Ucieczka od kryzysu czyli o przyjaźni

Ucieczka od kryzysu czyli o przyjaźni
Na czym jednak właściwie polega trudność życia bez przyjaźni? (fot.sxc.hu)
Sebastian Duda

Czasy kryzysu sprzyjają ucieczkom w dziedziny niecodziennych dumań. Rzeczy, zdawałoby się, najprostsze stają się obiektem zainteresowania tych części duszy, co bardziej parają się refleksją niż codzienną walką o (prze)życie. Jeśli oczywiście poruszenia czegoś takiego jak „dusza” kogokolwiek dziś jeszcze mogą zajmować.

Przyjmijmy jednak, że zajmują – z nadzieją, iż nie znajdziemy się w domenie bzdetów i uzurpacji. Jak powiada mój znajomy bankowiec, narzekający na postępy kryzysu, pięknoduchostwo bywa lekarstwem najlepszym na finansowe frustracje. Pod warunkiem, że jest zdrowe. Nie bardzo wiem, czym jest „zdrowe pięknoduchostwo”, ale rzeczywiście właśnie w ostatnim czasie dopadły mnie – z powodu kryzysu, czy obok niego - dumania na temat przyjaźni.

Gdy wiosną 44 roku przed Chrystusem Rzym drżał w posadach po zabójstwie Cezara, Cyceron, jak gdyby nigdy nic, pisał nowy traktat. Za temat wybrał przyjaźń. Jeśli przedostało się do tego dzieła coś z ponurej atmosfery tamtych miesięcy, to głęboko zostało przez autora ukryte. Nie znajdzie się w nim tyrad w obronie wolności republiki, którymi jeszcze i mnie straszono przed laty na lekcjach łaciny. (Skutek jest taki, że samo wyrażenie „wolność republiki” odruchowo umieszczam w moim prywatnym katalogu fraz do szczętu zramociałych).

Vox populi i bonum publicum jakoś nagle przestały interesować najznamienitszego wśród rzymskich retorów i to w czasach, gdy refleksja nad państwem zdawać by się mogła szczególnie potrzebna. Cyceron tamtej ponurej wiosny, pisząc owo sławne później dzieło, zwane po prostu De amicitia, pytał o coś innego:

DEON.PL POLECA

„[…] jak życie może być <<warte życia>>, jeśli nie zaznało ono odwzajemnionej życzliwości przyjaciela? Cóż może dać więcej zadowolenia niż mieć kogoś takiego, z kim odważyłbyś się rozmawiać tak jak z sobą samym? Czy radość z powodzenia byłaby tak wielka, gdybyś nie miał przyjaciela, który by cieszył się z niego równie jak ty sam? A jakże trudne byłoby znoszenie przeciwności bez przyjaciela, który znosiłby je nawet ciężej od ciebie!”

Na czym jednak właściwie polega trudność życia bez przyjaźni? Ostatecznie wyobrazić sobie można absolutnie szczęśliwych samotników, którzy dość mają własnych wewnętrznych poruszeń, by samodzielnie wprawiać się w zachwyt bądź cierpienie. Wątpliwe jednak, by Cyceron rozumiał i doceniał taką postawę.

Pisał wszak z niewzruszoną pewnością:

„Jeśli przyjaźń łączy w sobie bardzo wiele nader ważnych pożytków, tedy pierwsze miejsce zajmuje wśród nich wszystkich bez wątpienia to, ze przyświeca nam na przyszłość dobrą nadzieją i nie pozwala duszom naszym ani na osłabnięcie, ani na upadek. Kto bowiem spogląda na przyjaciela, spogląda jakby na jakieś własne odbicie”.

Jest zatem przyjaciel jak zwierciadło, w którym odsłania się nasz zakryty dla innych konterfekt. Nadzieja z trudem obywa się bez takiego lustra. Rysy naszej twarzy i właściwości zwierciadła muszą się jednak jakoś ze sobą zbiegać. Cóż może je łączyć? Cystersi w średniowieczu, dając odpowiedź na tę kwestię, mawiali, że przyjaźń jest speculum caritatis – lustrem (boskiej) miłości. Cokolwiek to za ładniutkie, czyż nie? Inna rzecz, iż dziś trudno nawet nam pojąć, jak wielka część europejskiej kultury jest – wedle naszych wąskich standardów – „rozpoetyzowana”. Dawne mądrości skłonni jesteśmy brać za puste egzaltacje.

Czy nie wypada nam się z politowaniem uśmiechnąć na takie dicta Cycerona:

„Każdy przecież miłuje siebie nie dlatego, żeby za miłość tę miał dostać od siebie samego jakąś zapłatę, lecz dlatego, że każdy jest sobie drogi sam przez się; i jeżeli nie przeniesiemy tego do przyjaźni, to nigdy nie znajdziemy prawdziwego przyjaciela, gdyż może być nim tylko ten, kto jest jakby moim drugim wcieleniem”.

I co? Nie uśmiechamy się drwiąco? W świecie wydarza się przecież tyle spraw ważniejszych od tego, jakby pewnie dziś powiedziało wielu, nieprzytomnego ględzenia. Przyjaźń po prostu jest albo jej nie ma. Po co się jeszcze zastanawiać nad jej „prawdziwością” czy nad sensem owego staroświeckiego „miłowania” (w szczególności po Freudzie i seksualnej rewolucji)?

Być może jednak w tych naszych pospiesznych refutacjach odsłania się jakaś nasza podstawowa skaza? W końcu ludzie mówi, pisali i czytali o przyjaźni przez wieki. Cyceron wcale nie był wyjątkowy. Taki np. Montaigne w wieku XVI stworzył o przyjaźni esej wspaniały. I ten oddany światowym rozkoszom sceptyk nie zawahał się o swym druhu – Stefanie de la Boëtie - napisać słów następujących:

„Gdyby mnie ktoś przypierał, abym powiedział, czemum go pokochał, czuję, że nie można by tego wyrazić inaczej, jak jeno odpowiedzią: <<Bo to był on; bo to byłem ja.>> Istnieje poza całym rozumowaniem i poza wszystkim, co mógłbym tu powiedzieć, jakaś nieznana mi, niepojęta i konieczna siła, która spoiła ten związek. Szukaliśmy się, nimeśmy się ujrzeli, a to, cośmy słyszeli o sobie wzajem, bardziej przygotowało grunt naszej przyjaźni, niż to zazwyczaj bywa udziałem takich pośrednich słychów: snadź przez jakoweś rozkazanie niebios”.

Maciej Janowski w Narodzinach inteligencji.1750-1831, pierwszym tomie wydanych ostatnio Dziejów inteligencji polskiej pod redakcją prof. Jerzego Jedlickiego, zwrócił uwagę na wielką wolę zawierania i podtrzymywania przyjaźni w późnym polskim oświeceniu i romantyzmie. Po trzecim rozbiorze powstawało u nas mnóstwo przyjacielskich kręgów, w której bardziej o polityce i historii rozmawiano, w sposób prawie całkowicie dla nas dziś niezrozumiały, o przyjaźniach „prawdziwych”. Ludzie tamtego czasu nie wstydzili się takich rozmów.

„Celebrowali swą przyjaźń, zastanawiali się jaka być powinna. Do prawdziwej przyjaźni nie wystarczy zaufanie, szacunek i tkliwość (bo to wszystko można czuć np. wobec rodziców) – potrzeba jeszcze <<podobnego sposobu myślenia i równości lub przynajmniej niewielkiej różnicy w wieku i zewnętrznym położeniu człowieka>>, a także <<najzupełniejszej znajomości wszelkich potrzeb i słabości nawzajem>> (tak pisał w swych Myślach o przyjaźni żyjący w Krakowie na przełomie XVIII i XIX wieku Józef Sygiert).

Ten program pragnęło wypełnić wielu młodych ludzi w pierwszych dekadach XIX wieku. Zgodnie z powyższym fragmentem rozpaczliwie starali się dokonać wiwisekcji samych siebie z uporem, który u dzisiejszego czytelnika, świadomego fundamentalnej niewykonalności przedsięwziętego zadania, nie może nie budzić szacunku zmieszanego z żalem.

Młodzi ludzie chcą odsłonić przed przyjacielem wszystkie kolejne pokłady swej psychiki; czasem udręczają się, czy aby na pewno są dostatecznie szczerzy. Widzimy tego przykłady w korespondencji filomatów. W młodzieńczej przyjaźni tamtych czasów było jednak często coś więcej niż egzaltowany ekshibicjonizm: było tam poczucie odpowiedzialności za przyjaciela, dążenie do udzielenia wsparcia, a nieraz – w sytuacjach krańcowych – także heroizm i samoofiarowanie się”.

Dziś zatem autowiwisekcja (czy, dodajmy, wiwisekcja wspólna) w przyjaźniach są niewykonalne… Może zresztą to tylko kwestia naszego zalęknienia. Wydaje się nam, że przyjaźń nie powinna być domeną zwierzeń. Wszystkie słowa są zbędne, bo z zasady podejrzane o nadmiar afektacji. Tylko jakiś bezsłowny „wewnętrzny zmysł” ma nam jakoś pomóc w odnajdowaniu przyjaźni „prawdziwej”, a jeśli kto lubi, to i w tworzeniu „hierarchii” przyjaźni. Może jednak Wittgenstein miał racje twierdząc, że to, co niewyrażone w języku, nie istnieje jako poznane…

Gdyby bowiem przyjąć, iż przyjaźń opiera się rzeczywiście na lustrzanej wymianie uczuć, myśli, cierpień, przyjemności i czego tam jeszcze, to wcale nie musi być ona zjawiskiem spotykanym powszechnie. „Prawdziwa” przyjaźń domaga się jedyności i niepodzielności. Dość celnie pisał o tym Montaigne:

„Doskonała przyjaźń, o której tu mówię, jest niepodzielna: każdy oddaje się przyjacielowi tak całkowicie, iż nic mu nie zostaje na postronne związki; przeciwnie, każdy troska się, że nie jest podwójny, potrójny i poczwórny, i że nie ma kilku dusz i kilku woli, aby je wszystkie oddać. W pospolitych przyjaźniach można się tak rozdzielić: można w tym miłować piękność, w drugim hojność, w tamtym ojcostwo, w tym braterstwo i tak dalej, ale przyjaźń, która posiadła duszę i panuje nad nią wszechwładnie, nie może nijak być rozdwojona”.

Przyjaźń to inny rodzaj miłości niż miłość erotyczna czy rodzinna. Ostatecznie, jak bezlitośnie krzywi się Montaigne, małżeństwo innym służy celom niż głębokie związki a z bratem wcale nie muszę mieć przyjacielskiej wspólnoty tylko dlatego, żeśmy z nim wyleźli przez ten sam otwór…

Czy może przyjaźń jednak rzeczywiście panować nad duszą, gdy wstyd przed odsłonięciem siebie jej na to nie pozwala? Cyceron dawał na to oczywiście odpowiedź gotową (jako mędrzec powszechnie w swym czasie ceniony nie miał zresztą chyba innego wyjścia):

 „Mędrzec potrafi przestrzegać w przyjaźni dwóch następujących zaleceń: najprzód, iżby nie było tam nic obłudnego lub nic udanego, bo nawet nienawiść otwarta jest szlachetniejsza niż nieujawnianie na zewnątrz swego uczucia; a następnie, iżby nie tylko odrzucać obwinienia, z jakimi występują drudzy, lecz i samemu nie być podejrzliwym, wciąż przypuszczającym, że coś tam jednak przyjaciel wobec nas zawinił. Niechaj dołączy do tego jakiś miły sposób prowadzenia rozmów i obcowania, będący wcale nie podrzędnym dodatkiem do przyjaźni”.

Czyli trzeba się otwierać i jeszcze nie podejrzewać drugiej strony o obłudę.

Wynika stąd, że poziom emocjonalnego skomplikowania Rzymian nie odznaczał się szczególną złożonością. A może po prostu epoka była mniej podejrzliwa? W końcu i oni zdrad doświadczali. Tamtej wiosny 44 roku zdrada występowała nawet dość powszechnie.

Nam dziś strasznie trudno przed drugim się odsłaniać tajniki własnej duszy. Boimy się głębszych przyjaźni. Psychoterapia (w Polsce wciąż i spowiedź) wydają się rozwiązaniami ponętniejszymi. Cyceron, choć ani psychoterapii, ani spowiedzi nie znał, mimo to obstawał przy swoim:

„Jeżeli, jak się to mówi, nie widzisz otwartego serca przyjaciela ani też nie otwierasz mu swojego, to nie masz w niej nic pewnego, nic niezawodnego, nie możesz nawet kochać albo być kochanym, gdyż nie wiesz w jakiej mierze jest to szczere”.

A co wtedy, gdy zdolność „otwartego serca” została zatracona? Wyznania się nie kleją albo ich wysłowienie staje się problemem nie do przejścia. Ciążą słowa wyświechtane, uczucia wyrażone w nadmiernie tani sposób. Boli udział innego we własnych bólach i niegodziwościach. Pozostaje ucieczka w pragmatyzm – czyli coś w rodzaju angielskiej konwersacji na tematy „bezpieczne” albo, co jeszcze gorsze, myślimy tylko o korzyściach płynących dla nas ze spotkania z drugim.

I gdy korzyści nie ma, samo istnienie głębszej przyjacielskiej relacji staje się zawadą i wyrzutem. A przecież, jak pisał Cyceron, „przykrość, jaką często znieść trzeba ze względu na przyjaciela, nie ma tak wielkiego znaczenia, iżby miała usunąć z życia przyjaźń”. I dalej jeszcze dodawał:

„Niechże tedy pierwszym niewzruszalnym prawem przyjaźni będzie, żebyśmy wymagali od przyjaciół rzeczy uczciwych i sami czynili dla nich tylko rzeczy uczciwe, w dodatku wcale nie czekając, aż nas o to poproszą. Bądźmy zawsze do tego gotowi i nie zwlekajmy. W związku przyjaźni powaga dobrze radzących przyjaciół ma bardzo wielkie znaczenie; z jednej strony więc powinno się nią posługiwać do udzielania napomnień nie tylko szczerych, lecz i ostrych, jeśli okoliczności będą tego wymagały, a z drugiej strony powinno się okazywać jej posłuch”.

Udzielać rad i napomnień wtedy, gdy drugi ucieka? Gonić go za wszelką cenę w imię powagi? Cyceron zagalopował się trochę. W końcu, jak powiada św. Paweł, nie wolno nam żadną miarą stawać się „niewolnikami ludzi” (choć sam Paweł mowił o sobie skądinąd, że jest "niewolnikiem wszystkich"). Doskonała wspólnota radości i cierpienia musi mieć zatem swe ograniczenia. Dlatego pewnie, zastanawiając się nad sensem przyjaźni, warto pamiętać o tajemniczym zdaniu zapisanym przez Platona w Lizysie:

„Twierdzimy, że czyby to o duszę szło, czy o ciało, wszędzie przyjaciel to ten, który nie będąc ani złym ani dobrym, lubi dobro, ponieważ ma w sobie zło”.

Jestem dla przyjaciela lustrem, w którym może przyglądać się swojemu dobru, tak jak ja przyglądam się mojemu dobru w nim. A że przy okazji własne cierpienia i grzechy mogą stać się bardziej dojmujące – czy naprawdę trzeba się tego lękać?

Bo jednak niedobrymi doradcami są egoistyczni samotnicy, którzyi nie pozwalają na związki przyjaźni, widząc w głębszym spoufaleniu główne źródło wewnętrznych niepokojów. Menander uważał za naprawdę szczęśliwego takiego człowieka, który spotkał choćby cień przyjaciela. „Miał rację tak mówić, pisze Montaigne, zwłaszcza jeśli tego posmakował”.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ucieczka od kryzysu czyli o przyjaźni
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.