Nowotwór zabrał ją błyskawicznie. W ciągu tego czasu byłam szczęśliwa
Mama jeszcze ze trzy miesiące temu mówiła: "lekarz pomoże mi na tyle, na ile Pan Bóg mu pozwoli" i uspokajała tym koleżanki z sali szpitalnej na onkologii.
Będzie bardzo osobisty wpis. Dwa tygodnie temu zmarła moja Mama. Nowotwór zabrał ją błyskawicznie i agresywnie. Gdy przyszła diagnoza, tak naprawdę nie było już czego leczyć, a pierwsza dawka chemii by ją zabiła.
Zostało tylko hospicjum i modlenie się, by szybciej umarła. Ja wiem, że człowiek może stać się roślinką w ułamku sekundy, inny będzie chorował latami. Jeden będzie umierał w samotności, inny w otoczeniu najbliższych. Agonia mamy trwała miesiąc. Ponieważ mieszkałyśmy razem, byłam przy niej 24/7. Nie mogłam pójść do pracy. Ciało mamy stawało się nieobliczalne, podobnie jej świadomość. Zachowanie tak żwawej, kulturalnej i oddanej osoby (mama była nauczycielką muzyki) było szokujące.
Nie da się opisać zmian, jakie zachodzą pod wpływem choroby - degeneracja, wyłączenie się i ból odejmujący rozum. Dla mnie i rodzeństwa był to szok i ból spowodowany zderzeniem dwóch rzeczywistości - bycia jeszcze wczoraj z osobą funkcjonującą, a dziś nie.
Wykończeni psychicznie, fizycznie i bezradni, bo jak tu uspokoić krzyki chorego w środku nocy, gdy nie ma możliwości podania zastrzyku albo jak samemu przenieść bezwładne, ciężkie ciało z podłogi na łóżko, a takie sytuacje w oczekiwaniu na wyniki ze szpitala. Mama jeszcze ze trzy miesiące temu mówiła: "lekarz pomoże mi na tyle, na ile Pan Bóg mu pozwoli" i uspokajała tym koleżanki z sali szpitalnej na onkologii.
W ciągu tego czasu, o dziwo, byłam szczęśliwa, bo nie byłam sama. Doświadczyłam ogromnej pomocy od Boga, czułam Jego obecność tuż tuż. Bez Niego nie przeżyłabym tak tych chwil ze spokojem, przytomnym umysłem. Gdy prosiłam na modlitwie, by mama miała dobry, spokojny sen, by wytrzymała bez krzyków do rana, to tak było. Gdy prosiłam o siłę i ciszę do modlitwy, by trochę pomedytować, też było i były to piękne rozważania, budujące i uspokajające. Ewidentnie Jezus był obok mnie i mówił prosto do serca, pocieszał, czułam Jego delikatność i zrozumienie mojej bezsilności, starań. Wspierał mnie realnie.
Wiem, że część w naszym funkcjonowaniu działa automatycznie, ale dzięki Niemu cała reszta się układała, nie musiałam za dużo myśleć, po prostu "działo się". Z fizycznej pomocy - lekarzy znajdowaliśmy w najlepszym momencie, trafialiśmy na tak oddanych i troskliwych ludzi, pełnych zrozumienia dla chorej osoby i rodziny. Po prostu z szacunkiem. Gdy mamę trzeba było nawodnić kroplówkami, bo była skrajnie odwodniona, od ręki znalazł się transport medyczny, w szpitalu czuliśmy się zaopiekowani, potem wskazówki odnośnie hospicjum, gdzie szukać, jaki wniosek wypełnić.
Hospicjum stacjonarne znalazło się z dnia na dzień (normalnie czeka się min. 2 tyg.), tam księdzu udało się udzielić mamie sakramentu chorych, mama w pojedynczej sali, serdeczne pielęgniarki i żeby nie było wątpliwości, wszystko było na NFZ, za darmo. Piszę o tym, by pokazać, jak Bóg działa osobiście i przez innych ludzi. W całym naszym cierpieniu wszystko układało się idealnie. Ja zaczęłam mieć obok tego bardzo duże problemy z pracą (samozatrudnienie w usługach i do tego długi, a tu pacjentów trzeba odwoływać). Generalnie wisi nade mną wizja zamknięcia gabinetu i szukam pracy, ale "nagle" pojawiły się propozycje, koleżanki z branży zrobiły pospolite ruszenie i kombinują, jak mi pomóc - nie byłoby tego, gdyby Bóg nie poruszał serc ludzi, a przez ich ciepło, którego doświadczam naprawdę dużo (nie spodziewałam się, że aż tyle i to od takich akurat osób) dostaję ciepło i miłość od Niego.
Widzę, że coś się dzieje, coś się zmienia, jest w tym On i głęboko wierzę, że spełniają się na mnie teraz słowa z Ewangelii o tym, że jestem cenniejsza niż stado wróbli, że skoro lilia jest tak pięknie przyozdobiona, to o mnie Bóg zadba jeszcze bardziej, bo On wie, co jest mi potrzebne. Żyję nadzieją, ale nie płonną, tylko gwarantowaną osobą i miłością Boga Ojca, Jezusa Oblubieńca, mądrością Ducha Świętego. Mając takiego Boga przy boku, który jest tak troskliwy, interesujący się moim (przeciętnym) życiem, któremu zależy na moim szczęściu i nie zostawia w cierpieniu, to aż się chce poczekać na to, co On wymyśli na moje życie.
Chcę poczekać i podjąć to, co On mi zaproponuje, bo wiem, że będzie to dla mnie najlepsze. Z całej sytuacji wychodzę z kolejną lekcją coraz większego zaufania Bogu i umiejętnością zdawania się na Niego, z nauką spokoju, mówienia szczerze i z przekonaniem "Jezu, Ty się tym zajmij", bądź moim Królem, Panem, Przyjacielem, Nauczycielem, Drogowskazem.
Z takim Bogiem chce się żyć i dla Niego, chce się Go słuchać i podjąć wysiłek chodzenia za Nim. W tym cierpieniu było tyle miłości i pokoju, który tylko On tak potrafi dać. Dlatego jestem szczęśliwa, bo mam takiego Boga.
"Albowiem Ja, Pan, twój Bóg, ująłem twą prawicę mówiąc ci: <Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą>. Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam. (Iz 41, 13-14)
"Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu (…), a nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie. Oto wyryłem cię na obu dłoniach. (Iz 49, 15-16)
"Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani nie żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?(…)Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują, nie przędą. A powiadam wam, nawet Salomon w całym swym przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? (Mt 6, 26-30)
Tekst pochodzi z bloga bozasingielka.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł