Trzy dary od matki Czackiej, które pomogą nam lepiej żyć
Hrabianka, tercjarka, niewidoma. Róża Czacka, od teraz – błogosławiona. Co jest w niej takiego, że została darem dla polskiego Kościoła w 2021 roku, choć urodziła się 145 lat temu?
Dziewiętnastowieczna hrabianka z dobrego rodu, która w wieku 22 lat straciła wzrok. Pozbawiona nadziei na wyleczenie, ciężko doświadczona przez wojnę, poświęciła życie na rzecz żmudną i trudną – budowanie od zera tego, czego nikt przed nią nie chciał budować. I osiągnęła ogromny sukces. Na ziemi - i w niebie. Jej beatyfikacja przynosi nam, polskim katolikom A.D. 2021 trzy dary, które pomogą nam lepiej żyć.
Znaleźć sens w tym, co przychodzi
„Tu nie ma nic do zrobienia, stan wzroku jest beznadziejny” – powiedział Róży Czackiej doktor Gepner, gdy jako dwudziestodwulatka po czterech latach leczenia i szukania lekarza-cudotwórcy ostatecznie straciła wzrok. Problemy ze wzrokiem były w jej rodzinie dziedziczne, a genom hrabianki „pomógł” jeszcze upadek z konia. Wtedy odkleiły jej się siatkówki. Gdyby rzecz działa się dzisiaj, eter rozgrzałby się od wiadomości zachęcających do modlitewnego szturmu do nieba: „Róża Czacka traci wzrok! Potrzebna modlitwa! Módlcie się wszyscy za wstawiennictwem św. Rafała, żeby Pan Bóg ją uzdrowił!”
A tymczasem młodziutka hrabianka Czacka, której życie stanęło na głowie, słyszy od dr Gepnera: „Zamiast tego niech pani pomyśli raczej o zajęciu się losem 18 tys. niewidomych w Królestwie Polskim, o których do tej pory nikt się nie zatroszczył”. I Róża to przyjmuje. To jedno zdanie, które daje jej poczucie sensu.
Jest w tym coś niesamowitego. W czasie przygotowań do beatyfikacji przyzwyczailiśmy się już do hasła „straciła wzrok”. Tymczasem stracić wzrok znaczy: nigdy już nie oglądać w lustrze swojej twarzy. Nie mieć kontaktu ze słowem pisanym, nie czytać ani gazet, ani książek, ani Pisma Świętego, nie pisać listów do przyjaciół ani nie móc odczytać w samotności tego, co przyjaciele napisali. Nie robić notatek; bazować wyłącznie na swojej pamięci. Stracić przyjemność z oglądania wschodów słońca, panoramy gór, miasta o zmroku, Chrystusa Eucharystycznego. Możliwość samodzielnego, swobodnego poruszania się w otwartej przestrzeni.
Stracić wzrok to o wiele więcej, niż stracić smak, węch albo rękę. To kolosalna zmiana, przerażająca, zmuszająca do rozpoczęcia życia na nowo, do powrotu do niesamodzielności równej niemal tej pierwszej, dziecięcej.
Więc można by szaleć, szukać leków, szukać sposobów, błagać Boga o uzdrowienie, próbować wszystkiego, zwłaszcza, że to nie ciemność przy końcu długiego życia, ale na jego rozpędzonym starcie. Ale Czacka szaleje inaczej. Odważnie wchodzi w ciemność, bo wierzy, że tam czeka mocna ręka Boga, który poprowadzi ją, gdzie tylko On sam zechce. Bierze to, co ma, swoją niepełnosprawność i bezradność, i używa jako narzędzi do tworzenia. Kolejne dziesięć lat uczy się, podróżuje po Europie, szuka sposobów, by zrobić tę jedną rzecz - zająć się niewidomymi. Potem zakłada pierwsze w Polsce Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi.
To jest pierwszy dar, który nam daje Kościół, uznając matkę Czacką za błogosławioną, czyli dosłownie: szczęśliwą. Można znaleźć spełnienie i szczęście, gdy zaufa się Bogu. Gdy przyjmie się to, co On daje i to, co dopuszcza. Gdy każde wydarzenie w życiu traktuje się jako Jego interwencję i widzi w niej sens. Wtedy otwiera się przestrzeń do tworzenia rzeczy niezwykłych.
Święty kapłan na drugim planie
Drugi dar, a może bardziej podpowiedź, którą życie matki Czackiej zostawia nam do namysłu z okazji jej beatyfikacji, to pewna cicha obecność. To zresztą prawidłowość, która powtarza się w życiorysach wielu świętych, zwłaszcza kobiet: dobry, święty, mądry ksiądz. Dziwnie pisze się te słowa w czasach medialnej nagonki na kapłańską niedoskonałość, gdy pierwsze skojarzenia ze słowem „ksiądz” to „pedofil”, „oszołom”, „ciemnogród”. Tym bardziej, że te skojarzenia nie biorą się znikąd, a osobista świętość kapłanów bywa coraz bardziej dyskusyjna. Oburzające stwierdzenie? I bardzo dobrze, bo bez oburzenia na rzeczywistość czasem trudno nam znaleźć w sobie - nam, wierzącym świeckim, którym na bożych dziełach zależy mocno i konkretnie – siły do modlitwy o to, by nasi księża dziś byli bardziej święci niż nieświęci. By byli bardziej pokorni, bardziej wsłuchani w Ewangelię, mniej goniący za uznaniem, bardziej tworzący swoim życiem środowisko do robienia rzeczy wielkich po myśli Pana Boga.
W 1915 r. Róża Czacka spotyka na swojej drodze księdza, który wkrótce zostanie jej kierownikiem duchowym. Hrabianka jest tuż przed czterdziestką, trwa pierwsza wojna światowa. Działania wojenne zatrzymują ją w Żytomierzu. W Warszawie mocno działa już środowisko wsparcia osób niewidomych - jest schronisko, szkoła, ochronka, brajlowska biblioteka, jest opieka nad dorosłymi niewidomymi. Niewidomi mają już opiekę. A ona myśli o kroku dalej. Te myśli zresztą towarzyszą jej od jakiegoś czasu: by założyć nowe zgromadzenie zakonne, którego celem będzie osiąganie świętości przez pomaganie niewidomym.
To szalony pomysł. Czas wojny, czas wielkich niewiadomych. I bez mądrego rozeznawania, prowadzenia i wsparcia ze strony księdza Władysława Krawieckiego Róża Czacka nie założyłaby pewnie ani zgromadzenia, ani nie doprowadziłaby do powstania Lasek. Młodszy od panny Czackiej o pięć lat ks. Krawiecki wykłada dogmatykę w seminarium w Żytomierzu i jest franciszkańskim tercjarzem. Poważnie podchodzi do pragnienia niewidomej hrabianki, by zacząć życie konsekrowane. Rozeznaje razem z nią i na jego ręce Czacka składa tercjarską profesję, przyjmując imię zakonne: Elżbieta od Ukrzyżowania Pana Jezusa. A potem, gdy okoliczności na to pozwalają, ks. Krawiecki dociera do Warszawy i dalej wspiera Czacką w jej dążeniach do założenia zgromadzenia. 1 grudnia 1918 roku powstaje zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, a ks. Krawiecki staje się jego duchowym opiekunem. Jest nim krótko: w 1920 roku umiera na raka mózgu.
Tak, zaraz później zgromadzenie „dostaje” nowego opiekuna – ks. Władysława Korniłowicza. Ale to właśnie ks. Krawiecki jest przykładem tego, jak bardzo potrzebni są mądrzy i wierzący kapłani, którzy z szacunkiem i zaangażowaniem potrafią wspierać świeckich w rozeznawaniu powołania. Tacy, którzy nie muszą być na pierwszym planie, którzy potrafią ten pierwszy plan odstąpić kobiecie i włączyć się w jej (i boże) projekty.
Cierpienie jest normalne i ściśle związane z życiem
To bardzo niepopularne dziś twierdzenie: że cierpienie jest częścią życia. Nieodzowną. I nie chodzi o to, że beatyfikacja matki Czackiej daje nam prawo do tego, by grzmieć, że żyjemy w czasach hedonizmu i to bardzo źle. Tak, dążymy do braku bólu i szukania przyjemności. Uciekamy od cierpienia. Nie chcemy go odczuwać, nie chcemy o nim mówić, a jeśli jest – chcemy się od niego uwolnić albo chociaż na chwilę o nim zapomnieć. Większość ludzi znanych i popularnych, określających siebie jako szczęśliwych albo udaje, że cierpienia nie ma, albo twierdzi, że szczęście jest możliwe tylko wtedy, gdy się pokona.
A Matka Czacka przypomina, że życie bez cierpienia jest niemożliwe.
Jak ważne jest to przypomnienie, niech powiedzą statystyki - te dotyczące depresji, rosnącej liczby samobójstw, rozwodów, te z dziecięcych oddziałów onkologicznych. Trudno znaleźć wokół siebie kogoś, kto nie cierpi, choć każdy na swój sposób. Czterolatek cierpi z powodu gry, w którą nie może zagrać; dwunastolatka zakochała się bez wzajemności i ma złamane serce. Maturzysta nie dostał się na wymarzone studia, mama słodkiej trzylatki właśnie się rozwodzi, sąsiadka choruje na kolana, a sąsiad – na wypalenie zawodowe.
Nie ma życia bez cierpienia. A to oznacza, że cierpienie jest normalne. Że nie trzeba się go wstydzić. Nie trzeba się z nim ukrywać, bo jest słabością, którą pogardzi piękny i instagramowo szczęśliwy świat. Nie trzeba udawać, że nie boli, gdy boli. Więcej: z cierpieniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym – można żyć. Można się z nim pogodzić. Można je przyjąć, zaakceptować albo potraktować je jak wskazówkę do zmiany tego, co sprawia nam ból.
I to, co najważniejsze – można być szczęśliwym mimo tego, że jakoś, gdzieś, bardziej lub mniej się cierpi. Choć ona akurat cierpiała bardzo: utrata wzroku, doświadczenie wojny, trudna śmierć bardzo bliskiego ks. Krawieckiego, rak piersi, konflikty w Towarzystwie Opieki nad Ociemniałymi, zniszczona większość pieczołowicie gromadzonej brajlowskiej literatury, operacja usunięcia gałki ocznej na żywo, bez znieczulenia. Można wymieniać długo. Można widzieć tylko cierpienie.
A jednak Kościół swoją powagą potwierdza, że jest błogosławiona: że jest szczęśliwa.
I to też dar od matki Czackiej, wzięty z jej życia dla polskiego Kościoła A.D. 2021. Potwierdzenie, że cierpienie jest normalne. Że jest częścią życia. Że jest niezbędne do rozwoju, wzrostu, tworzenia. Do współpracowania ze Stwórcą. To postawienie sprawy jasno: nie da się być ani szczęśliwym, ani świętym – bezboleśnie. A miarą wartości człowieka nie jest to, jak bardzo spełnia nierealne kryteria bezboleśnie i na pokaz szczęśliwego świata – tylko to, co mimo cierpienia i dzięki niemu potrafi ze swoim życiem zrobić.
Skomentuj artykuł