Apokalipsa? Trzeba „odczarować” tę księgę
Gdyby tak się dało zapomnieć o wszystkim złym, co słyszeliśmy na temat Apokalipsy! Gdyby słowo „apokalipsa” przestało nas martwić i wywoływać dreszcz przerażenia, a raczej wzbudzało ciekawość i nadzieję! Wtedy mielibyśmy szansę na odkrycie, jak naprawdę na kartach tej księgi przedstawia się nam Bóg.
Muszę się do czegoś przyznać. Nowy Testament zawsze sprawiał mi trudności. Lepiej odnajdywałam się w Starym. Od dziecka zwracałam się w modlitwie do Boga, mówiąc: „Boże Abrahama, Izaaka, Jakuba i mój Boże!”. I nie była to wyuczona formułka, ale płynące z serca wołanie do Boga, który do mnie przychodził przez postaci ze Starego Testamentu. Abraham, Izaak, Jakub nigdy nie byli dla mnie abstrakcyjnymi figurami w biblijnym przekazie. Oni byli i są dla mnie żywymi konkretnymi osobami, których historia była mi znana od najmłodszych lat. Pewnie dlatego, że mama czytała mi opowiadania biblijne, kiedy byłam bardzo mała. Później to właśnie na Starym Testamencie, na opowieści o patriarsze Jakubie i jego synach, uczyłam się czytać. Składanie liter szło mi bardzo opornie, ale wiedziałam, że jeśli będę wytrwała, jeśli poświęcę czas na ćwiczenia, zyskam nieograniczony dostęp do tych wszystkich opowieści zawartych w grubej księdze. Nowy Testament też się pojawił i też kojarzy mi się z dzieciństwem, ale… to Stary pozostawał tym ukochanym, bliskim, takim moim. Nigdy co prawda nie rozumiałam czynionego przez wiele osób rozróżnienia na Boga Starego Testamentu i Boga Nowego Testamentu, bo intuicyjnie czułam, że coś tu jest nie tak. I doskonale wiedziałam, że Bóg, z którym spotykam się w historiach patriarchów, to ten sam Bóg, który posyła swojego Syna, powołuje apostołów i czyni cuda. (...)
Tak było dość długo, aż do momentu, kiedy odkryłam rodowód Jezusa Chrystusa zamieszczony w Ewangeliach (św. Łukasza i św. Mateusza). Jakiś mój wewnętrzny głos szeptał: nie słuchaj, co inni mówią o Jezusie, odkryj, jak On sam się przedstawia. Zaczęłam lekturę Ewangelii, które już wcześniej znałam, ale teraz czytałam je w nowy sposób. Starałam się odnaleźć Jezusa Żyda, syna Abrahama, syna Izaaka, syna Jakuba i Józefa z Nazaretu! Przecież On właśnie w tę rodzinę wszedł! Oprócz tego, że jest Bogiem, jest także człowiekiem. Narodził się z Żydówki oczekującej Mesjasza, która myślała, modliła się, żyła po żydowsku. Tak jak Jej rodzice i rodzice Jej rodziców. Wychowywał Go Józef, który miał żydowski sposób patrzenia na świat, który również – jak cały Izrael – oczekiwał Mesjasza!
Potem przyszedł czas na Dzieje Apostolskie – było trudno, ale w końcu zachwycił mnie rozmach realizacji starotestamentalnych proroctw. I tu można odkryć Jezusa nieodartego ze swojego ziemskiego dziedzictwa! Z Listami było różnie, zresztą do tej pory jest różnie. A potem przyszedł czas na Apokalipsę! Znałam ją, czytałam już wiele razy, ale kiedy „tropiłam” Jezusa Żyda, oniemiałam! Trzeba było zacząć w innej kolejności. Trzeba było zacząć od Objawienia św. Jana!
Apokalipsa to najbardziej żydowska księga Nowego Testamentu! Cudowny portret Boga autorstwa Ducha Świętego. Mogłabym ją czytać od początku do końca i od końca do początku – tu żywotność Słowa wydaje się widoczna gołym okiem! Z Biblią nieraz bywa tak, że musimy się mocno wgryźć w tekst, pochodzić z nim kilka dni, miesięcy czy nawet lat, by doświadczyć tego, że jest to Słowo Żywe. A tu? Właściwie już w pierwszym przeczytanym fragmencie mogłam to zobaczyć. Od razu zaznaczę, że wcale nie uważam, że inne fragmenty Biblii są mniej żywe, chcę jedynie powiedzieć, że ja tego tajemniczego życia Bożych słów w spotkaniu z Apokalipsą doświadczyłam bardzo intensywnie. Co więcej, uważam, że każdy może go doświadczyć! Trzeba tylko pozwolić Jezusowi pozostać sobą. Przyjąć Jego objawienie, nawet jeśli nie mieści nam się w głowie i w sercu. Trzeba „odczarować” tę księgę, która zupełnie niesłusznie wywołuje u niektórych uczucie strachu. Trzeba zacząć czytać ją w całości, to znaczy nie odrywając od Starego Testamentu. Wtedy znaki, symbole, sposób mówienia wydadzą się jaśniejsze, odsłonią przed nami rąbek tajemnicy o Bogu, który jest miłością. Tak! Nie mylę się, On w Apokalipsie objawia swoje kochające, miłosierne serce. Ta straszna księga wcale nie jest straszna.
Gdyby tak się dało zapomnieć o wszystkim złym, co słyszeliśmy na temat Apokalipsy! Gdyby było można odczarować w naszych głowach sam tytuł tej księgi! Gdyby słowo „apokalipsa” przestało nas martwić i wywoływać dreszcz przerażenia, a raczej wzbudzało ciekawość i nadzieję! Ach! Wtedy mielibyśmy szansę na odkrycie, jak naprawdę na kartach tej księgi przedstawia się nam Bóg.
Czasem bywa tak, że gdy się czegoś boimy, wolimy nawet o tym nie myśleć, nie rozmawiać o tym, nie poruszać tego tematu. To nasz sposób radzenia sobie ze strachem. Ale z doświadczenia mogę powiedzieć: lepiej zmierzyć się z tym, co nas przeraża, stanąć oko w oko z „potworem”. Wtedy nagle może się okazać, że nie ma się czego bać, że kiedy wyciągniemy na światło dzienne to, co nas przerażało, paraliżowało, odbierało nam energię, okaże się, że to wcale takie straszne nie jest! W wypadku Apokalipsy okazuje się, że nie dość, że nie jest straszna, to jeszcze może być radosna! To nam dodaje nadziei, napełnia naszą codzienność pewnością bycia kimś wyjątkowym i ważnym w oczach Boga.
Bóg jest nieopisywalny. Możemy o Nim mówić na różne sposoby, ale i tak nigdy nie uda nam się w pełni Go opisać, wypowiedzieć ludzkimi słowami Jego istoty. Możemy ugrzęznąć w swoich ludzkich wyobrażeniach o Nim, kurczowo trzymać się swoich definicji, słów, które Go opisują. Jesteśmy tylko ludźmi, nasze poznanie jest ograniczone. To jednak wcale nie oznacza, że mamy zrezygnować z wysiłków w szukaniu oblicza Boga. Jemu zależy na tym, byśmy Go poznawali, więcej: Jemu zależy bardziej niż nam! Problem w tym, że często, zabierając się do poznawania Boga, traktujemy Go, jakby był dziedziną nauki do opanowania, sprawnością do zdobycia. Jeśli zapisuję się na kurs tańca, to po zakończeniu go chcę umieć tańczyć. Jeśli robię prawo jazdy, to po to, żeby nauczyć się prowadzić samochód. Jeśli idę na zajęcia z ceramiki, to liczę na to, że nauczę się obróbki gliny i będę tworzyć małe arcydzieła do wypalania w piecu. Pochodzę przez jakiś czas na zajęcia, poćwiczę. To może trwać miesiąc, rok albo i kilkanaście lat, zanim osiągnę jakąś sprawność. Będę jeździć samochodem, świetnie tańczyć i lepić garnki. Umiejętność zdobyta! Owszem, może przez całe życie będę ją doskonalić, ale na pewnym osiągniętym poziomie już niewiele mnie zaskoczy. Będę mistrzem w swoim fachu. I to właśnie pułapka w kontakcie z Bogiem. On nie jest umiejętnością do zdobycia, poznanie Go to nie nauka języka obcego, który z mniejszym lub większym trudem po wielu latach nauki jesteśmy w stanie opanować. Kontakt z Nim to nie podążanie za muzyką i stawianie kroków na parkiecie. On nie zachowuje się jak glina – przewidywalnie w konkretnych warunkach. Ziemskiego życia nie starczy, żeby zdobyć poziom mistrzowski w poznawaniu Go. To może nas – „zadaniowców” – przestraszyć. Niekończąca się praca! Niekończąca się podróż. Jest w tym w ogóle sens? Niepojęty Bóg nas jednak do tej podróży zachęca. On widzi jej sens, chce nam się objawiać, chce dawać się poznawać, ale jeśli to ma się udać, musimy Mu dać wolność. Pozwolić Mu pozostać sobą: Bogiem nieogarnionym, niepojętym, wielkim, wszechmocnym. Nie wszystko w Nim zrozumiemy, nie wszystko mieści się nam w głowie i w sercu. Pozwolimy Mu na to?
Doświadczenie miłosierdzia to klucz do drzwi, za którymi czeka niepojęty Bóg. On sam lubi objawiać właśnie tę część swojej tożsamości. W Bogu wszystko jest spójne. On zawsze jest miłosierny, w Apokalipsie też (a może właśnie przede wszystkim tam) objawia swoje miłosierne oblicze! Tylko trzeba chcieć Go takim zobaczyć! Dać Mu szansę na wyjrzenie spoza naszego strachu, z jakim bierzemy do rąk Księgę Apokalipsy.
Fragment książki "Apokalipsa. Księga miłosierdzia" (wydawnictwo WAM)
Skomentuj artykuł