To najtrudniejsza wiadomość świata. Jean Vanier był moim olbrzymim autorytetem
Runął autorytet Jeana Vaniera. Będę starał się dalej iść drogą, którą on wskazywał – ale będę nią szedł już nie za nim.
To będzie bardzo osobista refleksja. Niby doskonale teoretycznie wiem, że istnieją takie drogowskazy, które wcale nie kroczą drogą, jaką wskazują. Ale przecież myślałem, że to może dotyczyć wszystkich, lecz nie Jeana Vaniera…
Czasem, gdy miałem akurat nastrój na snucie najczarniejszych scenariuszy przyszłości, zastanawiałem się, co by było, gdyby i wobec niego pojawiły się zarzuty podobne jak wobec jego duchowego kierownika, o. Tomasza Philippe’a OP – ale zaraz potem pojawiało się przekonanie (niemal pewność), że to niemożliwe. Ci dwaj byli przecież tak bardzo różni. A jednak!
Wczoraj kierownictwo międzynarodowej federacji „l’Arche” opublikowało informacje o wynikach niemal rocznych bardzo starannych badań, zleconych wyspecjalizowanej brytyjskiej instytucji, a później uzupełnionych przez francuskiego historyka oraz zweryfikowanych przez kolejnych niezależnych ekspertów. Owocem tych prac jest obszerny raport, którego 11-stronicowe streszczenie można przeczytać po angielsku Zarazem opublikowany został bardzo uczciwy list do wspólnot „Arki” rozsianych po całym świecie, wystosowany przez międzynarodowych koordynatorów federacji. Postawa kierownictwa „Arki” w tej sytuacji może być wzorem dla wszystkich – kościelnych i świeckich – instytucji, które mogą stanąć przed podobnym problemem. Daje też nadzieję na podtrzymanie olbrzymiego dobra, jakie w tych wspólnotach się dzieje.
Władza duchowa, erotyka i sumienie
Mamy więc do czynienia już nie z podejrzeniami, lecz z informacjami zweryfikowanymi tak solidnie, jak jest to aktualnie możliwe. Okazuje się, że zmarły w maju ub.r. Jean Vanier (ur. 1928) winien jest – mówiąc językiem papieża Franciszka – nadużyć trojakiego rodzaju: seksualnych, władzy i sumienia. Będąc liderem „Arki”, w manipulatorski sposób wykorzystywał swój duchowy autorytet do celów seksualnych. Głęboko skrzywdził w ten sposób co najmniej sześć dorosłych kobiet (a może to być dopiero początek). Deformował sumienia osób korzystających z jego duchowych porad. I jeszcze na dodatek przez dziesiątki lat konsekwentnie nas okłamywał. Nas, czyli ludzi, którzy mu wierzyli i za nim poszli.
Zawsze twierdził, że zaskoczeniem były dla niego informacje o jakichkolwiek zarzutach wobec o. Tomasza Philippe’a (1905–1993) – a okazuje się, że dominikańscy przełożeni rozmawiali z nim o tym w latach 1952 i 1956. Mało tego, ujawnione informacje pokazują, że Vanier i inni współpracownicy dominikanina nie tylko o wszystkim wiedzieli, lecz dążyli do ukrycia sprawy, pod pozorem „nieosądzania”. A nawet jeszcze więcej: Vanier współuczestniczył wtedy wraz z ojcem Tomaszem w dziwnych (bliżej wciąż nieokreślonych) zbiorowych praktykach natury seksualnej.
Nigdy Jean Vanier nie powiedział prawdy o swych relacjach z ojcem Tomaszem w początkach „Arki” – dopiero w aktualnym raporcie rzecz została po raz pierwszy opisana, w oparciu o dokumenty. Zawsze utrzymywał, że powody ukarania ojca Philippe’a są mu nieznane, a sam o to nie dopytywał. Nie potrafił potwierdzić winy ojca Tomasza, gdy w 2014 r. ogłoszono wyniki dochodzenia kanonicznego w jego sprawie; miotał się wtedy pomiędzy „nie rozumiem” a „nie chcę osądzać” (naiwnie wówczas zrzuciłem ten brak klarowności na karb jego podeszłego wieku; Jean miał wówczas już 86 lat).
Jak się teraz dowiadujemy, Vanier nie potrafił się również przyznać do własnych win – gdy jeszcze za jego życia, w 2016 r., „Arka” otrzymała pierwsze świadectwo kobiety zarzucającej jemu samemu niestosowne zachowania. Jean wtedy potwierdził fakt swej relacji seksualnej z tą kobietą, jego zdaniem jednak doszło do tego za obopólną zgodą. Ostatecznie wobec tej kobiety Jean wystąpił z prośbą o przebaczenie.
Można więc powiedzieć, że Opatrzność dała mu pierwszą szansę, gdy wyszły na jaw niecne uczynki ojca Tomasza, a drugą – dwa lata później. Mógł sprawę przemyśleć i przyznać się, że sam – intelektualnie, duchowo i moralnie – uległ tej zatrutej, pseudomistycznej doktrynie. Niestety, z tej szansy nie skorzystał. Tkwił w tym kłamstwie do końca życia.
Runął integralny autorytet
Dla mnie jest to najtrudniejsza wiadomość świata. Należę do ludzi, dla których Jean Vanier był olbrzymim autorytetem. Od 36 lat uczestniczę we, współzałożonym przez niego, ruchu „Wiara i Światło”, czyli we wspólnotach skupionych wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną (kierują się one ta samą duchowością co wcześniejsza „Arka”, z tą różnicą, że „Arka” tworzy domy, gdzie mieszka się na stałe, zaś „Wiara i Światło” gromadzi osoby mieszkające indywidualnie). Wielokrotnie deklarowałem chęć nauki z Vanierem w szkole ubogich . Bardzo głęboko wpłynął on na to, kim jestem i jak patrzę na innych.
Takich jak ja jest bardzo wielu – równie obecnie zagubionych. Dla niektórych Jean był już jedynym i ostatnim autorytetem w Kościele. Był też przewodnikiem duchowym: zarówno dosłownie – dla tych, z którymi rozmawiał bezpośrednio, jak i w przenośni – dla tych, którzy, dzięki niemu odkryli, że spotkanie z osobami niepełnosprawnymi to ich powołanie, sposób na wypełnianie życia sensem, a także na uewangelicznianie Kościoła i uczłowieczanie społeczeństwa.
Dlaczego Jean Vanier był dla nas tak wielkim autorytetem? Nie dlatego bynajmniej, że traktowaliśmy go jak bezgrzeszny ideał, półboga czy cokolwiek podobnego. Powiedziałbym raczej, że szczęście płynące z tego, że on jest (używam czasu teraźniejszego, aby opisać minione doświadczenie), płynęło ze spotkania z człowiekiem integralnym i spójnym – który żyje tym, co głosi, bo nie tylko mówi o ubogich, ale z nimi żyje na co dzień; który jest chętnie słuchanym nauczycielem właśnie dlatego, że pozostaje autentycznym świadkiem; który jest prorokiem współczesnego chrześcijaństwa, ale prorokiem cichym, pokazującym nie na siebie, lecz na Jezusa i ubogich; który mówi o życiu „serce w serce” z Jezusem – bo tak żyje; który jest taki po prostu zwyczajny, pokorny, szczery i autentyczny.
Tak odbierałem Jeana i analogicznie było w przypadku wielu ludzi na całym świecie. Tylko że to już było-minęło. Po tym, czego się wczoraj dowiedział świat, powyższych zdań nie da się już powtórzyć ani w czasie teraźniejszym, ani nawet w czasie przeszłym. Autorytet runął z tak wielkim hukiem właśnie dlatego, że jego moc opierała się na wyjątkowej (tak to spostrzegaliśmy) zgodności życia ze słowami. Nagle zrozumieliśmy, że Jean Vanier zdradzał nas i oszukiwał, bo systematycznie przez długi czas zaprzeczał głoszonym wartościom.
Ale trzeba to stwierdzić bardziej precyzyjnie. Powiem to w swoim imieniu, nie za kogokolwiek. On kłamał tylko w odniesieniu do swojego życia – nie kłamał w odniesieniu do życia mojego. Nie oszukiwał mnie co do Jezusa i życia z ubogimi. Dlatego będę chciał nadal robić wszystko, czego się od niego nauczyłem. Będę starał się dalej iść drogą, którą Jean Vanier wskazywał mnie, założonym przez siebie wspólnotom, Kościołowi i człowieczeństwu – ale będę nią szedł już nie za nim. On moim autorytetem już nie będzie. On bowiem, choć wydawał się tak bardzo wewnętrznie spójny, niemal przez całe dojrzałe życie systematycznie zbaczał z tej (jakże słusznej!) drogi na boczne ścieżki. A na tych drogach w bok tracił swoją wrażliwość i delikatność, swe wyczulenie na możliwe skrzywdzenie drugiego człowieka.
Autorytet runął z tak wielkim hukiem właśnie dlatego, że jego moc opierała się na wyjątkowej (tak to spostrzegaliśmy) zgodności życia ze słowami.
Cień ojca Tomasza
A właściwie było nawet jeszcze gorzej. Jak wskazuje opublikowane streszczenie raportu, swą delikatność i wrażliwość Jean Vanier w manipulacyjny i pseudomistyczny wykorzystywał do tego, by uprzedmiatawiać seksualnie kobiety, które przychodziły do niego po porady duchowe. W raporcie czytamy, że dotyczyło to osób znajdujących się akurat w sytuacjach kryzysowych, a więc należy mówić o wykorzystywaniu ich słabości (a właśnie na delikatność i kruchość drugiego Vanier nas szczególnie uwrażliwiał).
Uprzedzam głosy sceptyków powątpiewających w rzetelność opracowań – czytamy też o tym, że żadna z kobiet, które zgłosiły swoją krzywdę, nie kierowała się pragnieniem zemsty czy złymi emocjami (zresztą i w przypadku ojca Philippe’a znane publicznie świadectwa wykorzystanych przez niego kobiet zawierały silne przywiązanie do wartości, jakie głosi „Arka”). Skrzywdzone kobiety – niezależnie od siebie – opisywały postępowanie Vaniera w bardzo podobny sposób, choć one same nie wiedziały o sobie nawzajem, że postanowiły przekazać wspólnocie swe trudne doświadczenia. Ich zeznania obejmują okres 1970–2005, a więc bardzo długi czas.
Źródłem problemu wyraźnie jest tu wymyślona przez ojca Tomasza i propagowana przezeń skutecznie, głównie w ramach indywidualnych spotkań, perwersyjna „teologia”. Ów pobożny dominikanin w swojej prywatnej koncepcji duchowości uznawał kolejne stadia pieszczot erotycznych (aż do seksu oralnego włącznie) za szczeble coraz wyższego wtajemniczenia mistycznego. Takie podejście z pewnością zatruło życie jego samego, a także jego rodzonego młodszego brata Marie-Dominique’a (też dominikanina, a później założyciela nowego zgromadzenia zakonnego – zob. „Wspólnota św. Jana odcina się od swojego założyciela”) i Jeana Vaniera oraz relacje ich trzech z kobietami szukającymi drogi życiowej i duchowego wsparcia.
Nie można bez przejmującego bólu duchowego czytać opowieści o tym, jak człowiek tak wrażliwy na drugiego, jak Jean potrafił z pełną naiwnością odpowiedzieć kobiecie, która w liście poskarżyła się mu na jego dawne erotyczne zachowania wobec niej: „a ja myślałem, że to było dobre”. Nie sposób nie zdziwić się oburzeniem Vaniera na oburzenie męża innej kobiety, której on sam w ramach kierownictwa duchowego zalecił, aby położyła się obok niego w łóżku. Inna kobieta opowiada, że gdy trafiła do Vaniera w trudnej sytuacji, najpierw się modlili, a następnie: „To było niezwykle intymne, on zrobił wszystko, z wyjątkiem współżycia”. Duchowego zawału serca można dostać, czytając słowa Jeana, tłumaczącego zdziwionej asystentce, że przez jego ręce to Jezus dotyka jej ciała: „teraz Jezus i ja to nie dwa, lecz jedno. […] To Jezus kocha ciebie przeze mnie”.
Tym praktykom towarzyszyło zobowiązanie do zachowywania tajemnicy, gdyż nie wszyscy są przecież zdolni właściwie zrozumieć to, co się działo podczas późnowieczornych seansów porad duchowych. Gdy rozmowy duchowe przeradzały się w pieszczoty seksualne, Vanier przekonywał, że jest to element procesu religijnego. Mówił: „To nie my, to Maryja i Jezus. Jesteś wybrana, jesteś wyjątkowa, to tajemnica”.
Takie zachowania założyciela „Arki” są jednoznacznie powtarzaniem czynów, jakich w analogicznych sytuacjach dopuszczał się o. Tomasz Philippe wobec niektórych kobiet, które korzystały z jego kierownictwa duchowego. Jedna z kobiet cytowana w najnowszym raporcie opowiada, że postanowiła porozmawiać o „sekrecie”, w jaki wplątał ją Jean Vanier, z kapelanem „Arki”, którym był o. Philippe. „Nie zdążyłam nawet zacząć mówić o Jeanie, bo to samo zaczęło się z ojcem Tomaszem. On nie był tak czuły jak Jean Vanier. Był bardziej brutalny. Nie było współżycia, były te same słowa, że jestem wyjątkowa, a to wszystko to Jezus i Maryja”…
Jak wskazuje opublikowane streszczenie raportu, swą delikatność i wrażliwość Jean Vanier w manipulacyjny i pseudomistyczny wykorzystywał do tego, by uprzedmiatawiać seksualnie kobiety, które przychodziły do niego po porady duchowe.
Podboje mistyczno-erotyczne
Sęk w tym, że o. Philippe został już w roku 1952 odsunięty od wspólnoty Woda Żywa, którą założył 6 lat wcześniej – a następnie, w roku 1956 surowo ukarany przez Święte Oficjum (obecnie: Kongregację Nauki Wiary). Wcześniej nie podawano publicznie powodów tej decyzji. Dziś wiemy, że chodziło o wykorzystywanie przewodnictwa duchowego do nawiązywania intymnych relacji z kobietami. Otrzymał wtedy zakaz publicznego i prywatnego sprawowania funkcji kapłańskich, w tym odprawiania Mszy, spowiadania i prowadzenia kierownictwa duchowego.
Mało tego, zalecenia KNW obejmowały również zerwanie kontaktów Philippe’a z młodym Vanierem oraz rozproszenie uczestników stworzonej przez dominikanina wspólnoty. Nawet podczas osobistego spotkania z papieżem Janem XXIII w 1959 r. Jean usłyszał, że byłoby lepiej, gdyby nie miał już nic wspólnego ze swoim ojcem duchowym. Mimo tych jednoznacznych zaleceń władz kościelnych Vanier stale potajemnie podtrzymywał kontakt z ojcem Tomaszem. Raport jednoznacznie wskazuje, że Vanier wiedział o treści zarzutów stawianych dominikaninowi.
Mimo to kilka lat później obaj – wraz z oddanymi im, jak się wydaje, także seksualnie, kobietami – stali u początków „l’Arche”. Tym samym nowa wspólnota skorzystała z zatrutego źródła, a ojciec Tomasz zyskał przestrzeń do nowych podbojów mistyczno-erotycznych – zaś Jean mógł go naśladować. Założyciel „Arki”, kierując nią przez lata, nigdy o tych sprawach nie mówił. Milczał i ukrywał – czyli kłamał. To jego milczenie dzisiaj bardzo boli, bo dowodzi, że do samego końca nie umiał stanąć w prawdzie. Gdyby powiedział chociaż ogólnikowo: „Popełniłem wiele błędów, bardzo za nie żałuję…”. Albo gdyby jakoś zwrócił się do osób skrzywdzonych z prośbą o wybaczenie…
Swoją drogą, oddzielnego rozliczenia wymaga kwestia, dlaczego dominikańscy przełożeni o. Tomasza Philippe’a pozwolili mu na powrót do pełnej posługi kapłańskiej, a nawet na rozwinięcie skrzydeł w nowej inicjatywie. Nie pomaga w tym na razie watykańska Kongregacja Nauki Wiary, która nawet dla potrzeb raportu o zachowaniach Vaniera nie otworzyła swoich archiwów, a badaczom udostępniła jedynie wyciąg z dawnych akt dotyczących ojca Tomasza, bez niezależnej weryfikacji. Nie wiadomo więc na razie ani jak dokładnie brzmiała kara, ani czy père Thomas złamał kościelne zakazy, wracając do posługi i nikt nie zareagował, czy też może po zakończeniu wyznaczonego okresu kary dominikanie chętnie się pozbyli kłopotu, zezwalając ojcu Philippe na podjęcie pracy z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Ale równocześnie wyjaśnić trzeba, dlaczego tak drastyczny przypadek nie był nadzorowany przez Watykan.
Odpowiedzi wymaga również pytanie, czy ojciec Tomasz mógł przekazać ową prywatną, seksualno-mistyczną „teologię” jakimś swym innym wychowankom – oraz jakie funkcje oni obecnie pełnią. A żeby zrozumieć, że sprawa jest naprawdę wyjątkowo poważna, wystarczy przeczytać fragment zeznania z procesu kanonicznego z lat 50., złożonego przez kobietę, która nie chciała mu się podporządkować: „Mówił, że brakuje mi sił, że przyzwyczaję się do tego stopniowo, że wszystko to jest wielkim hołdem składanym Panu Jezusowi i Matce Bożej, ponieważ organy płciowe są symbolem największej miłości, dużo bardziej niż Najświętsze Serce. Powiedziałam, że to bluźnierstwo. A on dalej ciągnął swoje teorie, przekonując, że gdy osiąga się stan miłości doskonałej, to wszystko jest dozwolone, bo nie ma już grzechu”. Raport zawiera również pojedyncze cytaty z listów ojca Tomasza do Vaniera, w których pojawiają się wskazówki co do granic w relacji z konkretną osobą – rzecz jasna, w tych zdaniach wymieszane są totalnie wymiary: duchowy, fizyczny i seksualny.
Duchowe uzależnienie
Zaskakuje mnie bardzo mocno aż tak silne uzależnienie Jeana Vaniera od o. Tomasza Philippe’a. Wiedziałem o ich bliskiej relacji, ale znając obu osobiście, nawet dziwiłem się, dlaczego jeden stał się duchowym mistrzem dla drugiego. Jean był niezwykle konkretny w tym, co głosił – najważniejsza była zawsze bliskość z Jezusem i drugim człowiekiem, zwłaszcza słabym. Ojciec Tomasz prezentował zaś na swoich rekolekcjach nieznośną dla mnie mieszankę klasycznego tomizmu z prywatnymi wizjami mistycznymi, zwłaszcza maryjnymi. Vanier i Philippe byli dla mnie bardzo różni i oddzielni. Wiadomo też, że dominikanin krzywym okiem patrzył na ekumeniczny i międzyreligijny dynamizm „l’Arche”. Wspólnoty rozkwitały w kolejnych krajach i na kolejnych kontynentach, a Vanier był z tego powodu szczęśliwy. Philippe obawiał się natomiast utracenia w ten sposób katolickiej tożsamości ruchu.
Dziś okazuje się jednak, że ich duchowa więź była dużo głębsza – i była wręcz duchowym uzależnieniem. I nie mogła to być zależność zdrowa. Biografka Vaniera, Anne-Sophie Constant, usłyszała od niego we wrześniu 2013 r. (a było to jeszcze przed rozpoczęciem kościelnego dochodzenia w sprawie nadużyć dominikanina; zgłoszenia od pokrzywdzonych kobiet wpłynęły w czerwcu 2014 r.): „Zdradzić ojca Tomasza, zostawić go, gdy będzie doświadczał poważnych trudności, którym wkrótce będzie musiał stawić czoła, to byłoby dla mnie jak zdrada samego siebie. To byłoby tak, jakbym popełnił samobójstwo” (a przypomnieć trzeba, że o. Philippe nie żył wtedy już od ponad 20 lat…).
Podobne słowa usłyszał od Vaniera kilka miesięcy przed jego śmiercią jeden z francuskich liderów „l’Arche”, Pierre Jacquand. Wspomina obecnie na łamach „La Vie”, że – w odpowiedzi na zwyczajne pytanie o samopoczucie – padły słowa: „Jest OK, ale martwię się, ponieważ wciąż jestem duchowym synem ojca Tomasza”. Dziś Jacquand mówi: „Wtedy tego nie zrozumiałem. Dziś pojąłem, że Jean wolał kłamać przed nami (bo wiele razy go o to pytaliśmy) niż odejść od teorii ojca Tomasza”. A obecny koordynator międzynarodowy „l’Arche” Stephan Posner dodaje: „Tak jakby zakwestionowanie dawnego kierownika duchowego było dla Jeana zbyt wielkim niebezpieczeństwem, jakby miało spowodować w nim jakiś wewnętrzny rozpad”. Jakaś nieprzenikniona tajemnica nieprawości… Ale może przynajmniej przed Bogiem Jean stanął w prawdzie, skoro niepokoiło go, że wciąż jest duchowym synem ojca Tomasza?
Wiara jest niepewnością
Czy zatem wali mi się fundament życiowy? Nie. Od 36 lat stale doświadczam, że jest on słuszny. A nawet coraz bardziej słuszny, bo dominujące współczesne trendy kulturowe, choć teoretycznie przeciwne są wszelkiej marginalizacji i dyskryminacji, to jednak konsekwentnie boją się osób z niepełnosprawnością intelektualną. Jak niedawno stwierdziła Maria Libura, niepełnosprawność intelektualna to najmniej oswojona inność rozwiniętego świata…
Trzeba więc być wiernym podjętym decyzjom życiowym. Skądinąd, pierwsze słowa, które z żoną usłyszeliśmy w 1983 r. od Vaniera, to bardzo mocne wezwanie do wierności ubogim. My mieliśmy wtedy po 21 lat, mało wiedzieliśmy o wierności w ogóle, a wcześniej byliśmy chyba tylko dwa razy na spotkaniu wspólnoty ruchu „Wiara i Światło”. Ale będziemy wierni. Fundament życiowy będzie taki sam, tyle że przestanie nosić imię konkretnego człowieka.
Do Vanierowskich lektur, zaleceń i interpretacji będę teraz podchodził zgodnie ze słowami Jezusa „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie” (Mt 23,3). O paradoksie, słowa te skierowane były do faryzeuszy, a w życiu Jeana faryzeizm był ostatnią cechą, jaką bym mu przypisał. Był, ale już nie jest… Niestety bowiem, obok pięknej strony w jego życiu były też definicyjne cechy faryzeizmu: rozdwojenie wewnętrzne, dwulicowość, przewrotność, zakłamanie.
Życie Jeana Vaniera nie było tak święte i integralne, jak myśleliśmy i jak się nam wydawało. Ale to nie znaczy, że niemożliwe są: świętość, wierność i życie zgodne z trudnymi wartościami, jakie wyznajemy. Są możliwe, ale widać, jak są trudne. Kto czyta te słowa, a wierzy – niech się pomodli. Najpierw za kobiety, które doświadczyły krzywdy i poważnego zranienia ze strony swego duchowego autorytetu. Następnie za Jeana Vaniera. I wreszcie za nas, którzy Jeanowi zaufaliśmy – abyśmy byli wierni ubogim.
W życiu duchowym zaufanie ludzkim autorytetom nie może być najwyższą miarą – one bowiem mogą poważnie zawieść i z hukiem runąć. Ale nie wystarczy też iść za głosem własnego sumienia – na tej bowiem drodze bracia Philippe i Jean Vanier doszli do uznawania subiektywnie za dobre czynów, które obiektywnie uprzedmiatawiały i instrumentalizowały drugą osobę. To, rzecz jasna, nie znaczy, że trzeba rezygnować z poszukiwania autorytetów, a tym bardziej ze słuchania własnego sumienia. Nikogo jednak nie nazywajmy ojcem duchowym, bo ludziom nie można zawierzyć całkowicie – na czele z samym sobą. Wiara jest niepewnością.
* * *
Tekst oryginalnie ukazał się na portalu "Więź".
Skomentuj artykuł