W noc Bożego Narodzenia nie usiadłam do stołu wigilijnego. Nadszedł dla mnie czas rozwiązania
Wiele lat temu przeżyłam najpiękniejszy adwent w życiu. Mój niepowtarzalny czas oczekiwania. Wyjątkowy czas. Bez rorat, bez postanowień, bez przygotowań.
Prawdziwy czas oczekiwania. Tylko oczekiwania. Z całym koszem niepewności, lęku, zaciekawienia i głębokiej radości. Ze wspaniałym uczuciem nowego życia pod sercem.
Początek tamtego roku przyniósł nam wiele pytań, trochę rozczarowań, nieco wątpliwości. Byliśmy gotowi przyjąć nowe życie, wypełnić nasze małżeństwo łaską rodzicielstwa. Byliśmy otwarci i nieco już zaniepokojeni bezskutecznymi staraniami. Coraz częściej w naszych modlitwach pojawiała się gorąca prośba o dar potomstwa. Coraz częściej przychodziły do nas myśli, a jeśli nie? Każdy miesiąc przynosił coraz intensywniejszy ból rozczarowania.
Nasze starania zbiegły się z chorobą świętego Jana Pawła II. Ze smutkiem w sercu śledziłam przebieg choroby Papieża, Jego cierpienie, Jego walkę o życie, Jego powolne odchodzenie. W całej tej atmosferze smutnego oczekiwania na spodziewany koniec zrodziły się we mnie myśli o tym, że jesteśmy świadkami życia i śmierci świętego. Pamiętałam w modlitwie o Ojcu Świętym, jednak coraz częściej nie modliłam się za Niego, a do Niego. O dar potomstwa. W głębi duszy miałam przeczucie, że ostatnie dni swego życia, Ojciec Święty był coraz bliżej Nieba, stał tuż przy tronie Najwyższego.
O ciąży dowiedziałam się w ostatnim tygodniu życia Ojca Świętego. On powoli odchodził, a pod moim sercem rodziło się życie. Ze łzami w oczach śledziłam wydarzenia w Watykanie. Czułam całą sobą to wielkie misterium odejścia świętego, niemalże dostrzegłam chwilę, gdy Niebo złączyło się z ziemią, gdy życie zmieniło się w wieczność. Moje serce wypełniała wdzięczność za tę świętą posługę Papieża, za ofiarę Jego życia oraz za delikatne, tworzące się życie w moim ciele.
Minęło osiem miesięcy. Przyszedł grudzień. Rozpoczął się adwent. Termin rozwiązania miałam na połowę miesiąca. Z radosnym niepokojem czekałam na chwilę narodzin. Prawdziwy adwent. Duchowo towarzyszyłam młodziutkiej Miriam w drodze do Betlejem, w jej trudzie, lęku, niepokoju, w jej pełnym nadziei oczekiwaniu.
To był inny adwent niż wszystkie wcześniej i później. Nie uczestniczyłam w żadnych roratach, nie ubrałam choinki, nie upiekłam pierników, nie posprzątałam zakurzonych kątów. Przebywając długie dni w szpitalu wędrowałam z Maryją do Betlejem. Czułam jej lęk o nienarodzonego, jej zmęczenie przedłużającą się ciążą, ale i jej zaufanie do Boga, że wszystko będzie dobrze.
W noc Bożego Narodzenia nie usiadłam do stołu wigilijnego, bo nadszedł dla mnie czas rozwiązania. Doświadczyłam łaski narodzin pierworodnego w wieczór wigilijny. Do dnia dzisiejszego pamiętam jedynie ogromną radość swoją i całej rodziny, przyjaciół i bliskich. Ogromną radość i przeszywające szczęście. Biorąc po raz pierwszy synka na ręce śpiewałam mu do ucha; "Gdy śliczna panna syna kołysała".
To była piękna noc. Noc narodzin. Noc szczęścia. Noc radości. Na szpitalnym korytarzu szeptem ułożyły się kolędy śpiewane do ucha niemowlętom. Do rana wydzwaniał telefon z gratulacjami, ze wsparciem. Czułam wręcz namacalną obecność bliskich. Byłam otoczona wspaniałą opieką, pomocą. Moje serce wypełniał przedziwny pokój. Pokój głoszony przez świetliste Anioły przy Bożej stajence.
Leżąc w tę piękną noc bożonarodzeniową w szpitalnym łóżku, myślałam o Miriam, która rodziła w ubogiej, zimnej szopie, samotna, bez specjalistycznej opieki, w towarzystwie zwierząt i dymu z ogniska. Myślałam o młodej kobiecie, właściwie dziewczynie, która dała światu Zbawiciela, która bezgranicznie zaufała Bogu i Jemu poświęciła swoje życie, która z cierpliwością i łagodnością znosiła wszelkie przeciwności i niewygody, która z niewyobrażalną ufnością i zawierzeniem swojego życia Bogu, podążała tam, gdzie On chciał przyjść na świat, do brudnej, zimnej, zakurzonej i pełnej zwierząt szopy.
Każdy adwent to dla mnie czas oczekiwania, czas porządków, kalendarzy, dobrych uczynków, postanowień, radosnych rorat, pieczenia pierników i świec na wieńcu. To czas wielkiego zamieszania i przygotowań. Jednak z każdą kolejną świecą, zapalaną na wieńcu, przypominam sobie ten święty czas mojego wyjątkowego adwentu sprzed lat.
Czas Bożego Narodzenia w moim sercu. Czas wspólnie przeżyty ze świętą Rodziną. Czas życiowej refleksji. Czas radosnego cudu narodzin. I staram się, choć nie zawsze skutecznie, i pragnę tego z całego serca, aby być gotową na przyjęcie wędrującej Miriam z Józefem do ciepła mojego domu, aby Jezus nie musiał znów rodzić się w zimnej stajence.
Tekst pochodzi z bloga joszku.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł