Tajemnica Umiłowanego Ucznia
Zgodnie z Ewangelią mamy się stać jak dzieci. Potwierdza to umiłowany uczeń Jezusa, zarazem odsłania więcej: „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi, i rzeczywiście nimi jesteśmy. […] Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3, 1n). Kogo uczeń ma na myśli, mówiąc: „gdy się objawi”?
Wyrażenie jest otwarte, wieloznaczne. Z jednej strony wskazuje objawienie naszej istoty, ciągle się rozwijającej i dopełniającej; z drugiej strony wiąże się to z końcowym objawieniem się Boga – w przejściu do Niego przez śmierć i dopełnieniu się przyjścia Chrystusa. Wspólny sens jest taki: gdy Chrystus objawi się w pełni, w swej jedności nie tylko z Ojcem w Duchu, ale także z nami, wtedy objawi się, że jesteśmy do Niego „podobni”. Nasze „podobieństwo” do Jezusa zajaśnieje nie tylko jako dziecięctwo Boże, które zawdzięczamy Duchowi Świętemu, posłanemu przez Syna od Ojca. Wzrastanie dzięki Duchowi Syna sprawia, że jako dzieci wobec Ojca zagłębiamy się we wspólnotę Ducha z Jezusem. Wzrastanie w tej wspólnocie pozwala dojrzeć i pojąć więcej. Przybliżamy się do misterium, a drogę wtajemniczenia poświadcza nam umiłowany uczeń Jezusa.
Wzrost i trwanie w miłości
W ostatniej Ewangelii jej autor pozostaje anonimowy – bez imienia. Tradycja łączy go z Janem, synem Zebedeusza, jednym z Dwunastu. Jednak wiele danych wskazuje na to, że Ewangelista – umiłowany uczeń Jezusa – jest różny od galilejskiego rybaka, powołanego nad jeziorem Genezaret. Apostolska tradycja zna jeszcze jednego Jana, zwanego prezbiterem i łączonego z autorem Apokalipsy, który wyraźnie podaje swe imię (por. Ap 1, 1. 4. 9). Obaj mieli zakończyć życie w Efezie. Istnieją podobieństwa między listami do Kościołów na początku Apokalipsy a listami przypisywanymi Ewangeliście, zwłaszcza Drugim i Trzecim Listem, gdzie autor przedstawia się jako „prezbiter”. To sprawia, że niektórzy badacze łączą anonimowego Ewangelistę z owym Janem prezbiterem, który dopiero później miał zostać utożsamiony z Janem, synem Zebedeusza.
Można więc nazywać autora Ewangelii Janem, ale jeszcze lepiej i pewniej będzie pozostać przy imieniu, któremu sam dawał pierwszeństwo – umiłowanego ucznia Jezusa.
Na początku swej Ewangelii uczeń ukazuje, że najpierw był uczniem innego – Jana Chrzciciela. Stał się uczniem Jezusa wtedy, gdy wskazał na Niego jego pierwszy mistrz, mówiąc: Oto Baranek Boży (J 1, 36), a dokładniej: Baranek Boży znoszący (gr. ho airón) grzech świata (por. J 1, 29). Dwaj uczniowie Jana, którzy to posłyszeli, „poszli za Jezusem” – jeden z nich został wymieniony jako „Andrzej, brat Szymona Piotra”, drugi natomiast nie jest wspomniany z imienia, zatem tradycja przyjmuje, że kryje się tu sam Ewangelista.
Ten początek, tak dokładnie utrwalony w pamięci, naznaczył całą dalszą drogę poznania Jezusa przez umiłowanego ucznia. Jego Ewangelia najpełniej ukazuje tajemnicę Syna – w relacji do Ojca. Pierwsze doświadczenie, „gdzie” Jezus spoczywa, wiązało się z określonym miejscem, które wtedy zamieszkiwał. Ale później miało się okazać, zgodnie ze słowami samego Jezusa: Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł położyć (Łk 9, 58). Jego spoczywanie, które od początku zaintrygowało ucznia, było – jak okazało się później – trwaniem w Ojcu, dzięki spoczywającemu na Nim Duchowi. Jezus mówi o tym pośrednio w obrazie, w którym określa siebie w odróżnieniu od Żydów, uważających się za wolnych, a jednak zniewolonych: „Niewolnik nie przebywa (menei) w domu na zawsze, lecz Syn przebywa (menei) na zawsze” (por. J 8, 35). Jego domem jest – oczywiście – „dom Ojca”, o którym mówi później uczniom, obiecując im przygotowanie miejsca (por. J 14, 2n). Wzywa także: Wierzcie Mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie (J 14, 11).
Znamienne jest przy tym, że Jezus podkreśla nie tylko swoje trwanie w Ojcu, ale także, jeszcze wyraźniej, trwanie Ojca w Nim, gdy wskazując na swe dzieła, dodaje: „Ojciec, trwający (menón) we Mnie, On sam dokonuje tych dzieł” (por. J 14, 10). Dla Jezusa zatem w oczach umiłowanego ucznia trwanie Ojca jest fundamentem trwania w Nim Syna. Owszem, trwanie jest wzajemne, jednak wzajemność ma punkt wyjścia – właśnie w Ojcu.
Podobnie została opisana wzajemność trwania w Jezusie Jego uczniów. Jezus opisuje to w obrazie winnego krzewu i latorośli, gdzie Jego trwanie w nas umożliwia nasze trwanie w Nim. Istotne są słowa: „Wytrwajcie (meinate) we Mnie, a Ja w was” (por. J 15, 4). Zdanie pozostaje zagadkowe, jakby niepełne, dlatego bywa uzupełniane: „Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was”… A to wydaje się mówić, że dopiero wtedy, gdy my wytrwamy, także Jezus będzie w nas trwał, jak gdyby nasze wytrwanie w Jezusie było warunkiem Jego trwania w nas.
Tymczasem cała Ewangelia jako Dobra Nowina poświadcza, że jest odwrotnie: jesteśmy zdolni trwać i wytrwać w Jezusie tylko dlatego, że On trwa w nas. Wyraża to Pierwszy List umiłowanego ucznia, który streszcza Ewangelię w zdaniu: Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim, i dodaje, by nie było wątpliwości: My miłujemy [Boga], ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował (1 J 4, 16. 19). Wcześniejsze słowa Jezusa znaczą więc: „Wytrwajcie we Mnie – a przekonacie się, że Ja trwam w was i że to jest fundamentem waszego trwania i wytrwania”, ponieważ – uzupełnia Chrystus – beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5).
Także nasze wzrastanie jest owocem trwania w Jezusie, głębiej – Jego trwania w nas. On sam dopowiada w słowach, które są komentarzem do obrazu winnego krzewu: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. […] To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem (J 15, 9–12).
Przyjaciel – umiłowany
Jaka jest miłość Jezusa – podstawa Jego nowego przykazania, byśmy się wzajemnie miłowali? On sam od razu dodaje: Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (J 15, 13n).
Znane słowa jawią się w nowym świetle, gdy znowu sięgniemy do greckich określeń Ewangelii. Miłość, którą Jezus poświadcza słowami i całą postawą, to przede wszystkim agape – to pojęcie kryje się za wszystkimi powyższymi wypowiedziami. Nie pojawiło się ono dopiero w Nowym Testamencie; było znane w świecie hellenistycznym i jeszcze przed chrześcijaństwem – w greckim przekładzie Starego Testamentu – zostało zastosowane dla wyrażenia zarówno miłości Boga do ludzi, jak i miłości do Boga i bliźniego. Ale wiemy dobrze: miłość niejedno ma imię… W języku greckim inne imiona były początkowo jeszcze ważniejsze. Najpierw był eros, który przyjmował różne znaczenia, czy to kosmicznej siły, czy namiętności, świadczącej o braku, zatem odróżnianej od bóstwa; następnie bardziej duchową, wznioślejszą postacią miłości stała się filia, choć i w tym przypadku filozofowie negowali możliwość istnienia filia pomiędzy człowiekiem a bóstwem.
Aby zatem wyrazić nowość objawienia judeochrześcijańskiego Boga miłości, pojęcie agape mogło wydawać się bardziej odpowiednie niż eros albo filia. Stąd agape pojawia się w Nowym Testamencie wielokrotnie, łącznie z kluczowym: Bóg jest miłością (agape) (1 J 4, 8); natomiast eros jest całkiem nieobecny, podczas gdy filia pojawia się tylko raz, i to w negatywnym znaczeniu: Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń (filia) ze światem jest nieprzyjaźnią (echtra) z Bogiem? (Jk 4, 4).
Ostatnie zdanie wskazuje nową kwestię. Dla odróżnienia miłości w sensie agape od miłości w sensie filia zaczęto łączyć tę ostatnią z przyjaźnią – w tym duchu przekłada się powyższe słowa Jezusa, który nazywa swych uczniów „przyjaciółmi” (filoi). Określenie pozostaje ważne, jeszcze ważniejsze jest jednak, aby nie rozłączać przyjaźni-filia od miłości-agape. Przyjaciel Jezusa to uczeń, którego On miłuje. Zanim w Ewangelii jej autor określił siebie jako „ucznia, którego Jezus miłował (egapa)” (por. J 13, 23), napisał: Jezus miłował (egapa) Martę i jej siostrę, i Łazarza (J 11, 5), a nieco wcześniej Ewangelista przytoczył słowa obu sióstr: Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz (fileis) (J 11, 3); podobnie później przytoczona jest uwaga świadków płaczu Jezusa przy grobie Łazarza: Oto jak go miłował (efilei)! (J 11, 36).
Powstaje zatem wrażenie, że Ewangelista rozróżnia, lecz i łączy oba znaczenia miłości. Gdy przytacza głosy innych, używa czasownika fileo związanego z filia, natomiast mówiąc we własnym imieniu, stosuje agapeo, bliższe chrześcijańskiemu sensowi miłości. Ścisły związek obu pojęć ukazują wyraźniej inne wypowiedzi tej samej Ewangelii: słyszymy z jednej strony z ust Ewangelisty, że Ojciec miłuje (agapa) Syna (J 3, 35), z drugiej strony z ust Jezusa: Ojciec bowiem miłuje (filei) Syna (J 5, 20). Podobnie na zakończenie Ewangelii w trzykrotnym zapewnieniu Piotra o miłości powtarza się: „miłuję (filo)” (por. J 21, 15n), podczas gdy w pytaniu Jezusa pojawia się dwa razy agapas, za trzecim razem files – a badacze traktują te wypowiedzi jako równoznaczne.
W otoczeniu Jezusa nie należy zatem oddzielać „przyjaciół” od „umiłowanych” przez Niego uczniów – jednych i drugich darzy On najwyższą miłością, darem życia oddanego za wszystkich. Sam Ewangelista jako „uczeń, którego Jezus miłował”, jest wyróżniony nie tyle miłością Jezusa, który miłuje również innych, ile pozycją, zajmowaną przy Jego boku: widzimy go podczas Ostatniej Wieczerzy, gdzie spoczywał (anakeimenos) na Jego piersi (J 13, 23), a wreszcie w cieniu krzyża jako świadka zarówno ostatniej woli Ukrzyżowanego, jak i pierwszego znaku po śmierci z Jego przebitego, otwartego boku. Tak oto dzięki niemu – umiłowanemu przyjacielowi Jezusa – przybliżamy się do serca misterium.
Przyjęcie Matki do siebie
Wytrwanie przy Jezusie, także w cieniu krzyża, staje się możliwe dzięki Jego trwaniu, które dopełnia się w ostatnim Przejściu. Podczas Ostatniej Wieczerzy zapowiedział On: „będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze – Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ Go nie widzi ani nie zna. Ale wy Go znacie, ponieważ u was przebywa (menei) i w was będzie” (por. J 14, 16n).
Pierwszym Pocieszycielem był Jezus, jak długo pozostawał z uczniami w czasie ziemskiego życia; po swym powrocie do Ojca będzie trwał w uczniach inaczej, głębiej – w swoim Duchu, który jednoczy z Ojcem nie tylko Jego, ale także uczniów. A jako pomoc na przyjęcie Ducha Jezus dał Matkę, gdyż Ona przyjęła Bożego Ducha najpełniej, więcej: w Niej „przebywa” On w sposób nieustający, dlatego Maryja może się stać Matką Nieustającej Pomocy, Pocieszycielką naszą.
Przekonał się o tym umiłowany uczeń. Jako pierwszy nie tylko posłyszał o Maryi z ust Syna: Oto Matka twoja (J 19, 27), ale również „od tej godziny” przyjął Ją do siebie – nie „wziął”, jak gdyby chodziło o rzecz, ale „przyjął (elaben)” (por. J 19, 27). Później ukazał, jak spełniła się zapowiedź o Pocieszycielu: zjawienie się Zmartwychwstałego napełniło uczniów radością, podczas gdy On „tchnął na nich i powiedział im: „Przyjmijcie (labete) Ducha Świętego!” (por. J 20, 20n). Duch ożywia wszelkie dobro, które w nas i przez nas się dzieje – więc i nasze przyjęcie Go zawdzięczamy Jemu.
Skoro samo przyjęcie Ducha Świętego pochodzi od Niego, Jego działanie musiało zacząć się wcześniej – w ukryciu. W Ewangelii mamy wskazówkę, gdzie szukać ukrytego jeszcze Ducha. Jego przyjęcie zostało zapowiedziane, gdy Jezus podczas pobytu w świątyni zawołał donośnym głosem: „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie – niech przyjdzie do Mnie i pije! Jak rzekło Pismo: Rzeki wody żywej popłyną z jego wnętrza” (J 7, 37–38). Zaś Ewangelista skomentował słowa Jezusa tak: A powiedział to o Duchu, którego mieli otrzymać (lambanein) wierzący w Niego; Duch bowiem jeszcze nie był [dany], ponieważ Jezus nie został jeszcze uwielbiony (edoksasthe) (J 7, 39). Uwielbienie Chrystusa jako Syna, czyli wywyższenie przez Ojca, dopełniło się w Zmartwychwstaniu, ale zaczęło się wcześniej – w godzinie męki.
Znak ukazuje więcej: Maryja trwała pełna wiary jakby widziała Niewidzialnego (por. Hbr 11, 27) – w cieniu krzyża widziała oczami wiary Żywego, Zmartwychwstałego; dlatego nie potrzebowała później Jego zjawiania się, które miało pomóc uczniom do ożywienia ich osłabłej wiary. Jej nieustająca wiara poświadcza nieprzerwane „przebywanie” w Niej Ducha, który następnie – we wspólnocie z Nią – miał umocnić także uczniów. Dostrzegała to tradycja Ojców: widzieli oni w przebiciu Jezusowego boku na krzyżu otwarcie Jego Serca i początek Kościoła, opisany także jako wylanie Ducha Świętego na wspólnotę uczniów z Maryją (por. Dz, 1-2).
Również umiłowany uczeń Jezusa, dzięki przyjęciu Maryi do siebie, mógł uwierzyć w zmartwychwstanie wcześniej od innych. Opisał to jako swoje przeżycie w zetknięciu z pustym grobem. Udał się tam z Piotrem, zaniepokojony wieścią Marii Magdaleny o zniknięciu „Pana z grobu”. Swe widzenie przekazał w Ewangelii jakby w dwóch odsłonach. Gdy jeszcze przed Piotrem przybył do grobu, wtedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka (J 20, 5). Chwilę później, już w środku, można było zobaczyć więcej; zostało to opisane po wejściu Piotra do grobu jako jego widzenie: ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą w jednym miejscu (J 20, 6-7). Pełne widzenie ucznia po wejściu do grobu tak się dopełniło: Ujrzał i uwierzył. Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, [które mówi,] że On ma powstać z martwych. Uczniowie zatem wrócili znowu do siebie (J 20, 8-10).
Domyślamy się, że kolejny powrót ucznia „do siebie” znaczył na tle wydarzeń pod krzyżem powrót do Matki, którą przyjął jako swoją. Teraz przybliżył się on jeszcze bardziej do Niej, skoro „uwierzył” w zmartwychwstanie Jezusa, zanim stał się świadkiem osobnych zjawień Zmartwychwstałego. Wcześniejsze wizje – dane w cieniu krzyża i pustego grobu – pozostają tajemnicze, rozjaśniają się stopniowo. Znaczące stały się wzmianki o zawartości grobu: jego pustka nie była zupełna, skoro kryła zauważone kolejno – płótna, które jeszcze nie zbudziły wiary ucznia, i chustę, jakby decydującą. W obu pamiątkach rozpoznać można darzone później wielką czcią relikwie chrześcijańskie: bardziej znane stało się płótno, czczone w naszych czasach jako Całun Turyński, natomiast „chusta” (sudarion), łączona z tradycyjną „chustą Weroniki”, jest przechowywana do dzisiaj we włoskiej miejscowości Manoppello. Ciągle rośnie liczba osób, które dochodzą do wiary w Zmartwychwstanie jak umiłowany uczeń – na widok relikwii związanych z pustym grobem.
Uczeń ujrzał jeszcze więcej. Gdy już wizja pustego – nie do końca! – grobu pobudziła jego wiarę, mógł on lepiej pojąć znak ujrzany w cieniu krzyża, który Maryja wcześniej przyjęła i pojęła. Uczeń spojrzał na znak przebitego boku w świetle proroctwa Starego Testamentu, gdyż uprzednio, jak sam wspomniał, „nie rozumieli jeszcze Pisma”. Mógł zatem opisać w Ewangelii widzenie przebitego boku Jezusa w świetle, które dotarło do niego później – jako spełnienie zapowiedzi proroka: Będą patrzeć na Tego, którego przebili (J 19, 37). Spojrzenie na Przebitego wiązało się w proroczej wizji z „wylaniem Ducha pobożności” i z wytryśnięciem źródła „na obmycie grzechów” (por. Za 12, 10; 13, 1). Kiedy uczeń już jako wierzący tak usilnie podkreśla wagę znaku jako prawdę, abyście i wy wierzyli (J 19, 35), nie zapomina o wspólnocie z Maryją, której pierwszym owocem było wspólne widzenie: „Będą patrzeć” na Przebitego. Jej spojrzenie na Syna i Jego otwarte Serce stają się tym ważniejsze, że są ostatnim śladem i świadectwem Maryjnej obecności w Ewangelii oddanego Jej ucznia.
Maryja mocą wiary widziała w znaku przebitego Serca Syna nie koniec, ale początek nowego życia, jeszcze ukrytego, a wyraźniej objawionego w zjawieniach Zmartwychwstałego i napełnieniu uczniów Duchem Świętym. To przejście rozjaśnia się także w świetle ostatnich istotnych wizji Zmartwychwstałego danych św. Faustynie, gdzie godzina śmierci jest ukazana jako Godzina Miłosierdzia, która rozciąga się na Dzień Pański, Niedzielę Miłosierdzia. Nowy zwyczaj, aby druga niedziela Wielkanocy była świętowana jako Niedziela Miłosierdzia, pozwala zgłębić Ewangelię, już od dawna związaną z tym dniem (por. J 20, 19-31).
Istnieje ścisły związek między Godziną Miłosierdzia na krzyżu a jej objawieniem-objaśnieniem w zjawieniu się Zmartwychwstałego wobec uczniów. Pouczające stało się zwłaszcza przeżycie Tomasza. Słusznie przeczuł on, że spotkanie Zmartwychwstałego winno dopełnić uprzednie, bolesne doświadczenie Jego męki, która pozostawiła ślady – zadane Mu rany. Te na rękach były poniekąd oczywiste, skoro powstały podczas przybijania do krzyża. Bardziej tajemnicza rana otworzyła się w boku Jezusa – po Jego śmierci, gdy przebito Mu bok, aby stwierdzić, że umarł naprawdę, po czym natychmiast wypłynęła krew i woda (J 19, 34). Niezwykłe zdarzenie zapowiadało zjawienie się Zmartwychwstałego, z raną swego boku, z którego nie płyną już strumienie świadczące o śmierci, tylko wypływa życie, dar ożywiającego Ducha Świętego. To pierwszy i najważniejszy dar, przekazany przez Jezusa po zmartwychwstaniu: „Przyjmijcie Ducha Świętego”, Ducha miłości, miłosierdzia…
Spojrzenie wiary Maryi w cieniu krzyża jawi się w świetle Ducha Świętego jako wizja Bożego Miłosierdzia – przebitego Serca Jezusa, z którego wypływa źródło łaski. To przejście stało się nie tylko udziałem umiłowanego ucznia, ale jest dane wszystkim, którzy przyjmują Maryję do siebie. Dla dzieci Bożych jest Ona Matką. Nie przestała nią być także dla Syna, stała się jednak kimś więcej. I dla nas, gdy wzrastamy we wspólnocie Ducha z Jezusem, aby się objawiło, kim będziemy, przyjęcie Maryi do siebie otwiera drogę, która prowadzi dalej i głębiej.
Misterium Oblubienicy
Godzina Miłosierdzia łączy się w tajemniczy sposób z Godziną Niewiasty. Mówiąc o przejściu, które w czasie męki czekało uczniów, Jezus oznajmił podczas Ostatniej Wieczerzy: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz przemieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu – z powodu radości, że się człowiek na świat narodził. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać (J 16, 20n).
Niewiasta pojawia się tu jako matka. Znamienne, że symbolizuje ona wspólnotę uczniów, a więc Eklezję – Matkę-Kościół, rodzącą nowe życie dzieci Bożych – dzięki mocy Ducha Świętego. Zapowiedziana zmiana smutku w radość objawiła się w przyjęciu Ducha od Zmartwychwstałego w czasie Jego pierwszego zjawienia się: Jezus ukazał uczniom ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie, ujrzawszy Pana, przyjąwszy także Ducha, którego tchnął na nich (por. J 20, 20n). Zaczyna się spełniać tajemnica, widziana – przewidziana – przez Maryję w cieniu krzyża. Ona jest Niewiastą, która w jednej osobie reprezentuje Eklezję, Matkę rodzącą w Duchu Jezusa do nowego życia. Godzina Niewiasty wciela się dzięki Maryi – dzięki przyjęciu Jej do siebie jako Matki.
Więź Eklezji – wspólnoty uczniów – z Maryją pod jednym znakiem Niewiasty rozjaśnia się w świetle kolejnego znaku – wesela. Gody weselne w Kanie, gdzie Jezus w obecności Matki dokonał przemiany wody w ogromną ilość wina, to znak uczty mesjańskiej, obfitującej w pokarm. A sam Jezus objawia się jako Pan Młody, który dokonał tego, co gospodarz wesela przypisuje panu młodemu: zachowałeś dobre wino aż do tej pory (J 2, 10). Tutaj Ewangelista dodaje, dosłownie: Taki to początek znaków uczynił Jezus (J 2, 11). To znaczy: Jezus jest Oblubieńcem uczty mesjańskiej, Mesjaszem, który do tej pory – do pełni czasu – zachował obfitość najlepszego pokarmu.
W Kanie Jezus objawił się jako Oblubieniec pośrednio – w słowach Ewangelisty. W dalszym ciągu Ewangelii wskazuje na Niego jeszcze wyraźniej Jan Chrzciciel. Nie tylko zapewnia: Ja nie jestem Mesjaszem, ale zostałem przed Nim posłany (J 3, 28), lecz dodaje o Mesjaszu-Chrystusie: Ten, kto ma oblubienicę, jest oblubieńcem; a przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu (J 3, 29).
Chrzciciel uczestniczy w mesjańskim weselu-radości jako przyjaciel u boku Oblubieńca i Oblubienicy. Kto więc jest Oblubienicą, którą Oblubieniec „ma” i się cieszy?
W Nowym Testamencie Oblubienica Chrystusa to zwłaszcza Eklezja – Kościół, wspólnota uczniów; jedność Eklezji z Chrystusem jest tak nierozerwalna jak więź małżeńska, gdzie dwoje stają się jednym ciałem. Tajemnica to wielka – dodaje Apostoł – a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła (Ef 5, 31-32). W najstarszej Ewangelii Jezus używa obrazu w odmiennym sensie. Jego krótka przypowieść o panu młodym na uczcie weselnej pokazuje: skoro pod postacią oblubieńca kryje się Jezus, to uczniowie pojawiają się jako „goście weselni” (por. Mk 2, 19n). Oblubienica pozostaje w ukryciu. W ostatniej Ewangelii w opisie wesela w Kanie widzimy więcej. U boku Jezusa jako Pana Młodego zauważamy Niewiastę, do której On sam tak się zwraca – Jego Matkę. Widzimy także pogłębiającą się wspólnotę uczniów, zaczątek Eklezji. Ta wspólnota stopniowo się pogłębia, czeka ją decydujące przejście przez Godzinę Niewiasty. Stąd u szczytu przejścia – w cieniu wywyższenia Jezusa na krzyżu – Niewiasta znaczy nową wspólnotę, którą symbolizuje właśnie jedność Maryi z umiłowanym uczniem Jezusa.
Trudno mówić o Jezusowej Oblubienicy w cieniu krzyża: wesele mesjańskie zostało tu niejako przerwane, „goście weselni” smucą się, poszczą, gdyż zabrano „im pana młodego” (por. Mk 2, 20). Trwałym znakiem tej sytuacji jest apokaliptyczny znak Niewiasty, która po „zabraniu” Jej Syna do Boga i po strąceniu diabelskiego węża na ziemię potrzebuje pomocy, gdy ten ostatni począł ścigać Niewiastę, która porodziła Mężczyznę (Ap 12, 13). Nie widzimy w tej wizji Oblubienicy, tylko Matkę. Tradycja chrześcijańska łączyła Niewiastę z Apokalipsy po części z Maryją, po części z Eklezją; dzisiaj przyjmujemy, że znak Niewiasty wskazuje przejście, które zapowiadali prorocy Starego Testamentu: wierna Bogu Reszta, Córa Syjonu, wyłoni z siebie Mesjasza-Chrystusa, który zapoczątkuje nową wspólnotę odnowionego stworzenia i przymierza.
Przejście dokonało się w osobie Maryi, Matki Chrystusa, a dopełnia się ciągle w Eklezji, Matce Chrystusa, który powstaje do nowego życia w przyjmujących chrzest. O potrzebie dopełnienia świadczy trwające w świecie zmaganie: strącony wąż pała gniewem na Niewiastę, i odszedł rozpocząć walkę z resztą jej potomstwa, z tymi, co […] mają świadectwo Jezusa (Ap 12, 17). Dopiero w końcowych obrazach Apokalipsy, gdy walka dobiegła końca, słyszymy najpierw okrzyk radości, albowiem nadeszły Gody Baranka, a Jego Małżonka się przystroiła (Ap 19, 7), i wreszcie widzimy „Oblubienicę, Małżonkę Baranka” jako Miasto Święte – Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga (Ap 21, 9-11).
W tej ostatecznej wizji nie ma już miejsca na zło, które znikło, jest tylko wesele, gdzie u boku Oblubieńca weseli się Oblubienica – święta wspólnota zbawionych.
W naszym widzeniu potrzebujemy jeszcze jednego przejścia. Tradycja poświadczyła je w spojrzeniu na Maryję, rozpoznając w Niej nie tylko Matkę Jezusa, ale także Jego Oblubienicę – nową Ewę u boku nowego Adama. To wszystko, co Nowy Testament mówi o miłości Chrystusa do Eklezji jako Oblubienicy, którą wybrał On sobie, aby się stała „święta i niepokalana” (por. Ef 5, 27), zostało w Kościele zastosowane do Maryi, świętej i niepokalanej od poczęcia. Wielki znak apokaliptycznej Niewiasty rozjaśnia się, gdy przyjmujemy prawdę Niepokalanego Poczęcia. Widzimy oczami wiary, że walka Niewiasty-Eklezji ze złem jest przesądzona, skoro znak Niepokalanej ukazuje jasno: „głowa” złego została podeptana, dlatego zło w agonii szkodzi najwyżej „ogonem” (por. Ap 12, 4).
Oto misterium umiłowanego ucznia – miłość, otwarta na mistyczną jedność z Jezusem jako Miłującym ostatecznie, do końca. Mistyka nas pociąga, ale też sądzimy często, że to nie dla nas. A przecież nasze zjednoczenie z Jezusem ma być mistyczne dzięki włączeniu w Jego mistyczne Ciało, w oblubieńczą relację Chrystusa i Eklezji. Nie przypadkiem właśnie mistycy, gdy opisują głębię swego zjednoczenia z Chrystusem, używają języka relacji oblubieńczej; nie ma po ludzku większej jedności niż ta, którą symbolizuje małżeńskie złączenie się, w którym dwoje staje się „jednym ciałem”. Nasze przeżywanie chrześcijańskiego misterium jako tajemnicy Chrystusa nie będzie pełne, jeśli pozostanie zamknięte na wymiar oblubieńczy – mistyczny.
Droga jest otwarta jako wzrastanie dzięki trwaniu w Chrystusie. Umiłowany uczeń stał się we wspólnocie Eklezji znakiem trwania – do końca. Gdy po zmartwychwstaniu Jezus ukazał się uczniom po raz ostatni, z Jego ust padły tajemnicze słowa w odpowiedzi na pytanie Piotra o dalszy los umiłowanego ucznia: „Jeżeli chcę, aby pozostał (menein), aż przyjdę, to cóż tobie do tego? Ty pójdź za Mną!”. Rozeszła się wśród braci wieść, że uczeń ów nie umrze. Ale Jezus nie powiedział mu, że nie umrze, lecz: „Jeśli Ja chcę, aby pozostał, aż przyjdę, to cóż tobie do tego?” (J 21, 22n). Co to znaczy? Trwanie w Jezusie daje naprawdę nieśmiertelność, ale nie pozbawioną śmierci, tylko zbawioną – dzięki znoszącemu ją przejściu. A ponieważ umiłowany uczeń obrazuje to, czym wszyscy mamy się stać – jako umiłowani przez Jezusa – więc i dla nas trwanie w Jezusie, w Jego miłości ma stać się udziałem w życiu wiecznym, rozpoczętym już obecnie, na ziemi. Stajemy się do Niego „podobni” w Eklezji, naszej wspólnocie, gdzie coraz pełniej oglądamy „Go takim, jakim jest” – naszym Umiłowanym, Oblubieńcem.
Skomentuj artykuł