To był znak od księdza Jana [ŚWIADECTWO]

(fot. shutterstock.com)
G.

Niedawno przeczytałam świadectwo kobiety - mamy dwojga dzieci, u której lekarze podejrzewali czerniaka oka. W trakcie operacji zauważono u niej czarną plamkę, która mogła być nowotworem złośliwym.

W miarę czytania tego świadectwa poziom mojego zdziwienia i niedowierzania temu, co czytam, rósł proporcjonalnie do każdej linijki tekstu. Nie dowierzałam - nie tej kobiecie, która tak gorąco prosiła wraz z rodziną i przyjaciółmi o wstawiennictwo księdza Jana Kaczkowskiego - ale temu, że czytam prawie swoją historię. I że 24. czerwca jest Jana.

Kiedy skończyłam czytać to świadectwo, pomyślałam, że chyba do tej pory słabo czytałam znaki. Choć przecież prosiłam, nieustannie w mojej chorobie, księdza Jana o modlitwę. Bo był mi ogromnie bliski, chociaż nigdy nie zobaczyłam go osobiście. Księdza Kaczkowskiego poznałam przez wywiad w gazecie, materiały nagrane i zamieszczone w Internecie, potem trzy kolejne książki.

Czułam ogromne zrozumienie historii jego nawrócenia, perspektywy, w jakiej patrzy na Kościół i jego sprawy. Ksiądz Jan był mi też szczególnie bliski przez drogę, jaką dochodził do wiary i rodzinę, która tak jak moja - nie była bliska Kościołowi katolickiemu. Dobrze rozumiałam i czułam konkretny język, jakim mówił. Trafiał do mnie wprost. Kiedy umierał, miałam - po ludzku - poczucie straty, ale też wewnętrznej pewności jednocześnie - on trafi przed oblicze Pana już, teraz.

DEON.PL POLECA

Moja modlitwa do Pana Boga i podziękowanie za każdy kolejny dzień, który nie okazał się w chorobie ostatni, była też wspierana prośbami - także bliskich mi osób - do księdza Jana. Miałam w myślach jego słowa o umierających matkach, zostawiających małe dzieci i nieustanne poczucie bliskości. Poczucie duchowej bliskości z osobą, której nigdy nie spotkałam.

"Grunt pod nogami" kupiłam w piątek, a w poniedziałek 23. maja wieczorem trafiłam do szpitala. Od miesięcy bolała mnie głowa. I choć byłam pod opieką poradni neurologicznej, lekarzowi nie udało się postawić właściwej diagnozy. Tego poniedziałku zgłosiłam się na szpitalną izbę przyjęć, czując, że dłużej nie dam rady. Wynik tomografii komputerowej głowy wykazał niewłaściwy stan w zatoce sitowej i kościach zatok po prawej stronie.

24. maja o 1. w nocy wychodziłam z izby przyjęć z zaleceniem pilnego stawienia się na konsultacji celem ustalenia dalszej diagnozy i leczenia. Dwa dni później założono mi kartę diagnozy i leczenia onkologicznego, a ja - w trudnej kondycji psychicznej i cały czas z potężnym bólem głowy - rozpoczęłam wędrówki między neurochirurgami, zakładem radiologii i laryngologami.

Lekarze posługiwali się terminem "guz". Kobiety, u której podejrzewano czerniaka, doskonale opisała też moje emocje towarzyszące tej pierwszej diagnozie: "Nie myślę już logicznie, nerwy i stres robią swoje. Myślę o moich dzieciach: 3 i 11 lat i czuję, jak ogarnia mnie rozpacz." Moje dzieci mają 10 i 5 lat. Badania i konsultacje trwały miesiąc. 2 czerwca , w dniu dziesiątych urodzin córki, miałam rezonans magnetyczny głowy. Opis wyników wskazuje na łagodne zmiany nowotworowe lub dysplazję kości.

23. czerwca z kompletem badań trafiam na ostatnią konsultację - neurochirurgiczną. "Guz" jest w takiej lokalizacji, że laryngolodzy się wahają czy tam dotrą. O godz. 17. Przed gabinetem siedzą trzy osoby, neurochirurdzy jeszcze operują. Teoretycznie konsultacje o godzinie 17. się… kończą. Miesiąc wizyt w szpitalu nauczył mnie cierpliwości w czekaniu, ale dobra dusza - lekarka, wystawiająca skierowanie na konsultacje, kolejnego dnia szła na urlop i wystawiła skierowanie bez daty, co zostawiło mi pewną furtkę. Postanawiam przyjść następnego dnia, w piątek. 24 czerwca.

Byłam jedyną oczekującą na konsultacje. Dyżuruje lekarz, który prosi o wszystkie płyty i znika na długi czas. Nie patrzyłam na zegarek, miałam wrażenie, że ten człowiek zapomniał, że na niego czekam. A kiedy do mnie jednak wyszedł i zaczął od słów: "Nie ma pani żadnego nowotworu, ani dysplazji, według mnie", rozpłakałam się jak bóbr.

Chociaż po operacji (która się odbyła w wyspecjalizowanym ośrodku, w innym mieście) nie mam jeszcze wyników badania histopatologicznego, wtedy - 24 czerwca poczułam się pogłaskana po głowie.

Wakacje minęły mi na spokojnym czekaniu na operację. I choć teraz ciągle myślę, co wykaże histopatologia (wycięte zmiany są konsultowane w dwóch innych, dużych ośrodkach) - tamten dzień mnie bardzo poskładał. 8 listopada zdałam sobie sprawę, że dostałam dobry znak od Janka, że cokolwiek mnie jeszcze czeka, on jest ze mną modlitwą. Tak czuję. Przecież o to go tak mocno prosiłam.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

To był znak od księdza Jana [ŚWIADECTWO]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.