Z niewierzącym pod rękę

(fot. Still Burning / flickr.com / CC)
ks. Przemysław Bukowski SCJ / "Czas Serca"

Może w ogóle warto zacząć od pytania: czym jest wiara? Ideą, którą od chrztu niesiemy przez życie? Głębokim przekonaniem, że nie wszystko jest w naszych rękach? Stylem naszego ziemskiego bytowania, który ma przede wszystkim innym uświadamiać, że to, czego dotykamy zmysłami, to jeszcze nie cała prawda?

Czy może pewnym rodzajem zaangażowania w to, o czym i tak nie mamy bladego pojęcia, bo dotyczy spraw nie z tego świata? Czy wyznając: "Wierzę", wiem, o czym mówię?

Mam wrażenie, że chociaż jeszcze nie na taką skalę, jak choćby patrząc na tzw. zachodni świat, to jednak coraz intensywniej wyczuwa się i na naszym polskim podwórku obcy podmuch, który już od lat i w dodatku u samych korzeni sprawia, że wietrzeje sól tzw. chrześcijańskiej Europy. Wietrzeje przez jakieś pytanie i kontestacją tego, do czego religijnie jesteśmy przyzwyczajeni. Świat wiary, religijności, pobożności z ich wszystkimi odmianami z jednej strony i świat niewiary, ateizmu, bałwochwalstwa - jak to niemal spontanicznie próbujemy klasyfikować - z drugiej strony. Czy są to rzeczywiście dwa różne światy? Czy może tylko dwie różne wersje, dwa rodzaje prób zmierzenia się z tym, co - tak czy siak - wydaje się w życiu ważne?

Dialog możliwy jest tylko tam, gdzie są ludzie skorzy do rozmowy, czyli najpierw do słuchania siebie nawzajem. Dlatego trudno rozmawia się na poziomie pseudonaukowych argumentacji o tym, czy np. może istnieć kamień, którego nie byłby w stanie podnieść wszechmocny Bóg. Bo wcale nie chodzi o przekonywanie siebie nawzajem. A świadectwo to już całkiem co innego. Ono zawsze domaga się dopowiedzenia własnym życiem prawdy, o której słuszności jesteśmy przekonani. W przeciwnym razie pozostaje marną prowokacją bądź pustym wspomnieniem przeszłości.

Racja, w życiu trzeba umieć wybierać i dotyczy to również demonstracji własnej religijności, czyli tego, co robię z Bogiem, którego - zdaje się - dobrze poznałem dzięki licznym katechezom, kazaniom, liturgiom. Jeśli zatem serio traktować Ewangelię, to bycie po stronie wiary nie jest łatwe. Ona dużo wyjaśnia, ale sama nie jest przecież sprawą nad wyraz oczywistą. Gdyby tak było, nie byłaby wiarą. Co innego pewna naturalna otwartość, czyli predyspozycje, które każdy z nas ma do szukania tego "czegoś więcej". Zdaje się, że czasem nawet jeśli wiara jest jakimś rodzajem pewności, to najbardziej chyba pewności w niepewności. Tyle w niej paradoksów, tyle tajemnic, z którymi bądź co bądź trudno się uporać nawet tym legitymującym się dyplomem zawodowego teologa. Woody Allen powiedział ponoć: "Dla niektórych jestem ateistą, ale dla Boga konstruktywną opozycją". Czy to nas gorszy? Na pocieszenie słowa abp. Brunona Fortego: "Wierzący jest tylko biednym ateistą, który każdego dnia wysila się, by zacząć wierzyć. Wiara nie jest czymś zdobytym raz na zawsze. Wiara to walka z Bogiem, w której pozwalam, aby On zwyciężył. Kochać Boga nie oznacza żyć spokojnie, wierząc, że On jest, ale iść za Nim każdego dnia. Iść tam, gdzie On chce, a niekoniecznie tam, gdzie my byśmy chcieli. Ufając całkowicie Jemu, także wtedy, kiedy milczy".

Jest zatem coś z prawdy w przekonaniu, że tak jak niebezpieczna jest zbyt mała wiara, tak samo szkodliwa może być wiara zbyt wielka. O co tutaj chodzi? Oczywiście, nie idzie o nasze przywiązanie do Boga, ile raczej o sposób jego przeżywania. Nie jest chyba niczym odkrywczym fakt, że wszyscy - zarówno ci z kościelnych krucht, jak i pozostający w cieniu promieniowania Bożej łaski - jesteśmy ludźmi w drodze, poszukiwaczami odpowiedzi na własne pytania. To poszukiwanie wymaga czasu i cierpliwości, tym większej, im wytrwalej dąży do czegoś więcej niż do pisania listów bez adresata. W tym poszukiwaniu może być więcej pytań niż odpowiedzi, więcej intymnej wytrwałości niż naszego bezdyskusyjnego zadowolenia.

Wiara - podobnie zresztą, jak i niewiara - nie jest detektywistycznym problemem do rozwiązania. W naszych spotkaniach z tajemnicą nie da się przecież zamknąć za sobą drzwi i obwieścić światu, że już dopięliśmy swego. Że Boga z Jego misterium mamy w garści. Że nasze ludzkie postrzeganie zrzuciło z siebie w końcu balast przyziemnych wyobrażeń i przekroczyło granice ludzkiego rozumu. Że absolutnie nie po linii naszej pewności jest przekonanie, iż "Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, a człowiek odpłacił Mu się z nawiązką" (Wolter). Z drugiej strony jednak czasami dziwią nas ci, w których kręgu zainteresowań nie pozostają kościelne instytucje czy sposób sprawowania papiestwa. "Modlę się, ale kościoła do tego nie potrzebuję" - stwierdzają stanowczo.

Jeszcze inaczej postrzegamy tych, dla których Kościół to jeden wielki biznes, z którym trzeba się w końcu uporać, bo Bóg przecież nie istnieje. To jakby echo uwagi, że irytują mnie ateiści, oni ciągle mówią o Bogu. Przecież chcąc przeklinać Boga czy Mu ubliżać, powinienem przynajmniej zgodzić się na Jego istnienie. Chociaż z drugiej strony faktycznie, Bóg lub raczej Jego quasi-ateistyczna podróbka rzeczywiście nie istnieje. Podobnie zresztą jak Jego rzekomo chrześcijańska wersja niektórych zmęczonych swoją wiarą wyznawców. Boga po prostu definitywnie poznać się nie da. Jego trzeba ciągle poznawać.

W Kościele można odnaleźć swoje miejsce, jeśli nie w duchowości ignacjańskiej, to może chociaż we franciszkańskiej czy sercańskiej. Czy można przyznać, że i tzw. niewierzący mają swoją pobożność? Czy chrześcijaństwo może sobie pozwolić na "pasażerów na gapę", chrześcijan niekościelnych? Czy nie lepiej, bo z pewnością bezpieczniej, byłoby zamknąć się w dogmatycznej twierdzy teologicznych granic, stawiających jednych po tej, a drugich po tamtej stronie kościelnej barykady? Ale czy takie rozwiązanie nie trąci sektą? To w końcu nie nasza wina, że mamy rację. Na krótko przed swoją śmiercią znany polski kardiolog, prof. Zbigniew Religa, w jednym z wywiadów wyznał, że im jest starszy, tym bardziej staje się ateistą, a tym samym jest coraz bardziej przekonany, że znajduje się w lepszej sytuacji niż ludzie wierzący, bo oni nie wiedzą, co będzie z nimi po śmierci, a on wie, że nic nie będzie. Szanuję to zdanie. Ale dziwi mnie ta pewność.

Wydaje się, że wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, by usłyszeć modlitwę ateisty. "Jeżeli, daj Boże, Pana Boga nie ma, to chwała Bogu; ale natomiast jeśli, nie daj Bóg, Pan Bóg jest, to niech nas ręka boska broni" (J. T. Stanisławski). Nie, nie o taką modlitwę chodzi. To wielkie zadanie i chyba bliższa chrześcijaństwu pedagogika - nie wciągać każdego innowiercy w nasze procesje Bożego Ciała czy zginać mu kolana do modlitwy, bo przecież tak chce Pan Bóg, ale uznać, że każdy ma prawo iść do Boga i poszukiwać Go we własnym tempie. Bóg nie mieszka "na powierzchni", ani dla nas, ani dla tych, którzy skorzy są dryfować na własnej tratwie poszukiwań i błądzeń niż wspólnie z nami rozkoszować się stabilnością potężnego okrętu i pewnością celu Piotrowej łodzi. I wiara, i niewiara, jeśli już mamy pozostać przy tych określeniach, znają swoje dnie i noce, pewności i niepewności, wygrane i przegrane. Czy i ci uznani oficjalnie za świętych, wypróbowanych przyjaciół Boga, nie pozwalali sobie czasem na zahaczanie o bezdroża niewiary, wątpliwości bądź nawet krzyki protestu w mrokach tajemnicy? A co powiedzieć o tych pozbawionych wyraźnych religijnych drogowskazów? Przykładem może tutaj być Simone Weil, która do końca życia odmawiała przyjęcia chrztu w Kościele. Mawiała ponoć, że jest raczej gotowa za Kościół cierpieć niż do niego wstąpić. Pozostała na - niezrozumiałym dla większości z nas - poziomie tęsknoty za Tym, którego szukała. Czy jej tęsknota stała się "sakramentem"?

"Nikt nigdy Boga nie oglądał" (1 J 4,12) - to punkt zaczepienia zarówno dla wierzących, jak i tych odmiennie przez nas klasyfikowanych. Znaczy, że można różnie interpretować ową Bożą "nieobecność". Dla jednych będzie to tylko trudny rodzaj Jego oślepiającej bliskości. Bo już lepiej patrzeć na to, co światło oświeca niż na samo światło. Dla drugich może być pewnym potwierdzeniem, że "ich wizja" Nadprzyrodzonego za nic nie może być kompatybilna z rzeczywistością. I znowu ważnym pozostaje, by nie przekrzyczeć stawianych pytań. By nie przerzucać słabości swojej wiary czy niewiary na innych, ale pozwolić dojrzeć naszym wątpliwościom. Samo stawianie tych pytań otwiera to, co do wczoraj było jeszcze zamknięte. A to już krok do przodu.

Pytanie zatem o to, czy jako "ludzie Boga" potrafimy zostawić nasz stragan z ofertami rozmaitych pobożności i sposobami zbawiania tych inaczej zadeklarowanych? Naszą metodą na dobre świadectwo wcale nie musi być przecież ostrzał z ukrycia i demaskowanie słabości bezbożnego wroga. Nie ma świętych wojen, tylko pokój jest święty. Kościół walczący - tak, ale przede wszystkim ze złem i grzechem, a nie z człowiekiem, choćby nawet bulwersujące były jego religijne deklaracje. Bo i od samego Kościoła - jak zapewne powiedziałby ks. Józef Tischner - "łatwiej" odejść na skutek głupich kazań z ambony niż choćby po lekturze tekstów nawet największych wrogów katolicyzmu. Czy nie więcej z Chrystusowego testamentu ma umiejętność słuchania siebie nawzajem, poszanowanie inności niż natrętne grzebanie w moralnych niedociągnięciach bądź zawłaszczanie obcych sumień? Kościół to nie tylko mury parafialnych świątyń, a katolickość nie zawsze musi potwierdzać kurialna pieczęć. Kościół jest tam, gdzie chce tego Pan Bóg, nie ludzie, a On jest "zawsze większy". I chyba też dlatego łatwiej przecisnąć się Bogu w świat ludzkich relacji, gdzie one nie do końca dają się zawładnąć złu wyniszczającemu każdą z rozgrywających stron. Jeśli zatem już chcielibyśmy postawić tutaj pieczęć pewnej wiarygodności, to niech to będą słowa św. Teresy z Lisieux: "Niewiarę wiara może przezwyciężyć jedynie wtedy, gdy ją obejmie". A objąć ją można na różne sposoby, jednak przede wszystkim chyba przez wołanie do Boga o zbawienie. To przecież kres naszej wiary (por. 1 P 1,9).

Łączy nas zatem dość sporo, przynajmniej w trudzie pielgrzymki przez mgłę. Nie wspominając owego fundamentalnego "milczenia Boga", wszyscy jesteśmy na drodze pozbywania się naszych iluzji. Paradoksalnie bowiem ów dystans wulgarnych pewników po obu stronach może połączyć pomost solidarności "ludzkiej głupoty" i słabości, w której jest w stanie objawić się mądrość i siła "spoza nas". Ateizm nasz osobisty czy cudzy może zatem stać się częścią drogi naszej wiary, nocą, której potrzebujemy w wypatrywaniu dnia i pozwoleniu Bogu być Bogiem. Bogiem, który czasem już jako jedyny jest w stanie przekroczyć zagrodzone stwardniałymi uprzedzeniami drogi między światami, tylko z naszej ludzkiej perspektywy niemającymi ze sobą nic wspólnego.

Może zatem lepiej byłoby czasem postawić pytanie nie o to, co my mamy do zaoferowania tzw. niewierzącym, tylko w czym oni mogą nam pomóc? Może lepiej byłoby wspólnie z nimi stanąć w kolejce pytających, niedowierzających tajemnicy? Czy takie wzajemne zmaganie nie jest ciekawe? Najprawdziwsze odpowiedzi - tak czy siak - zna Bóg, nawet jeśli czasem objawia je wyłącznie swoim milczeniem. I to zarówno tym, którzy Go szukają, jak i tym, których On sam szuka. I może dlatego "nasz" Bóg wtedy dopiero będzie tym najwłaściwszym, kiedy pozwolimy Mu być "innym" dla innych, nawet tych anonimowych chrześcijan. Oni czasem mogą potrzebować tego przejścia od naiwnej, naszym zdaniem, niewiary w Boga do zmagania się z Nim w wierze jeszcze niekościelnej. Bowiem, czy nie ma racji Tomáš Halík, sugerując, że "Bóg ma również swoich ulubieńców, których imion żarliwie strzeże in pectore, w intymności swego serca i nie zdradzi ich nawet watykańskiej Kongregacji do spraw Świętych"?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Z niewierzącym pod rękę
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.