Święci!? Są pośród nas!!
Biorą swój krzyż i niosą go na swoją golgotę. Pełnią Wolę Ojca! Do końca. Choć cena jest wysoka. Naprawdę warto! Kochają Ciebie, bliźniego w Imię Jezusa!! Studiują Słowo i wprowadzają je w czyn!! To jest świętość!
W dniu dzisiejszym jedni przyjmują przybywających gości z dalekich stron, którzy chcą przybyć na groby swoich bliskich. Faceci dostają białej gorączki na myśl o ulicznych korkach, kobiety martwią się o pogodę i o to, czy ta sukienka z zeszłego roku jeszcze im pasuje.
Gdzieś w tym wszystkim znika prawdziwe przesłanie tych dni. Po pierwsze uroczystość Wszystkich Świętych nie jest wspomnieniem wszystkich wiernych zmarłych, to jest dzień później. To nie jest rodzinne spotkanie przy grobie bliskich i okazja, by poplotkować, co tam w rodzinie. To nie okazja do zadumy nad tymi, którzy odeszli i nam ich brakuje! Nie! Na to czas jest dzień później. Chociaż nie, nie do końca, źle to ująłem. Czym więc jest dzień, który nazywamy Wszystkich Świętych? Na czym polega?
Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, na przykładach.
Tomasz Hanelt 1986-2010
Tomka poznałem w szpitalu w styczniu 2009 roku, od razu znaleźliśmy wspólne tematy do rozmów. Okazało się, że chorujemy na to samo, dostajemy te same leki i przyjeżdżamy w tych samych terminach. Zawsze się umawialiśmy w rejestracji na konkretną godzinę i szliśmy razem na oddział. Na początku rzucali nas gdzie indziej na sale ale i tak zawsze kombinowaliśmy, by się spotykać i gadać. Ja w tym szpitalu raczkowałem, dopiero co przenieśli mnie z dziecięcego, Tomek był tam od trzech lat, więc już zdążył zrobić sobie pozycję "stałego klienta", jak to się u nas mówi. No i korzystał z tego, wdrażając przy tym mnie do świata oddziału pulmonologii szpitala na ul. Szamarzewskiego 85 w Poznaniu. Tak więc, będąc we dwójkę dość wygadanymi ludźmi i z pozycją "stałego", załatwialiśmy sobie to, byśmy byli na sali zawsze razem. No i tak prawie zawsze było.
Gadaliśmy o wszystkim, mimo różnic pojmowania pewnych spraw, była jedna rzecz, dzięki której staliśmy się braćmi. Była to chęć służenia Panu Bogu. Tak więc gadaliśmy o Piśmie Świętym, Panu Bogu, powołaniu. Odrzuceniu takich osób jak my. Niby to zdrowych niby chorych. Byliśmy dla siebie oparciem w naszych porażkach ale i w małych, i w wielkich sukcesach. Tomek był dla mnie jak spowiednik, któremu mogłem powiedzieć o swoich słabościach. On zmagał się też ze swoimi, bardzo podobnymi do moich. I tak nawzajem się wysłuchiwaliśmy, radziliśmy, co z tymi fantami zrobić. Było to coś niezwykłego. Bo, jak idąc gdzieś gdzie nikogo nie znasz, nagle poznajesz bratnią duszę i nagle wiesz, że nie jesteś sam, że jest ktoś, kto Cię nie zostawi, kto wie, czym jest Twoja choroba i tylko on tak naprawdę Cię zrozumie. Wszak chorego zrozumie tylko chory.
Nasza przyjaźń nie kończyła się w murach szpitala lecz wychodziła na zewnątrz. Choć tak naprawdę poza szpitalem nigdzie indziej się nie spotykaliśmy to przez te cztery tygodnie prawie codziennie ze sobą gadaliśmy facebook, gadu-gadu, telefon. Możliwości było wiele.
Kiedy miałem kryzysy w powołaniu, Tomek zawsze mnie pocieszał i mówił, że dam radę, że kiedyś zostanę księdzem, znajdę swoje miejsce, gdzie będę szczęśliwy. Mówił, jakby był tego pewien. Powiadał, że on nie da rady, lecz ja mogę, wręcz muszę. Choć widziałem to w jego oczach, jak bardzo tego pragnął - służyć Panu!
Tomasz, oprócz naszej choroby czyli braku odporności, cierpiał (gdyby to przeczytał za to "cierpiał, dostałbym przez łeb) na arytmię serca. Jego stan pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Gdy go widziałem, wydawał mi się co raz bardziej chudszy co raz bardziej mizerniejszy. Co raz mniej było w nim życia. W końcu wyrok - konieczny przeszczep! Co dalej? Pytał. Myślał czy przeżyje przeszczep, czy nie. Szanse nie były wysokie. Dawano mu tylko kilkanaście procent. Z tym, że bez przeszczepu dawano mu znacznie mniej. Kiedy mnie spytał o radę, pamiętam jakby to było wczoraj, powiedziałem mu: "Stary i tak umrzesz, teraz czy później, z sercem czy bez serca, na stole czy na łóżku i tak umrzesz. Jak każdy. Daj sobie i Bogu szansę na cud. Twoje życie i tak należy do niego, obaj to wiemy". Spojrzał w dół i powiedział masz rację. Przeszczep był planowany na wrzesień 2010 roku.
Pytał czy aby na pewno pójdzie do nieba, mówił to jakby był już pogodzony z wyrokiem. Lecz w tym targaniu z samym sobą miał nadzieję. W sumie to sam sobie odpowiadał na te pytania, więc po chwili wahań mówił, na pewno pójdę tam, gdzie jest Bóg. Ufam mu i w Jego Miłosierdzie. Był gorliwym, nie wiem jak to nazwać, fanem, wyznawcą Jezusa Miłosiernego - zresztą zaraził mnie tym. Ufał mocno, to on mnie nauczył odmawiać koronki do Bożego Miłosierdzia. Pokładał ufność w Nim. Kiedy miał wątpliwości, a miał, bo grzeszył w jego mniemaniu ciężko, wtedy sam mu przypominałem o miłosierdziu Boga i o tym, że żył zawsze w Jego imię i, że grzechy nie są przeszkodzą, nie są najważniejsze, bo najważniejsze jest to, że Go wybrał na swojego Zbawcę i Pana!
Ostatni raz spotkaliśmy się 28-29 maja 2010 roku. Leżał już wtedy, z powodu jakiejś infekcji, w izolatce, podłączony pod aparatury. Ledwo wystawał poza pościel. W piątek tylko chwilę pogadaliśmy. W sobotę skończyłem przetaczanie, więc poszedłem do niego. Rozmawialiśmy jak zwykle. Po chwili Tomek poprosił mnie bym otworzył okno - zresztą było strasznie duszno, otworzyłem wracam, on wydawał mi się jakiś taki nijaki, podszedłem do niego i tak jakoś wyciągnąłem obie ręce, on je uchwycił i patrzył się na mnie. Nagle usłyszałem charakterystyczny pisk ustania pracy serca i huk stabilizatora Tomka. Odpłynął, stał się sztywny lecz uścisk jego dłoni stał się mocny i te otwarte oczy patrzące się prosto w moje. Spanikowałem, pamiętam jak dziś: "ku*** nie umieraj!!". Tylko tyle wykrzyczałem. Jakoś się uwolniłem z tego uścisku i zadzwoniłem dzwonkiem po pomoc. Uff, tym razem udało się. Uratowany.
Dobra - zbieram się do domu, tyle wrażeń wstarczy. Przed wyjściem jeszcze zaglądnąłem do jego izolatki i mówię "na razie! Tylko więcej takich rzeczy przy mnie nie odpieprzaj!! Do następnego!", krzyknąłem! On odpowiedział radośniej niż zwykle. "No na razie. Do następnego!"
Z tym, że następnego już nie było. Tomasz Hanelt zmarł 30 maja 2010 roku. Miał 24 lata.
Czy był święty, o którego czynach mówiono, pisano i będzie się mówić nie! Nie był, lecz ja, znając jego grzechy, znając jego cierpienie (znów mam schizę, że zaraz coś mnie pacnie) i oddanie Panu i ufność Słowu, Miłosierdziu wiem, że wśród świętych jest.
Nie podejmował czynów, które kipiały oddaniem i świętością, nie zakładał zakonów itd.
Podjął jedno, co jest heroizmem i świętością dla mnie, podjął rękawicę, podjął własne życie choć krótkie na pewno intensywne. Bo miał mało możliwości ale zawsze szukał i chciał czegoś więcej. Normalny człowiek rzucił by wszystko w cholerę. Tomek studiował, myślał o kapłaństwie. I ta prawie nigdy nie zachwiana ufność w Boże Miłosierdzie. Miał osobisty kontakt z Bogiem Ojcem, modlitwa jak rozmowa z przyjacielem. To jest świętość i on jest tego przykładem!
Ja chcę być takim świętym! Takim, który bierze swoje życie za bary, cierpi i ufa, szuka czegoś więcej, kocha Boga i bliźniego. Grzeszy ale pokłada ufność w miłosierdziu Pana. Grzeszy ale wybiera na swojego zbawcę Jezusa Chrystusa i żyje w pełni Jego Ewangelią! Nic więcej Nic mniej! Ot świętość!
Wiesz Tomku, nie wiem czy zostanę księdzem, nie mam pojęcia, gdzie mnie Pan wzywa, ale znalazłem swoje miejsce i jestem szczęśliwy. Służę Panu i bliźnim. Na razie w tym miejscu, w którym jestem. Może to była moja zachcianka, teraz mam różne myśli odnośnie mojego powołania, przyszłości i życia ale wiem jedno, kiedyś Pan zażąda ode mnie czegoś innego, czegoś więcej, oddam mu to, co mam i pójdę tam, gdzie On wskaże. To Ci obiecuję. Nie ważne, co to będzie. Grunt to Jego Wola, nie nasza.
Święty Tomku módl się za nami! I oręduj. Grzej mi miejsce. I wstawiaj się proszę za mną i za każdym kto, to czyta byśmy pełnili Wolę Ojca!
Tak to spóźniona mowa pogrzebowa ale kiedyś to powiedzieć trzeba!
Jakub Korbal 1990-2012
Kubę poznałem jeszcze w szpitalu dziecięcym, jakieś trzynaście lat temu. Może więcej, może mniej. Ciężko określić, byliśmy jeszcze małymi dzieciakami. Spotykaliśmy się dość rzadko, najczęściej się mijaliśmy. A, jeśli się spotykaliśmy, to również gadaliśmy niemal o wszystkim. Sensie życia, samochodach, dziewczynach i o tym, co nam w sercu grało, no i o Bogu. Pamiętam go jako człowieka z dużym dystansem do siebie i do rzeczywistości. Lubił podrywać pielęgniarki na nocnej zmianie. Był bratnią duszą. Wnosił wiele uśmiechu i radości. Gdy go tylko zobaczyłem, to już mi się gęba sama śmiała. Chorował na mukowiscydozę, więc jak my bywał często na oddziale no i też miał pozycję "stałego".
Z Kubą nie miałem tak zażyłej relacji jak z Tomkiem, lecz też był mi bliski. Zwłaszcza w ostatnim okresie jego życia. Często poruszaliśmy tematy wiary i sensu życia. Kuba w wyniku choroby czekał na przeszczep wątroby. Wyglądał strasznie, nawet spochmurniał, był innym człowiekiem niż zawsze, mniej uśmiechnięty, mniej radosny, mniej żartował.
Na pytanie jak tam? Odpowiadał, jak to miał w zwyczaju nie przebierać w słowach: "przeje....!". Ale gdzieś tam biła wiara, biła nadzieja, że się zmieni, że będzie lepiej. A jeśli umrze, to pójdzie do nieba. Był tego pewien. On również ufał Bogu mocno. Nigdy nie słyszałem z jego ust jakiegoś narzekania na Boga. Był wierny. Nosił szkaplerz karmelitański, nigdy go nie zdjął.
Odszedł w wakacje 2012 roku. Święty, bo ufał do końca! Wziął swój krzyż i niósł go!
Święty Jakubie módl się za nami!
Tak widzę uroczystość Wszystkich Świętych! Jako faktycznie spojrzenie na bliskich zmarłych, ale takie spojrzenie, by znaleźć w nich świętość! Święci są pośród nas!! Wcale nie muszą robić wielkich dzieł, nie muszą dokonywać cudów, nie muszą spektakularnie oddawać życie za Jezusa. Wystarczy, że są wierni swojemu powołaniu i heroicznie je realizują.
Skomentuj artykuł