcej sześcioletniego) miałam problem z samogwałtem.
Tak, wiem, może trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Moi rodzice nigdy nie mówili mi nic o seksie, o ciele. Był to i jest temat tabu. Z moimi problemami z czystością borykałam się przez kilkanaście lat. Zdarzały się przerwy trwające nawet dwa lata, kiedy myślałam, że mi się udało, ale potem znów upadałam. Bardzo mnie to bolało, bo zawsze byłam głęboko wierząca, "kościołowa" wręcz i wszyscy uważali mnie niemal za anioła. Dobre stopnie, spokojna itd. No cóż.
Mojego męża poznałam w liceum katolickim z internatem. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Rok młodszy, trochę chudzina, niezbyt pewny siebie. Mieliśmy wspólnych znajomych, chodziliśmy razem na spotkania grupy modlitewnej i często mijaliśmy się w kaplicy wieczorem (nie był to obowiązkowy punkt dnia, po prostu tam najlepiej można się było pomodlić przed snem). Zaczęło iskrzyć.
Chodziliśmy razem na spacery, odmawialiśmy razem koronkę, różaniec, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, nie widzieliśmy świata poza sobą. Walczyliśmy z pokusami, bo oboje chcieliśmy pozostać czystymi aż do ślubu. I tak minęły dwa lata. Zdałam maturę i wybierałam się na studia, a on został jeszcze na rok w liceum. I tu zaczęły się schody.
W wakacje wybrałam się do niego do domu na kilka dni ze względu na to, że mieszkaliśmy bardzo daleko od siebie. Oboje stęsknieni przywitaliśmy się bardzo czule i straciliśmy kontrolę. Oboje czuliśmy radość tej niesamowitej bliskości, ale też potworne wyrzuty sumienia. Pobiegliśmy do spowiedzi ze łzami w oczach i obiecaliśmy sobie, że już nigdy przenigdy więcej.
Pierwszy rok moich studiów to był kryzys naszego związku i tylko Panu Bogu zawdzięczamy, że wciąż jesteśmy razem. Mój luby pod wpływem kolegów zaczął się zmieniać na moich oczach i odsuwać ode mnie. Rozmawiając z nim przez telefon, nie mogłam go poznać, a on denerwował się na mnie, kiedy zwracałam mu uwagę. Zaczął przeklinać i pić alkohol. Dla mnie rzecz nie do pomyślenia, gdyż pochodzę z rodziny, gdzie nigdy nikt alkoholu do ust nie bierze.
Jednak kiedy się widzieliśmy na żywo, wszystko wracało do normy i byliśmy tak zakochani jak wcześniej. Pod koniec roku poprosił mnie o rękę i byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, chociaż rodzice nie podzielali mojego zachwytu. Niestety przy prawie każdym spotkaniu prędzej czy później kończyliśmy razem w łóżku. Wyrzuty sumienia, ból i łzy.
Rok później on też rozpoczął studia w tym samym mieście. Nie zamieszkaliśmy razem. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce nocowaliśmy u siebie nawzajem prawie codziennie i często, oj często współżyliśmy. W tym czasie zaczęliśmy razem się modlić i chodzić na Mszę Świętą. Staraliśmy się opanować jak tylko się dało, ale szło nam to topornie. W międzyczasie planowaliśmy ślub. Umówiona data, zarezerwowana sala, wybrana suknia...
I nagle zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży. Kiedy się dowiedział, przytulił mnie i powiedział, że to cudownie, ale wiedziałam, że się boi. Rodzice przyjęli tę wiadomość lepiej niż się tego spodziewałam, przełożyliśmy termin ślubu na kilka miesięcy wcześniej (udało się), tak żeby jeszcze nie było widać brzucha.
Nikomu nie powiedzieliśmy o naszym małym skarbie, nie chcieliśmy żeby nas oceniano, żeby mówiono "o hajtają się, bo zaciążyła" itp. Bardzo się cieszyłam z tego, że zostanę mamą, ale też i paraliżował mnie strach: czy wejdę w suknię ślubną, czy nikt nie zauważy, jak mi się uda skończyć studia, co pomyślą sobie o "chodzącym ideale" znajomi, którzy szybko od daty urodzin odejmą dziewięć miesięcy i dowiedzą się wszystkiego. Bardzo żałuję tego, że zaserwowałam mojemu maluszkowi takie myśli przed urodzeniem.
Teraz mamy już dwóch małych brzdąców, kilka lat stażu, a ja nie wiem jak poukładać sobie naszą historię w głowie. Dlatego też od dawna ważyłam się jak tu napisać świadectwo. Zdaję sobie, że gdyby nie nasza nieczystość nie byłoby na świecie mojego ukochanego łobuziaka, a byłaby to ogromna strata dla nas, a w przyszłości i dla całej planety.
Kocham mojego męża - moją podporę, chociaż nie jest on taki, jakiego sobie zaplanowałam - potrafi wysączyć piwo, a nawet wychylić kolejkę z kumplami na weselu, zdarza mu się przekląć i często marudzi. Kocham go i uwielbiam z nim rozmawiać. Jestem pewna, że to on jest tym jedynym. Jedyny morał jaki na razie potrafię z naszej historii wyciągnąć jest taki, że Pan Bóg w swojej nieskończonej mądrości i miłości przebaczał nam nasze upadki, wysłuchiwał naszych próśb, a z naszego zła uczynił wspaniałe dobro.
To On pozwolił nam się kochać prawdziwie mimo naszej niewierności, bo jest nieskończenie miłosierny i nie pozwolił nam się od siebie oddalić mimo tego, że sami się o to prosiliśmy. Przy okazji utarł mi też nosa i pokazał, że wcale nie jestem taka święta, taka lepsza od innych. "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni" - te słowa rozumiem teraz dużo lepiej niż wcześniej.
Życie teraz nie jest wcale różowe, współżycie przedmałżeńskie sprawiło, że nie nauczyliśmy się wstrzemięźliwości i musimy to nadrabiać teraz. Strasznie trudno jest nam szanować mój naturalny cykl płodności, zdarza mi się też znów wpaść w szpony samogwałtu, a on okazuje czasem postawę "dlaczego mam nie robić czegoś, co sprawia mi przyjemność?". Jednak idziemy razem do przodu. Modlimy się i trwamy.
I za to niech będzie chwała Panu!
Skomentuj artykuł